Rozdział 17
Byłem jak takie bardzo smutne burrito.
Leżałem w łóżku, szczelnie owinięty kołdrą i wpatrywałem się w sufit.
Miałem rację. Miałem, kurwa, rację! Był demonem. Był tym cholernym demonem... i umiał czytać w myślach. Czemu tego nie przewidziałem? Powinienem był bardziej uważać... Powinienem był zauważyć wcześniej, że idzie mi za łatwo... Powinienem był zauważyć, że ktoś taki jak Bill nie powinien się interesować kimś takim jak ja. Był demonem... Z pewnością zwiedził trochę świata, pochodził z innego wymiaru... i on miałby się interesować kimś takim jak ja? Kimś, dla kogo kradzież truskawek to największy problem?
Co takiego się stało, że nagle nie myślałem logicznie i wierzyłem w to, że mnie kocha?
Zacisnąłem ręce w pięści i na nowo przypominałem sobie wszystko... To jak zabrał moje truskawki, to jak poszedłem do jego i Willa domu, to jak byliśmy na rance, jak mnie pocałował, jak byliśmy razem dentysty... No właśnie... Ciekawe czy jego strach też był kłamstwem... Ciekawe jak wiele rzeczy było fałszem. Wszystko? A może zlitował się nade mną i powiedział mi, chociaż trochę prawdy?
Dlaczego mi z tym tak źle? Dlaczego, do cholery, to tak boli?!
Zawsze wydawało mi się, że zakocham się w dziewczynie, że będziemy mieć te jebane bachory... że będzie pięknie i szczęśliwie... a tymczasem... ja... Zakochałem się w... facecie. Tak! Zakochałem się do cholery! Miałem ochotę to wykrzyczeć prosto do megafonu. Nawet, jeśli chciałem od tego uciec to niestety taka była prawda. Pokochałem demona. Pokochałem Billa! I nawet nie wiem, kiedy to się stało...
...a może już na początku go kochałem? Może to właśnie to cały czas pchało mnie w prosto jego ramiona?
Nie wiem. Samego siebie nie rozumiem. Patrząc w lustro mam wrażenie, że patrzę na kogoś kompletnie obcego...
— Powinieneś się wykąpać... Serio... Zaczynasz śmierdzieć jak zwłoki — to były pierwsze słowa, jakie Mabel wypowiedziała po wejściu do mojego pokoju. Dobiła mnie nimi, bo właśnie zdałem sobie sprawę, że leżę tak od... Właściwie to ile minęło od momentu, w którym wybiegłem z domu Billa? Kilka godzin? Dni? –— Człowieku ja cię kompletnie nie rozumiem! Twoje teorie się potwierdziły, zerwaliście... Czemu więc nie skaczesz z radości?
— Ja... ja... chyba za nim tęsknie — powiedziałem i wtuliłem się w poduszkę, która na moje nieszczęście pachniała truskawkami. Leżała po lewej stronie. Jak Bill u mnie nocował to spał po lewej. Cholera.
— Tęsknisz? Och. Czyżbyś wpadł we własną pułapkę?
— Ja...
— Rozmawiałeś z nim?
— Od tamtego momentu? Nie... Nie mamy, o czym rozmawiać.
— A ja sądzę, że macie.
— Mabel... Daj mi spokój... Nie mamy. On mnie nienawidzi. Cały czas się mną bawił...
— A ty chciałeś się nim bawić. Jesteście siebie warci. A teraz wstawaj! Czas wziąć kąpiel i przebrać się w coś, co nie śmierdzi jak zdechła kaczka... — Przerażało mnie to, z jaką łatwością udało jej się ze wyciągnąć mnie z łóżka. Zaciągnęła mnie do łazienki, odkręciła wodę w wannie i wyszła. Wróciła po jakiś dwóch minutach z ubraniami. — Rozbierzesz się czy mam ci pomóc?
— Dam sobie radę sam!
*
Miesiąc. Minął miesiąc.
Widywałem czasem Billa. Gdy nasze spojrzenia spotykały się posyłał mi lodowaty uśmiech. To wszystko go bawiło.
Tego dnia spotkałem go w sklepie.
Chciałem sięgnąć po truskawki, ostatnie truskawki tak dokładniej, ale czyjaś dłoń mnie wyprzedziła i zgrabnie chwyciła opakowanie z truskawkami.
— Nosz kurwa — warknąłem, a do moich uszu dotarł śmiech. Jego śmiech. Moje ciało przeszły nieprzyjemne dreszcze, po czole spłynęła kropla potu. Obróciłem się i zobaczyłem go. — Bill... — wymawianie jego imienia bolało. Miałem wrażenie, że niewidzialny sznur zaciska się wokół mojego gardła.
— No cześć, Sosenko — powiedział tak obojętnym tonem, że aż miałem ochotę się rozpłakać. — Hm? Czyżbym znów zabrał ci truskawki? Ojej. Chyba będziesz musiał się na mnie znowu zemścić.
Był... Był taki inny. Kompletnie inny. Nie mój.
— Nie lubię już truskawek, wole jagody.
— Jaaasne.
*
Próbowałem skupić się na czymś innym, czymkolwiek...
Mieliśmy nowego sąsiada. Miał na imię Tom, tak po prostu Tom. Był osobą bardzo, bardzo dziwną... Wył do księżyca, a jego jedynym pożywieniem było surowe mięso... Czasami ganiał za autami.
— To wilkołak.
— O nie... Znowu się zaczyna — jęknęła Mabel.
— Co niby się zaczyna?
— Twoje głupie gadanie. Znowu będziesz miał przez nie kłopoty. A nasz nowy sąsiad nie jest wilkołakiem.
— Jest. I nie wiem, o co ci chodzi!
— Nie jest... i doskonale wiesz, o co chodzi! Znowu będziesz dwa tygodnie wył w poduszkę!
— Mam ci udowodnić, że jest?
— A niby jak chcesz to zrobić?
— Włamię się do jego domu i zrobię mu zdjęcie podczas przemiany.
Mabel wypluła kawę, którą właśnie piła.
— Ty chyba oszalałeś!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro