Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. JUTRZNIA

"Czasami martwe jest lepsze."
Stephen King, Smętarz dla zwierzaków

—————————୧ ‧₊˚ 🦇⋅ ☆

❛ ━━━━━━・❪ liczba słów; 4920❫ ・━━━━━━ ❜

Rok 2024

Nie widziałam swojego niematerialnego ciała, półprzezroczystego jak jakaś firanka z ektoplazmy i, prawdę mówiąc, chyba tak było lepiej.

Od dłuższej chwili starałam się znaleźć powód, dla którego producenci filmowi, pisarze i inni podobni decydowali się na robienie z duchów istot niewidzialnych tylko dla większości żyjących. Najlogiczniejsza wydawała mi się konieczność przystępności tekstu kultury dla odbiorcy, który pewnie chciałby zobaczyć jak ich ukochana zmarła postać śmieje się w twarz swojemu zabójcy, chlipie duchowymi łzami nad własnym ciałem, albo bezskutecznie chce poklepać po plecach swoje rozpaczające dziecko. Dobra, zrozumiałe.

Ale rozważając scenariusz, w którym żadnego odbiorcy nie ma i w pełni wczuwamy się w taką właśnie scenę przedstawioną... Jest jakikolwiek sens tego, żeby dusza, czy cokolwiek tam z psychiki ludzkiej pozostaje, była widoczna w dowolny sposób? Nawet media wywołujące duchy i uwieczniające to profesjonalnie na instagramowych rolkach zazwyczaj koncentrowały się na tym, że czują jakąś obecność albo widzą jej efekt. Ani widu, ani słychu. Same dowody pośrednie, i w sumie nie było co się temu dziwić.

Gdyby nie to, że nigdy nie byłam specjalnie zaangażowana w oficjalne obrządki religijne, nie musiałabym sobie szukać zajęcia na przeczekanie żałobnej mszy świętej. Doświadczenie własnego pogrzebu z perspektywy osoby – duszy? – trzeciej nie było specjalnie przyjemne, ale to akurat nie powinno mnie dziwić. Cieszyłabym się chyba tylko przy założeniu, że sama zdecydowałam się na odejście spośród żywych, no ale to niestety odpadało z puli możliwości.

O fakcie, że jednak nie był to wybór, dość nieelegancko przypomniał mi migający przed zamknięciem trumny kikut mojego palca wskazującego lewej ręki, pozostały tam po amputacji. Wyeliminowanie źródła nowotworu niewiele dało, jak potwierdzał załączony obrazek.

Chyba trochę mi odbijało w tym całym post mortem. Ciekawe, ile osób patrzyło tak na swoje autopsje dokonywane moimi rękoma – i czy patrzyło w ogóle. Czy ja widziałam sekcję moich zwłok? Gdybym nadal miała materialną głowę, z pewnością rozbolałaby mnie od nadmiaru takich dywagacji. I od tego, że co chwilę na nowo uświadamiałam sobie, że właściwie byłam tylko jakimś dziwacznym kompotem z ego. Jakby coś uwięziło mnie w pojedynczym momencie.

Jeszcze bardziej frustrujące było przymusowe unieruchomienie. Z całą pewnością moja niecielesna forma nie przypominała kreskówkowego, pływającego w powietrzu dżina, bo nieważne, jak bardzo się wysilałam, za nic nie byłam zdolna do zmiany kąta spojrzenia na łysiejącego proboszcza, nienaturalnie wyprostowane plecy mojej mamy zakryte elegancką bluzką czy kilka wieńców złożonych przy podeście, na którym znalazła się trumna z moim ciałem. Zdążyłam za nim całkiem solidnie zatęsknić. Ono przynajmniej mogło się przemieszczać przez większość swojej egzystencji.

Uroczystość chyliła się ku końcowi od nie wiadomo jak długiego czasu. Oczy, wraz z całą ich obudową zaczynające właśnie proces rozkładu w drewnianym pudle, zapewne nieźle zmęczyłyby się poruszaniem się w prawo, lewo, górę i dół, bo z braku laku otasakowałam wzrokiem wszystko, co byłam w stanie. Naliczyłam chociażby siedem odprysków farby na bocznych ołtarzach, jedenaście czarnych wstążek znajdujących się na moim widoku, a nawet jedną parę nieznacznie niepasujących do siebie sznurówek w lakierkach jednego z dwóch ministrantów.

W końcu, moją uwagę przykuło znaczące odchrząknięcie kapłana. Był ewidentnie zachrypnięty, co nie powinno nikogo dziwić, biorąc pod uwagę powoli rozgaszczającą się w świecie jesień.

— Zanim odprowadzimy zmarłą Felicję na miejsce wiecznego odpoczynku, wysłuchamy czegoś na jej temat ze strony bliskiej jej osoby. — Ponownie odkaszlnął, nerwowo powiódł spojrzeniem po zgromadzonych, a wysokie czoło zrosiły mu ledwie widoczne kropelki potu. — Proszę przemawiającego o podejście do kazalnicy.

Przyłapałam się na tym, że patrzę na nieruchome plecy mamy z wyczekiwaniem godnym stęsknionego przedszkolaka. Ostatni raz rozmawiałam z nią chyba zaraz po amputacji palca. Przyjechała do szpitala, w którym przeprowadzano zabieg, rozmawiała z chirurgiem prowadzącym i onkologiem, przywiozła mi koktajl jarmużowy na wzmocnienie i upierała się, że poczuję się po nim lepiej. Fakt faktem, poprawił mi samopoczucie, ale głównie przez to, że to wskazywało na to, że jednak wciąż się o mnie troszczyła, nieważne, jakie zarzuty mi postawiono, ile smutku spowodowałam.

Moja mama była niesamowita. A ja zdecydowanie nie zasługiwałam na to, żeby powiedzieć o mnie to samo w kategorii córki. Gorycz jakimś cudem rozlała się po moim jestestwie, lepka i ciemna jak kakaowa polewa. Absolutnie nie znosiłam kakao.

— Dzień dobry wszystkim. — Ciepły baryton zdecydowanie nie dobiegał ze strony mamy, która, notabene, wciąż się nie poruszała. Skierowałam spojrzenie w stronę kościelnej ambony i paradoksalnie poczułam się jeszcze gorzej, widząc znajomą rudobrązową czuprynę Hilarego, starannie przygładzoną i ułożoną. — Nie wiem, czy to leży w dobrym tonie, bo w sumie byłem tylko współlokatorem Feli, ale i tak chciałbym podziękować za to, że przyszliście. Nazywam się Hilary Jaśnicki, tak dla kontekstu. Felicję znałem trochę ponad półtora roku, właściwie prawie tak samo długo mieszkaliśmy razem. Wyszło trochę przypadkiem, przyznaję bez bicia, bo potrzebowałem pomocy, a Fela spadła mi z nieba. Albo z sufitu w prosektorium, nie wiem, jak to wygląda w lekarskim środowisku.

Po nawie nie poniósł się ani jeden wymuszony chichot, co najwyraźniej nie zniechęciło krwiopijcy. Swoją drogą... To on potrzebował wtedy pomocy? Pewnie, nie powiedziałby na forum praktycznie nieznajomych mu ludzi o tym, że to jego wywlokłam z prosektury w świętym Andrzeju, kim właściwie był i tak dalej, ale to było co najmniej nieprzewidziane naciągnięcie prawdy. Oczywiście, starał się, żebym wypadła dobrze w tej pośmiertnej wspomince, jak chyba każdy, kto przemawiał na pogrzebach, ale aż tak?

Chociaż, po namyśle, dobrze to do niego pasowało. Był typem osoby, która czasem podkładała się innym w Uno, dla samego poprawienia im nastroju. Co najlepsze, nie miałabym o tym pojęcia, gdyby kiedyś nie rozgadał się o odrobinę za bardzo.

— Na pewno wiecie, że Fela uwielbiała ciszę — kontynuował tymczasem mój nieumarły przyjaciel. — Mogłem obstawiać zakłady na równych szansach: czy siedziała u siebie, czy na drugim końcu miasta, o tym poziomie mówimy. Ale zawsze włączało jej się gadulstwo, kiedy siadaliśmy razem do filmu, serialu, nawet do głupich past na YouTube. Albo kwestia jej gustu w napojach. Müllermilche z mikrofali. Chciałbym powiedzieć, że przesadzam, ale autentycznie prawie przekonała mnie do tego szaleństwa. Fela, jeżeli słyszysz, co mówię, wiedz, że bredzę.

Kącik ust wampira drgnął ociężale, kiedy wzrok ciemnych oczu na moment spoczął na trumnie. Ściągnął brwi w doprawdy nieznacznym stopniu, przeniósł spojrzenie na krawędź pulpitu przed sobą. Gdybym mogła, odwzajemniłabym tamten półuśmiech. Hilary był jedną z osób, którym uśmiechy chciałam oddawać z nawiązką, nawet jeżeli zdecydowanie nie byłam makabrycznie szczerzącym się przez cały czas patomorfologiem. To dopiero byłoby ciekawe.

— Zgaduję, że i tak zauważyłaby, że łgam. Jak próbowałem zrobić jej prezent-niespodziankę na urodziny, zorientowała się praktycznie od razu i praktycznie dała mi po głowie za to, że się fatygowałem. Podkreślam, to był prezent na urodziny. Zasłużony. Logiczny. I gdzie w tamtej chwili był patomorfologiczny pragmatyzm? — Odetchnął, przestępując z nogi na nogę. — To, do czego zmierzam podawaniem tych urywków informacji, to stworzenie obrazu kogoś wyjątkowego. Kogoś, kto potrafił rozśmieszyć mnie nawet wyświechtanym sucharem, na kim mogłem polegać tak samo przy gotowaniu obiadu, jak i wzajemnej motywacji do spełniania swoich celów, kogoś, kto zawsze potrafił wykrzesać z siebie współczucie i zrozumienie. Powiedziała mi kiedyś, że najlepszą częścią jej pracy jest dawanie namiastki spokoju rodzinom jej pacjentów. To było przy okazji, takie luźne przemyślenie, ale utkwiło mi w pamięci.

O, skubany. Nie myślałam, że zapamięta jedną z moich dygresji, wygłoszoną zapewne podczas oglądania jakiegoś serialu w klimatach kryminalnych. Zduszone wzruszenie pomieszane gładko z przytłaczającym poczuciem straty owijało się wokół mnie jak worek na zwłoki, prawie gotowe na zapięcie suwaka i odcięcie mnie od świata zewnętrznego.

Raz jeszcze spróbowałam przesunąć się do przodu, żeby być chociażby odrobinę bliżej przyjaciela. Chciałam znowu zobaczyć subtelną krzywiznę jego kłów, gęste rzęsy zarówno górnych, jak i dolnych powiek, zmarszczki mimiczne, które jak na młodą cerę przystało, jedynie pojawiały się i znikały. Moja dusza, roztrzęsiona i szarpana całym multum emocji, pozostała jednak nieruchoma, niczym granitowa płyta nagrobna.

— Właśnie taka była Fela, wiecie? Na pewno wiecie, przecież też ją znaliście — zreflektował się i nagle uderzyło mnie to, jaki był roztargniony w tej swojej koncentracji na laudacji. — Mamy, znaczy, mieliśmy między sobą te piętnaście lat różnicy wieku, różne poglądy, różne niektóre potrzeby, ale nigdy nie odczułem tych rozbieżności jakoś szczególnie. Traktowała mnie po prostu jak drugiego człowieka, z którym, mam nadzieję, miło spędzało jej się czas, a to mimo wszystko dosyć rzadkie zdarzenie. Dobrze czułem się w jej towarzystwie, mówiłem jej zresztą o tym co jakiś czas w charakterze suchego faktu, bo akurat te uwielbiała. Była trochę jak takie Galileo w ludzkiej skórze, przynajmniej w dziedzinach okołomedycznych.

Ktoś z żałobników wypuścił powietrze nosem, w ni to aprobującej, ni to rozbawionej manierze i absolutnie się temu nie dziwiłam. Wampir zareagował na to z charakterystyczną dla siebie charyzmą, krótko wskazał na – zapewne – tegoż delikwenta palcem, skinął głową w geście potwierdzenia: tak, stary, łapiesz cza-czę. Dłoń drgnęła mu w sposób taki, jak powieka, pod którą powoli zbierały się łzy.

— Dobra, do meritum. Fela, mieszkanie z tobą nauczyło mnie niejednej ważnej rzeczy, i bynajmniej nie mówię tu tylko o ciekawostkach o jelitach. Pokazałaś mi, że cisza, mimo wszystko, może być bardzo przyjemna. Dowiedziałem się, jak jej słuchać i zauważyłem, jaka ty byłaś w tym dobra. Zawsze wyczuwałaś, kiedy pozostać na uboczu, a kiedy pokazać, że jesteś. Pewnie jeżeli jesteś tu teraz, to siedzisz w którejś ławce, bez zbędnych teatralności, kręcisz głową i zastanawiasz się, jak uprzejmie przekazać mi, że okrutnie się rozgadałem, zresztą jak zwykle. Mimo wszystko, ciężko będzie przyzwyczaić się do tego, że od teraz będziesz tylko słuchać. Trzymaj się, Fela. Wszyscy będziemy tęsknić.

Uśmiechnął się do zgromadzonych (i do mnie, chociaż tego akurat chyba nie wiedział), nieco krzywo, nieco smutniej niż poprzednio. Ciszę przeciął zduszony skrawek szlochu mojej mamy, cichnący tak samo szybko, jak się pojawił. Przez te parę sekund zdało mi się, że jakimś cudem złapałam kontakt wzrokowy z Hilarym, desperacko fiksując na nim spojrzenie swojej niematerialności. Ciemne, brązowe oczy powiedziały mi tylko jedno.

Naprawdę będą tęsknić.

Może jednak powinnam się wtedy zgodzić.

—————————୧ ‧₊˚ 🦇⋅ ☆

Rok 2000

Histeryczne krzyki pryszczatej nastolatki rezonowały w powietrzu, przyćmiewając wszelkie odgłosy tła; nerwowe szepty dwojga zakochanych po drugiej stronie ulicy, piski opon aut coraz płynniej zatrzymujących się na gorącej od promieni lipcowego słońca jezdni. Karetka zahamowała kilka metrów od centrum zdarzenia, z przedniej kabiny wyskoczył przerażony ratownik medyczny. Jaskrawa, pomarańczowa koszulka przylepiała się do jego spoconego torsu jak druga skóra, kiedy omiatał wzrokiem całą scenę, z widocznym trudem powstrzymując się od rzucenia się w stronę rozwrzeszczanej dziewczyny – i ciała na asfalcie, które ową reakcję sprowokowało.

— Wezwiemy wsparcie, nie ruszajcie go! — zakomenderował donośnie, jakimś cudem na moment zdobywając przewagę w decybelach. — Mamy na pace kobietę w stanie krytycznym, musimy...

Zamachał rękoma, po czym, orientując się, że stracił posłuch, z powrotem wsiadł do szoferki z wyraźnym pośpiechem. Syrena karetki ani na moment nie zaprzestała swojego rozdzierającego śpiewu, jedynie oddalała się od miejsca zdarzenia, ustępując reszcie uczestników tego głośnego, przerażającego teatru.

Ze wszystkich stron dobiegały coraz to śmielsze opinie, nieraz podniesione głosy. Ludzie wysiadali z aut, zatrzymywali się na chodniku, nie bacząc na upał.

— Jezu, rzucił się pod maskę...! Przecież to nie dało się wyhamować!

— Wariat! Wariat!

— Był chyba z córką, siostrzenicą, wyglądali podobnie... Uraz psychiczny do końca życia biedaczki, mówię ci.

Smród ciepłej krwi mieszał się z zapachem gorącego, niemal plastycznego w swojej istocie asfaltu. Pojedyncze monety i klucz z zabawnym breloczkiem w kształcie wozu strażackiego leżały na jezdni. Człowiek... Nie, to coś, potworne, obrzydliwe, brejowate coś, będące kiedyś człowiekiem ledwie zachowało swoje pierwotne kontury, zdając się wtapiać w czerń ulicy. Głowa już praktycznie nie istniała. Pozostała jedynie papką mokrych resztek kości i skóry, z galaretowatymi elementami rozchlapanymi gdzieś pomiędzy, jak jajka wbijane przez nieudolnego kucharzyka do misy pełnej ciasta w kolorze brudu i krwi. Co uważniejszy obserwator dostrzegłby na niej nieznaczny wzór opon ambulansu, tak samo jak na jednym z przedramion, zmiażdżonym w znacznej części i groteskowo wygiętym mniej więcej na wysokości szyi, która nie musiała utrzymywać na miejscu już absolutnie niczego. Nie inaczej było z jedną ze stóp, tej kończącej nogę, która nie była poskręcana jak przerażający, kostno-mięśniowy korkociąg służący do otwierania wina o kolorze świeżej krwi.

Mężczyzna leżał na brzuchu – a przynajmniej tak można byłoby wnioskować po uwzględnieniu tego, że na widoku znalazł się poprzedzierany tył koszulki polo z bawełny piqué. Strzępy materiału tworzyły niejako smugę za ciałem, bez grama subtelności wtapiając się w krwawą papkę i fragmenty skóry, zdarte z torsu i kończyn na skutek tarcia o chropowate podłoże wywołanego siłą uderzenia, przeciągającą nieszczęśnika jeszcze kawałek pod podwoziem karetki.

Tam, gdzie jakimś cudem zachowała się naturalna powłoka naskórka, kwitły krwiaki, jak ponure, ciemne chryzantemy szykujące się na nieunikniony w najbliższej przyszłości pogrzeb. Próżne byłyby próby odnalezienia w tym zbitku pokiereszowanych struktur anatomicznych starannie zaczesanych na bok płowych włosów, rogowych okularów, zapewne zespojonych już nieodwołalnie z miazgą z twarzy, sprawnych rąk, które tak samo delikatnie łapały za uchwyty sekcyjnych narzędzi, podręczniki anatomiczne i delikatną twarz jego córki, kiedy ta nie potrafiła się uspokoić, bała się, smuciła. Zawsze uważał wtedy na jej cerę, wiecznie pokrytą wypryskami.

Teraz nie był w stanie tego zrobić, a pryszczata nastolatka nie mogła przestać wrzeszczeć. Za cztery miesiące miała obchodzić piętnaste urodziny. Jasne włosy, mimo tego, że związała je w koński ogon przed wyjściem z domu, przylepiały jej się pojedynczymi pasemkami do szyi, do czoła. Widziała czerwień.

Jak w transie, niczym poza własną świadomością weszła na ulicę, którą nagle nikt nie śmiał przejeżdżać, sporadycznie kierując się naprzód poprzez wysepkę zieleni oddzielającą od siebie pasma dwóch kierunków ruchu. Czuła gorąco bijące spod jej nóg i znad jej głowy, jakby nagle znalazła się w jednym z kręgów piekielnych. Słońce raziło ją w oczy, nieważne, jak bardzo próbowała je przymrużać, z przeschniętymi spojówkami i spojrzeniem wbitym w resztki kogoś przed sobą. Niemożliwym okazało się odnalezienie miejsca, w którym nie zagnieździły się jego obrzydliwe, palące promienie.

Nie mogła rozpoznać własnego ojca, mimo tego, że miała pewność co do jego tożsamości. Śmierć skradła go z prędkością i zwinnością godną pozazdroszczenia. Ciało było tak pokiereszowane, że wydarcie z niego duszy musiało być zwyczajną formalnością.

Zdarła kolana, gwałtownie klękając przy kałuży krwi wylewającej się z rozerwanych jak tasiemki naczyń krwionośnych. Jakiś chory poeta bezsprzecznie dostrzegłby w tym słodko-gorzkie połączenie. Jakiś lekarz z głową na karku – potencjalne zakażenie. Jaka szkoda, że jedyny lekarz w okolicy już na dobre pożegnał się z własną głową.

Jej palce zagłębiły się w szczątkach, jeszcze ciepłych, ale w coraz bardziej przedmiotowy sposób. Próba złapania ojca za ramiona, odwrócenia ciała wgniecionego w ziemię spełzła jedynie na mlaszczącym odgłosie towarzyszącym poruszaniu się jej dłoni, lepkiej fakturze pod skrawkami całkowicie zaplamionej bawełny, odczuciu twardości... łopatki? Wydawało jej się, że właśnie dotknęła niemal odsłoniętej kości taty, który jeszcze minuty temu szedł obok niej z nieodgadnionym wyrazem twarzy, w ciszy, jednej z tych mniej naturalnych, zastanawiała się, czy gdyby nie porozmawiała z nim wcześniej, nie zwróciła na coś uwagi, nie złapała go za ramię na dźwięk syreny karetki, nie uśmiechała się szerzej, nie akceptowała ciszy, nie dostrzegła jakiegokolwiek ruchu przyczajonego w jego głowie Tanatosa...

Nie zauważyła tego, co rozlewało się w jego głowie krwawym potokiem. Nie mogła zauważyć: miała czternaście lat, anatomię dopiero próbowała poznawać od strony nieznacznie bardziej klinicznej, a przede wszystkim nie miała pojęcia, że to akurat z jej bliskim może stać się coś takiego. Po dziecięcemu zwyczajnie nie brała tego pod uwagę, z całą swoją świadomością na temat przemijania i kilkoma wspomnieniami pogrzebów dalszych krewnych, w jakich uczestniczyła. A i tak przez jej umysł przewijały się niemal wyłącznie oskarżenia we własną stronę, z gwałtownością, która onieśmieliła nawet ją samą, przejmując kontrolę nad jej poukładanymi, niezszarganymi jeszcze przez trudy życia neuronami.

Śmierć czaiła się pod skórą człowieka, który powinien być z nią za pan brat.

A jego bliscy nie dostrzegli niczego, bo nie byli w stanie. Nawet jego żona, pulmonolog zainteresowana zdrowiem publicznym i aspirująca na stanowisko dyrektora szpitala, w którym pracowała od dłuższego czasu, nie miała szansy na diagnozę. Feliks po prostu był zbyt cichy, nawet jak na statecznego, dobrotliwego profesora. Jego ciało także nie miało zamiaru powiedzieć patomorfologom wiele; ot, krótka, smutna historyjka o tragicznych w skutkach efektach spotkania z rozpędzonym ambulansem.

Nastolatka przestała krzyczeć, uświadomiwszy sobie, jakiej faktury nabrał jej ojciec. Pomyślała o tym, jak musiała wyglądać jego twarz i że już nigdy nie zobaczy jej poza zdjęciami, pod warstwą albumowych folijek ochronnych i sepii. Jej ręka zastygła gdzieś w mięśniach grzbietu mężczyzny. Nie, mięśniach grzbietu denata. Tata zawsze mówił jej, że to tak powinno mówić się o zmarłej osobie, która trafia pod twój skalpel. Po słownym odczłowieczeniu wydawała się znacznie mniej straszna, a kiedy przestawało się czuć lęk i przypomniało sobie o faktycznym pochodzeniu tej masy tkanek, prędzej budziła ona współczucie niż wstręt. Tak było lepiej.

Od tej makabrycznej szansy na dalsze, kliniczne, studiowanie ciała rodzica odciągnęło ją kilka par bezimiennych rąk, ludzi z twarzami zasłoniętymi szokiem i adrenaliną, otoczonych kakofonią komentarzy. Światło lało się z nieba, a łzy jak na złość nie chciały uciec z jej oczu. Wszystko tonęło w jasności dnia i zapachu krwi rozlanej na gorącym asfalcie.

Ostatnim, co Felicja Wogel zapamiętała z tego dnia, były drobne fragmenty tkanek i krew denata-taty zalegające pod jej niepomalowanymi paznokciami. Półksiężyce czerwonej pamięci za nic nie chciały stamtąd zniknąć.

—————————୧ ‧₊˚ 🦇⋅ ☆

Rok 2024

— Wiesz, jak dla mnie to całkowicie logiczne, że śni ci się własna śmierć. Siłą rzeczy pewnie sporo o niej myślisz.

Felicja spuściła wzrok na koc o grubym splocie żółtej wełny, podkulając nogi jeszcze bardziej pod siebie i moszcząc się na łóżku jeszcze wygodniej. Tego dnia głowa wyjątkowo jej dokuczała, a na dokładkę miała nieprzyjemność zetknąć się z pierwszym bólem fantomowym po amputacji palca, który dawał o sobie znać nawet spod warstwy leków i opatrunku. Hilary poprawił nieco swoją pozycję obok niej; nie ruszył się od dobrej półtorej godziny, co nawet dla wampira mogło być niekomfortowe.

Zresztą, im więcej dowiadywała się o tej krwiopijnej stronie swojego przyjaciela, tym bardziej wydawało jej się to ludzkie, paradoksalnie. Chociażby fakt, że wcale nie był nieśmiertelny, po prostu jego komórki wykazywały zaawansowaną zdolność regeneracji, która działała na urazy powstałe już po przemianie; nadal miał na nodze bliznę po jakiejś ranie z dzieciństwa, co stanowiło dla niego koronny dowód na słuszność tej teorii. Albo ta ciekawostka, że mógł umrzeć przez wykrwawienie albo uraz, ale podobno można było to naprawić, póki w naczyniach krwionośnych rannego znajdowało się chociaż trochę jego własnej krwi. Szczegółów nie znał i podejrzewał, że to limfowy wymysł jego starego znajomego, ale brzmiało nader literacko.

— Ciężko o tym nie myśleć, jak zamiast terapii pierwszą sugestią była morfina i ulotka zakładu pogrzebowego — mruknęła z przekąsem.

Trzeba było przyznać jednak, że pojawiających się później propozycji leczenia nie przyjmowała desperacko. Nie miała siły wysłuchiwać wszystkich możliwych komplikacji, konsekwencji i malejących procent szans. Przez ten stres kilka razy zdarzyło jej się nawet zwymiotować, z całym szacunkiem do jej żołądka ze stali, wielkiego atutu w zawodzie każdego patomorfologa.

Ostatnio zgodziła się jednak na amputację, potem jeszcze inhibitory BRAF, jednak ze znaczną dozą wahania. Miała zacząć z tymi lekami w kolejnym tygodniu, a kiedy Hilary się o tym dowiedział, wyszczerzył się niemal całym rzędem zębów i rzucił do kuchni, żeby przygotować coś – jak sam to określił – na opicie sprawy. Okazało się to sokiem marchwiowym z dodatkiem imbiru, w którym nader rozsmakowała się przez mijające dni.

— Wiesz, chyba chciałabym pożyć jeszcze trochę — podjęła wątek ostrożnie, nie patrząc na towarzysza. — Niby logiczne, ale i tak ciężko mi się to przyznaje, nawet ostatnio terapeucie powiedziałam.

— I wiesz, że mogę pomóc — wciął się wampir, nie powstrzymując nawet rosnącej w głosie ekscytacji. — Tylko musisz się zgodzić.

— Nie macie jakiegoś systemu klasyfikacji wstępnej? Numerki, testy, cokolwiek?

Wzruszył ramionami.

— Na zrobienie dziecka nie trzeba takich formalności, więc na zrobienie wampira tym bardziej.

— A. — Nic mądrzejszego raczej nie mogła z siebie wykrzesać przy uwzględnieniu niepodważalnej logiki stwierdzenia i coraz silniejszego bólu rozpuszczającego się w czaszce jak nieapetyczna tabletka z elektrolitami w szklance wody. — Aha. I jak to wygląda? Gryziesz mnie, puff, dostaję kłów i awersji do srebra? Musisz to zrobić w szyję?

— Z tego, co wiem, to szyja nie jest najlepszym miejscem na zrobienie sobie otwartej rany. Nie no, po prostu muszę dostać się do krwioobiegu i wpuścić tam trochę swojego DNA. Najczęściej gryzie się dlatego, że DNA przechodzi też przez ślinę, ale kiedyś słyszałem, że krwią do krwi też można zmieniać. Nie wiem, czy ktoś sprawdzał inne wydzieliny — dodał, jakby licząc na rozluźnienie atmosfery oczekiwania, która chybotała się w powietrzu między nimi jak miecz Damoklesa. — W sumie to ciekawe, że wampiryzm jest genetyczny jak ta, no... Jak ten gość ze Zbrodni i kary, wiesz...

— Porfiria — podsunęła mu uprzejmie.

— Właśnie, porfiria. Ale wracając, jak pamiętam jeszcze swoją, to idzie bardzo szybko, jak na pobraniu krwi czy czymś takim.

Podniosła głowę, a w jej oczach zamigotała przekora, ostatnio coraz rzadziej zdobiąca niuanse jej twarzy, bladej i zmęczonej, postarzanej, jakby nagle musiała zdążyć nadrobić wszystkie lata, które miały zostać jej odebrane przez kilka komórek nowotworowych.

— A byłeś kiedyś na pobraniu krwi? Może w końcu oszacuję czas śmierci mojego pierwszego i ostatniego N. N. prawidłowo. Ta sprawa dręczy mnie od kwietnia zeszłego roku, a mamy październik, to frustrujące.

— Byłem. Albo i nie byłem. W sumie sam ciągle pobieram krew, tylko że dla siebie, a nie do analizy.

— Mógłbyś tak nie utrudniać życia samotnej kobiecie z rakiem — żachnęła się, starając się, żeby jej przewrócenie oczami nabrało więcej nonszalancji, a mniej widocznego zamiaru powstrzymania łez, nie wiedzieć dlaczego ostatnio coraz rzadziej znajdujących ujście. Niedobrze, płacz był naturalny i zwykle pomagał jej dać upust emocjom. — Nie masz duszy. Wiedziałam, że te rude tony we włosach coś znaczą.

— No i za obrażanie rudobrązu tracisz podpowiedź. A że nie mam pewności co do tego, czy aby zabrałabyś ten sekret do grobu... — Wydął usta w przesadzonym manieryzmie no, trudno, sama chciałaś, ja nic nie poradzę. — Sorki, Fela. Jeszcze nie dziś. Jak dobrze pójdzie, będziesz miała całą wieczność na zgadywanki.

— Jeżeli wierzymy w życie pozagrobowe, to i tak będę ją miała.

— Wiesz, będziesz miała okazję zobaczyć, co i jak. Ja swoje widziałem i ty też będziesz musiała na moment umrzeć, jak umawiamy się na zmienianie. Gdybym zmienił cię za życia, to chyba zostałby ci ten czerniak bez możliwości naprawy i no, trochę kraksa by wyszła — przyznał, z namysłem marszcząc brwi. — No i niepotrzebnie musiałabyś znowu umierać, a dwa razy chyba nie można się zmieniać w wampira. I to tak chyba-praktycznie-na-pewno. Najwyraźniej ludzie też czasem wymagają resetu fabrycznego.

— Ty i twoje dygresje powinniście założyć jakiś podcast dla dzieciaków. Brzmisz czasem tak niezrozumiale, jak ten ich dziwny slang.

— To mój sposób na rizz — rzekł Hilary z powagą wypisaną na całej twarzy, poza błyszczącymi subtelnie dobrym humorem oczami.

— Jeżeli masz tak mówić, chcę umrzeć tu i teraz.

— Odpukaj to lepiej. — Pokiwał głową z aprobatą, kiedy z wyczuwalnym cynizmem zastukała knykciami w blat stolika nocnego. — Nastawiasz się na coś konkretnego po życiu?

Sama musiała dobrze zastanowić się nad odpowiedzią. Popularne, banalne pytanie, idealne dla niespełnionych filozofów i ludzi w żałobie. Pamiętała, jak beznamiętnie słuchała dyskutujących o tym na stypie ojca leciwych ciotek, w czarnych futerkowych kołnierzach absurdalnie upodabniających je do pomarszczonych, trupożernych sępów. Nie obyło się bez mocnego akcentu katolickiego, wspomnień o kilku historiach z kolorowych pisemek (UMARŁ I WRÓCIŁ — ALE CO WIDZIAŁ PO DRUGIEJ STRONIE?), finalnie zapewnieniach, że nie wiadomo, gdzie też biedny Felek trafi po tym, jak samemu się...

Chyba lepiej było tego nie rozpamiętywać. Nawet po tych dwudziestu czterech latach przywoływanie wrażenia oceniających zerknięć starczych oczu, ich niemego poszukiwania w młodziutkiej Felci genu szaleństwa, który musiał pchnąć jej rodzica do tak bezbożnego kroku, oblepiającego ich nozdrza od wewnątrz oleistego zapachu rosołu podanego żałobnikom przez obsługę lokalu zachowującą idealnie neutralne wyrazy twarzy. Nie mogła wtedy nawet przełknąć tej zupy, zamiast tego wpatrując się w dokładnie pomalowane na czarno paznokcie.

— Nie wiem. Normalnie obstawiałabym trumnę, gdybym była zdrowa to oddanie narządów, jakąś stypę też... — wyliczyła, nie wiedząc, czy grała tym na zwłokę, czy samemu skłaniała się do nadania głębszym przemyśleniom jakiegoś kształtu. Odkaszlnęła i poczuła, jak ból wybija się w jej głowie ostrą falą, budując szpiczaste, przestrzenne bryły. — Ciężko mi powiedzieć. Chyba chciałabym zobaczyć tam coś w ogóle. Może być od biedy światło, ale najmilej byłoby mi pewnie zobaczyć się z rodziną, tak... wiesz. Może wyjaśnić parę spraw, albo po prostu pogadać z odpowiedzią z drugiej strony.

Uśmiechnął się do niej, położył jej dłoń na przedramieniu, uścisnął je z ciepłym spojrzeniem kogoś, kto wie dobrze, o czym będzie mówił.

— Na pewno zdążysz spotkać kogo tam chcesz, nawet, jeżeli niedługo potem wciągnę cię za nogi z powrotem do tego ziemskiego syfu.

— Wiesz, jeszcze trochę i oswoję się z tym pomysłem. Mózg jest przekonany, ale emocje jeszcze muszą dociągnąć to i tamto.

Złapanie jej za rękę nader szybko przerodziło się w niedźwiedzi uścisk z prawdziwego zdarzenia, pachnący owocami, z których Hilary przygotowywał dzisiaj zdrowotne smoothie i czymś bliżej niesprecyzowanym, kojarzącym się jej z samym mieszkaniem. Nieokreślona nuta przybrana świeżo wypranymi ubraniami, dzięki której wiedziała, że wszystko było na swoim miejscu. No, może poza jej rakiem, ale wisielcze poczucie humoru wyjątkowo postanowiło jej o tym nie przypominać.

— Dzięki, że chcesz dać sobie pomóc — mruknął w jej przerzedzone, platynowe włosy, a Felicja poczuła, jakby ból żyjący w jej ciele chciał zelżeć.

— Cokolwiek sprawi, że nie zeżresz mnie we śnie w wypadku nagłego głodu. Bo swoich nie wysysacie, nie?

— Nie, dopóki nie są naprawdę atrakcyjni, to jakieś szczególne wysysanie się nie zdarza.

— Bywasz obrzydliwy — westchnęła, bardziej dla zasady niż z faktycznego zdegustowania. — Chyba przejdę się po wodę, Polak w końcu nie kaktus.

Hilary demonstracyjnie rozłożył ramiona na boki, wypuszczając z nich przyjaciółkę. Kobieta owinęła się żółtym kocem dokładniej, ostrożnie siadając na brzegu łóżka i wsuwając stopy w puchate kapcie z założenia mające przypominać urocze nietoperki – idiotyczny, spontaniczny zakup sprzed około roku, ale nie narzekała, na jesienne chłody były w sam raz.

Wyszła z sypialni, a wampir z rozkoszą wyciągnął się na pościeli w pozycji wyprostowanej, przymykając ciemne oczy i pozwalając tym sobie na chwilowy relaks. Najpierw jego uwagę zwróciło coś, jakby lekkie zachwianie rytmu kroków współlokatorki, coś w rodzaju drobnego zaburzenia równowagi. Nie powinno go to dziwić przy jej obecnym stanie, ale na wszelki wypadek postanowił zachować czujność. Kiedy zatrzymała się odrobinę wcześniej, niż teoretycznie powinna, mimowolnie zaczął nasłuchiwać. A potem usłyszał głuche uderzenie ciała o podłogę i nic poza tym, żadnego stęknięcia bólu czy cichego przekleństwa.

Nie poruszał się co prawda z nadludzką prędkością, jednak w tamtej chwili wydawało mu się, że nagle zyskał taką zdolność. Żółć koca, w który zaplątało się ciało Felicji, leżące teraz niedaleko stolika kawowego w salonie, wydawała mu się prawie jadowita w porównaniu z bladą, bledszą cerą i oczami przymkniętymi w ten specyficzny sposób który pozwalał się domyślać, że powieki zaraz mimowolnie podjadą do góry i ukażą światu mętne oczy jak dwie kulki z mlecznego szkła, puste w środku i kruche.

Nie widział jednak krwi. Być może tylko zemdlała, osłabła, co w tym stadium choroby było nieuniknione. Nie stanowiło to dla niego pocieszenia po tym, jak przyklęknął i przyłożył palce do jej szyi, tuż nad tętnicą. Nie wyczuł tętna. Istniała przecież możliwość, że przerzuty do mózgu spowodują nagły zgon, wiedział to od samej Felicji, więc z pewnością miało to jakieś realne podstawy. Przecież nie mówiłaby mu o takiej ewentualności bez powodu, prawda?

W jego głowie zagościła rozterka: jeżeli teoretycznie Felicja wyraziła chęci, ale nie bezpośrednią i klarowną zgodę, czy miał w ogóle prawo próbować zamiany jej w krwiopijcę? Nie zdążył jej nawet przeanalizować. Uciął ją krótkim, mentalnym: pierdolę, przecież ona nie żyje, a ja mogę to naprawić, jeszcze zdąży zacząć gnić i co będzie. Potencjalne uszkodzenia mózgu też nie były najlepszą opcją.

Niemal instynktownie odnalazł jej prawą dłoń, pełnymi determinacji ruchami wydobywają ją spomiędzy poszczególnych partii materiałów. Przeciągnął językiem po kłach, czując, jak ich czubki zaostrzały się na to działanie, do złudzenia przypominając teraz niewielkie sztylety z masy perłowej. Niebieskawe żyły na wierzchu środręcza nie były widoczne podręcznikowo, ale zarys miał. Musiało mu to wystarczyć.

Rozciął pergaminową skórę zębami, czemu ta poddała się gładko, bez specyficznego, żywego protestu. Czuł, jak kieł przebijał naczynie krwionośne, dawał się obmyć krwi, coś, czego nie czuł od dawna, zadowalając się zwykle substytutem w postaci roztworów suszonej hemoglobiny. Wbrew swoim obawom, nie czuł przymusu wychłeptania tej naturalnie potrzebnej mu substancji. Przecież pił już dzisiaj i doskonale wiedział, co miał na celu. Przywrócić Felicję Wogel do świata żywych.

Minuty mijały, jedna za drugą, a wampir nie poruszał się, czekając cierpliwie, aż jego działanie przyniesie efekt. Cienkie strużki krwi powoli wylewały się na jej dłoń, kiedy wypatrywał jakiegokolwiek poruszenia, spodziewając się gwałtownego przebudzenia, jak na ostry dźwięk budzika. Wiedział też, że na moment wygląd kobiety może się zmienić, kiedy ciało akomodowało się do nowego stanu rzeczy.

Nie domyślił się jednak, że poczuje w szyi zaskakująco spiczaste paznokcie, tak charakterystyczne dla nowo przemienionych wampirów, a oczy jego przyjaciółki otworzą się płonące czerwienią i czystą, zwierzęcą furią. Z mdłościami podchodzącymi mu do gardła uświadomił sobie, że czuje coś lepkiego we własnej tchawicy i podobną temu gęstą substancję pojawiającą się nagle na jego szyi, spływającą na obojczyki.

— Nie było go tam — wysyczała Felicja, zaciskając palce w jego szyi. — Nie było go! Obiecałeś mi coś! Obiecałeś! A tam była tylko pustka!

Ton jej głosu stopniowo przybierał na sile, na co Hilary spróbował cokolwiek odpowiedzieć. Skończyło się to jedynie słabym charknięciem i nagłą słabością w całym ciele. Nawet nie wiedział, kiedy upadł na podłogę. Krew, która wypływała z jego szyi leniwie, czerniała i znikała po dłuższym kontakcie z powietrzem. Ostatnim odruchem spróbował złapać za nadgarstek towarzyszki, odciągnąć jej dłoń od siebie, jednak tylko musnął jej przedramię palcami.

Pierwszym, co zarejestrowały oczy Felicji po ponownym przejściu w naturalny, zielony odcień, były szeroko rozwarte powieki stanowiące dominantę w tak niewłaściwie martwej twarzy jej przyjaciela, leżącą tuż nad jego szyją, w której trzymała własne palce. Nic więc dziwnego, że pierwszą reakcją kobiety stanowiło wyszarpnięcie dłoni z jego ciała i zaciśnięcie na niej zębów. Byle tylko zdusić w zalążku krzyk.

Kiedy była już pewna, że atak paniki na razie ominie ją bokiem, odstraszony chwilowym wybuchem adrenaliny, natychmiast docisnęła śródręcze do ziejącej straszną czernią dziury w szyi Hilarego, czując, jakby przeprowadzała najbardziej spóźnioną akcję ratunkową świata.

Być może właśnie tak miało być.

nota od autora;
no, to to by było na tyle z naszymi bohaterami.

bardzo chętnie wysłucham jakiegoś feedbacku, bo przy tej miniaturce całkiem solidnie wyszłam ze swojej strefy komfortu -- nie dość, że osadziłam historię we współczesnych czasach, to jeszcze spróbowałam narracji pierwszoosobowej i mieszania fantastyki z realizmem. w ten tytuł najbardziej zaangażowałam się także emocjonalnie, ale nie chcę zarzucać zbytnią prywatą, ciekawa jestem jedynie, czy to jakoś wpływa na odbiór całości.

poza tym, zobaczymy czy mnie to zakończenie otwarte do czegoś nie skusi. stay tuned.

i rzecz jasna dziękuję przepięknie za przeczytanie mojej pracy. mam nadzieję, że była to przyjemność dla obu stron. :]

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro