Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12

       Czasami mam wrażenie, że gdy Bóg rozdawał wszystkim szczęście mnie postanowił ominąć... Ewentualnie stwierdził, że zabawniej będzie dać mi pech. Dużo pechu. Tak dużo, że gdyby mój pech był jedzeniem to byłoby go tak wiele, że spokojnie starczyłoby dla wszystkich żyjących istot! No ba! Jeszcze by zostało!

       Mój obiekt udawanych westchnień spojrzał na mnie z zadowoleniem.

        — Nie zamierzasz się ze mną przywitać? — spytał z rozbawieniem, a ja poczułem jak moje policzki zaczynają pokrywać się czerwienią. Wyglądałem jak pomidor. Bardzo zirytowany pomidor.

       — Witaj w domu Panie — powiedziałem, a moja duma przebiła się przez dno, na które upadła i poleciała jeszcze dalej. Miałem ochotę zdzielić go ręcznikiem, ale ostatecznie nie zrobiłem tego. Spojrzałem na niego pytająco, a on jedynie pokręcił głową i, gdy znaleźliśmy się przy stoliku, zabrał ode mnie menu. — Lody truskawkowe?

        — Tak.

        Odszedłem, udając, że nie czuję na sobie jego spojrzenia, które jasno mówiło „zaraz rzucę się na ciebie i zedrę twoje ubrania".

       Walcząc z swoimi chorymi myślami wracałem do Bill'a z jego lodami i chęcią rzucenia w niego nimi.

        — Pańskie lody — powiedziałem, starając się przy tym brzmieć jak słodka kelnerka, a nie jak ktoś, kto planuje morderstwo.

      — No nareszcie!

      — Czekałeś ledwie cztery minuty...

       — I o cztery minuty za długo. A teraz nakarm mnie, Sosenko.

       Tooo.... Gdzie jakaś cegła, którą mógłbym w niego rzucić albo okno, przez które mógłbym wyskoczyć?

      — Że co mam zrobić?

      — Nakarm mnie — powiedział i spojrzał na mnie wyczekująco.

       Usiadłem, a majtki wbiły się boleśnie w mój tyłek. Przysięgam następnym razem ubiorę bokserki i mam gdzieś jak to będzie wyglądało! I do tego jeszcze ten pieprzony gorset... Niech to się szybko skończy, bo ja się tu duszę!

      — Tobie to się musi nudzić, Bill.

      — Nie. Ja po prostu lubię patrzeć na to jak się rumienisz. Słodko wtedy wyglądasz.

       Nie wiem czemu ale moje serce uznało, że to idealny moment by zacząć bić szybciej, a po moim ciele rozeszło się jakieś dziwne, całkiem miłe uczucie.

       — Sądzisz, że słodko wyglądam, gdy się rumienię? — spytałem i nałożyłem trochę lodów na łyżkę.

       — Jasne... Chociaż jeszcze słodziej wyglądasz, gdy jesteś zamyślony. Masz wtedy minę takiego psychola, który zaraz wszystkich pozabija łyżką — odpowiedział, a ja prychnąłem i całe „miłe uczucie" zniknęło.

       — A ty uważasz, że to słodkie...

       — Bardzo.

       — Właściwie, co tu robisz?

       — Musiałem coś załatwić, więc stwierdziłem, że przyjdę i cię tu odwiedzę. O której kończysz?

       — O dziewiętnastej, a co?

       — Przyjdę po ciebie.

       — C...co? Nie. Nie musisz. Naprawdę...

       — Kiedy ja chcę.

      — Ale...

       — Nie ma żadnego „ale". Chcę cię odprowadzić do domu i koniec.. Poza tym bałbym się, że ktoś cię porwie, gdy będziesz wracał.

*

      Nim się zorientowałem dzień dobiegł końca. A ja miałem ochotę umrzeć, pociąć się plastikowym nożem, utopić w kubku kawy, cokolwiek.

       — Wyglądasz okropnie — powiedział Bill, który już na mnie czekał. Jak zwykle uśmiechał się w ten irytujący sposób.

       — Dzięki... — mruknąłem i ruszyłem przed siebie.

       — Męczący dzień w pracy, co? — spytał rozbawiony i chwycił moją dłoń, splótł nasze palce.

       — Taa.

       — Moja biedna Sosenka, taka zmęczona!

       — Bill, ja cię błagam...

       — Błagasz? O co mnie błagasz? Ja chętnie spełnię wszystkie twoje życzenia!

      —Przymknij się.

      — Nie.

      — Powiedziałeś, ze...

       — Zmieniłem zdanie.

       Spojrzałem na niego niczym ofiara na swego kata i westchnąłem ciężko. Nawet nie zauważyłem, kiedy znaleźliśmy się przy bramie prowadzącej do mojego domu.

       — Jutro też idziesz do pracy?

      — Tak.

      — Kończysz o tej samej godzinie?

      — Tak.

      — To jutro też cię odprowadzę.

      — Nie! Bill... Naprawdę nie musisz mnie codziennie odprowadzać!

      — A jak ktoś cię porwie?

       — Ta, ciekawe, kto... — prychnąłem i zacząłem szukać kluczy w kieszeniach, gdy w końcu je znalazłem zauważyłem, że Bill wciąż się we mnie wpatruje. — No, co?

       Nie odpowiedział. Wciąż patrzył... Patrzył jakby chciał mi zaraz oznajmić, że mnie nienawidzi. Patrzył jakby zaraz miał się rozpłakać... Czy powinienem zacząć się martwić?

       — Kocham cię, Sosenko – oświadczył nagle, ale jego ton był jakiś dziwny... Strasznie lodowaty, jadowity. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro