Rozdział 9
Mam wrażenie, że ten cholerny złodziej truskawek wiedział, że to się tak skończy, bo słysząc moje słowa i zapewnienia, że naprawdę go pocałuje, natychmiast się uspokoił... i jeszcze kazał dentyście zając się jego zębem. A dentysta? Dentysta spojrzał na nas jak na psychopatów, którzy właśnie planowali przeprowadzić zamach na jego życie.... Ja już pomijam to, że Bill jeszcze pięć minut tam sugerował zabicie to.
Przez cały czas Bill patrzył na dentystę, tak jakby chciał mu powiedzieć, „jeśli zaboli mnie, chociaż raz to przysięgam — wypruje ci flaki", czy coś w tym stylu, a gdy dentysta skończył Bill skrzywił się.
— A gdzie jakaś naklejka z napisem „dzielny pacjent"? — spytał
— Takie naklejki to raczej dostaje się u lekarzy, a nie u dentystów... — powiedziałem zrezygnowanym tonem. Miałem już dosyć. W gabinecie był duszno, mój mózg dalej pozostawał paćką, a próby zaprzyjaźnienia się z muchą skończyły się na tym, że odleciała. Głupia mucha.
— A lizaki?
— Hm?
— Podobno czasami dentyści dają lizaki.
— Obawiam się, że ten dentysta nie ma lizaków... A my nie mamy czasu na siedzenie tu.
Nerwowo zerknąłem na zegarek. Spóźnię się na rozmowę o pracę. A mieliśmy być tu tylko półgodziny!
— Pójdziemy, ale najpierw chce swoją nagrodę za bycie dzielnym pacjentem!
Tupnął nogą niczym małe dziecko i uśmiechnął się przebiegle.
— Ej, Sosenko... Pamiętasz, że miałeś mnie pocałować?
— Naprawdę? Chyba przesłyszałeś się... Nie pamiętam żebym mówił, że cię pocałuję...
Poczerwieniałem cały i poczułem ukłucie w żołądku, zupełnie jakby miał tam stado wściekłych szerszeni. Nie chciałem go całować, bo był facetem, złodziejem, demonem, zboczeńcem i do tego... Do tego wciąż byliśmy w gabinecie!
— Sosenko, nie wykręcaj mi się teraz! Bo zacznę śpiewać ci ballady pod oknem! I wszystkie będą o twoim pięknym tyłku! Chcesz tego? Chcesz żebym śpiewał o twoim tyłku? Chcesz żebym śpiewał o twoim tyłku przy sąsia...
Ignorując odruchy wymiotne i głośne protesty mojego umysłu pocałowałem go, a on zadowolony z siebie , przyciągnął mnie jeszcze bliżej.
— Tak lepiej — stwierdził i łapiąc moją dłoń ruszył w stronę drzwi, a zszokowany i skulony na krześle dentysta odprowadził nas wzrokiem.
Ludzie się na nas dziwnie gapili, dzieci płakały, jakaś kobieta była blada jak ściana.
Odetchnąłem z ulgą, gdy zimne, ale przynajmniej świeże powietrze musnęło moje policzki... a potem skrzywiłem się czując zapach spalin.
— Chodźmy na lody — powiedział nagle Bill.
— Lody? Teraz?
— A czemu nie?
— Dentysta mówił na początku, że po zabiegu nie będziesz mógł jeść przez dwie godziny...
— Ale ja mam ochotę na lody truskawkowe.
— Bill...
— Albo lody, albo kolejny pocałunek.
— Lody.
*
Czy w każdy związek tak wygląda, że jedna ze stron zachowuje się jak rozwydrzony bachor, a druga próbuje ogarnąć pierwszą i przy tym nie oberwać lecącym w jej stronę jedzenie, czy może to tylko mój i Bill'a związek tak wygląda? Nie to żebyśmy byli razem... Ja go znoszę dla zemsty. Gdy nadejdzie pora wbije mu nóż w plecy...albo wiertło. Wiertło w plecach byłoby lepsze. Tak czy inaczej umazani lodami truskawkowymi i sosem czekoladowym dotarliśmy do jego domu... pod którym już czekał Will. Wkurzony Will. Z wałkiem. Boję się.
— Cześć braciszku — powiedział słodziutkim tonem Bill.
— Cześć? Tylko tyle masz do powiedzenia? Wybiegasz z domu wrzeszcząc przy tym i rzucając truskawkami gdzie popadnie, a potem nie ma cię całą noc, wracasz i jedyne, co masz mi do powiedzenia to cześć?!
— Tak?
— Powiedz, chociaż, że byłeś u dentysty...
— Był — odezwałem się nieśmiało, mając nadzieję, że nie oberwę tym wałkiem... No chyba mnie nie uderzy za to, ze się odezwałem, nie? Z drugiej strony... To brat Billa... w ich żyłach płynie ta sama krew... Z pewnością są tak samo mocno pojebani. Może to ja powinienem się wyprowadzić? Tak dla własnego bezpieczeństwa? Bo jak tak dalej pójdzie, to pewnego dnia obudzę się nagi w jakiejś ciemnej piwnicy z wałkiem w tyłku i Billem jedzącym truskawki, którymi i tak mnie nie poczęstuje. Za to będzie mlaskał i zachwycał się ich smakiem. Pieprzony sadysta.
— Był... — powtórzył Will. — A teraz szuka go policja za zabójstwo? — spytał, a w jego tonie nie było słychać nic, co świadczyłoby o tym, że żartował.
— Ej! Za kogo ty mnie masz?! Za mordercę?! Serio Will?! Własnemu bratu nie ufasz?!
— A żebyś wiedział. Nie ufam ci od dnia, w którym nauczyliśmy się mówić i chodzić, a ty wepchnąłeś mnie do nocniczka.
— Czy ty zamierzasz mi to do końca życia wypominać?!
— Tak, a teraz przepraszam, ale ja w porównaniu do ciebie muszę się uczyć. — Odwrócił się i ruszył w stronę domu.
— No, co za debil... Jest bardziej pamiętliwy niż mój piąty chłopak! A może to był szósty? Siódmy? Nie... siódmy był ćpunem, a jedenasty zachowywał się jak baba... Nie... to był dwunasty... Dwunasty?
— Ta... to ja już pójdę...
— Sosenko, czekaj~
— Co znowu? — spytałem, a on uśmiechnął się do mnie tak jakoś inaczej... Bardziej czule. Aż przez chwilę zacząłem zastanawiać się czy z nim wszystko dobrze. Może powinienem wzywać psychiatrę? Kosmici go porwali, gdy nie patrzyłem i podmienili?
— Kiedy teraz masz czas?
— W piątek?
— Świetnie. Przyjdę o szesnastej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro