2. W PÓŁ NOCY
❛ ━━━━━━・❪ liczba słów; 4120❫ ・━━━━━━ ❜
HerbacianyRekin: Szanowna pani doktor - ten profil to jakiś Święty Graal początkujących pisarzy kryminałów! :D Nigdy więcej Google!
saltyeye: "okej, jeszcze jeden tiktok i idę spać" tymczasem ten tiktok 💀
lesnik420: możemy liczyć na jakiś filmik o samym prosektorium ,czy śmierdzi trupem i tak dalej..?
Na pierwszy z tych komentarzy Felicja Wogel chciała odpowiedzieć z klasą, uprzejmie, tak, żeby oddać to urocze ciepło towarzyszące zastrzykowi dopaminy wywołanym takimi reakcjami na tworzony przez nią materiał. Drugi wzbudził w niej umiarkowane zadowolenie wywołane faktem zrozumienia jednego z tych dziwnych przejawów humoru pokolenia Z bez większych trudności, chociaż poziomem trudności ten akurat przypadek nie grzeszył. Za to trzecia wypowiedź, konkretnie interpunkcja ją zdobiąca i brak zrozumienia przystępnie prezentowanej treści, napełniła kobietę czymś zbliżonym do na poły ironicznych myśli samobójczych, jako że takie kwiatki trafiały jej się nadzwyczaj często.
Jeżeli miała pomyśleć o tym, że zgodnie z powiadomieniami miało ją czekać przejrzenie jeszcze kilkuset podobnych, zalewało ją przytłoczenie, jednak takie w ambiwalentnym klimacie. Na całe szczęście, zapoznawała się z nimi w całkiem dogodnych dla siebie warunkach. Lustra w łazience urządzonej w odcieniach ciemnozielonego, czerni i złocie niemal całkowicie zaparowały, a powietrze wypełniał zapach morelowego płynu do kąpieli.
Zanurzyła się w wodzie odrobinę głębiej, aż linia platynowych włosów na karku zdążyła jej zawilgotnieć, po czym poprawiła uchwyt na telefonie. Od tego całego scrollowania zdążył rozboleć ją czubek palca wskazującego, z paznokciem pociągniętym granatowym lakierem – jej niezmiennym od lat nastoletnich atrybutem. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni widziała swoje dłonie w całkowicie naturalnym wyglądzie, konsekwentnie oddając pracę nad ich aparycją kolejnym znajomym kosmetyczkom. Głowa zresztą też dawała o sobie znać, zapewne z winy montowania kolejnego filmiku wcześniej tego dnia.
— Naprawdę chcesz, żebym sprofanował tego orzechowego Müllermilcha?
Na dźwięk dochodzącego zza drzwi barytonu ledwie powstrzymała sarknięcie w odpowiedzi. Za pierwszym razem to sformułowanie było zabawne. Teraz w kwestii reagowania na nie balansowała na krawędzi poirytowania i akceptacji tego okropnego stanu rzeczy. Zachciało jej się współlokatora-wampira.
— Możesz go nawet zbrukać, byle był taki, jak zawsze — odrzekła w końcu z odpowiednim namysłem w głosie. — Dziękuję.
Dobiegł ją zbolały jęk i kroki smutno kierujące się do – jak zgadywała – kuchni. Rzeczona profanacja polegała na przelaniu napoju mlecznego do jednego z większych kubków, jakie miała w szafkach, wstawienie go do mikrofali i podgrzanie go przez dwie minuty.
W przeciągu ostatnich kilku miesięcy nauczyła się z dużą dozą trafności rozpoznawać poszczególne odgłosy towarzyszące poczynaniom Hilarego. Dla przykładu, w bardzo specyficzny sposób przełykał krew, kiedy akurat się nią raczył, zupełnie inaczej niż wodę czy sporadyczne przekąski. Nie było to drażniące, bo było zbyt frapujące; chodziło o konsystencję? Przydatność substancji dla organizmu wampira? Dziwna budowa anatomiczna przełyku? Ciężko było jej powstrzymywać się od pytań, trafiających niemal w samo sedno sprawy. Gdyby nie to, że obecnie była w sądzie stroną oskarżoną, mogłaby z powodzeniem aspirować na drugą Chyłkę – chociaż patrząc na nawyki tej bohaterki, raczej nie powinna.
No tak, rozprawa. Prawie udało jej się dzisiaj o tym nie myśleć, ale najwyraźniej jej neurony miały dzisiaj zgoła inne aspiracje, jeżeli chodziło o repertuar przewijających się przez nie obrazów i swoistych przypominajek. Cisza dzwoniła jej w uszach, a na siatkówce niemal wytwarzały się kolejne bodźce wzrokowe – do tego stopnia miniaturowy moment grozy przejął kontrolę nad jej umysłem.
List polecony, stempel datowany na dwudziestego szóstego kwietnia zeszłego roku, suche zawiadomienie o konieczności wyjaśnienia sprawy prowadzonego postępowania w sprawie naruszenia prawa poprzez stawienie się na komendzie policji w najbliższych dniach. Artykuł 262 wirujący jej przed oczami, kiedy skonfrontowano ją z nagraniami szpitalnego monitoringu, precyzyjniej z osłoniętego od niepożądanych spojrzeń miejsca wydawania zwłok. Wijący się pod skórą z zawrotną częstotliwością puls, paniczne połączenie telefoniczne z matką, niemy ból w jej głosie, zanim pomogła i nie pojawiła się do tej pory, najpewniej zaszywając się w mieszkaniu lub w pracy.
Matka zawsze była wrażliwa, postępująca etycznie, jak na wzorową dyrektor szpitala publicznego przystało. Postarała się o wyciszenie sprawy wciąż toczącej się przeciwko jej jedynej córce, kiedy w jej głowie, jej sercu wybrzmiewała ona donośnie, kłująco jak nic innego. Nie sposób było stwierdzić, czy chciała o tym zapomnieć, czy rozpamiętywać, rozważać, gdzie popełniła błąd, co zwiodło jej kochaną Felę na tak niechlubną drogę. Nawet, gdy rodzic martwił się niesłusznie o swoje kompetencje wychowawcze, dziecko tak czy tak mogło przytłoczyć się winą, choćby wyimaginowaną. Ból obu pokoleń rzadko kiedy bywał niepowiązany.
Felicja uważała, że powinna zostać połajana za swoje zachowanie jak jeszcze nigdy dotąd. Powinna usłyszeć co ojciec by sobie pomyślał, jak możesz w ogóle prosić mnie o pomoc, choćby głupie zawiodłaś mnie, Fela, lecz zamiast tego dostała chłodny pragmatyzm, zapewne z gorącymi łzami w kącikach zielonych oczu Iriny Wogel, a po nim krótkie słowa otuchy i sygnał urwanego połączenia. Felicja wiedziała, że jej matka nigdy nie wybierała samotności złośliwie, zawsze dla zdrowia swojego czy cudzego i właśnie dlatego tak ją to zabolało.
Jej powieki zdawały się kurczowo zaciskać na gałkach ocznych w półotwartym stanie, usta poddawały się paroksyzmom nerwowym, a ręce odruchowo ustawiły się na krawędziach wanny, jakby zawczasu odwodziły ich właścicielkę od pomysłu utopienia się tu i teraz, w resztkach morelowej piany i własnych łzach. Telefon wypadł spomiędzy jej drżących palców, ale na szczęście wylądował na kafelkach podłogowych zamiast w stygnącej konsekwentnie wodzie. Szumiało jej w uszach, a język wydawał się być wyschnięty na przysłowiowy wiór.
Wszystko w jej otoczeniu było zbyt wyraźne i zbyt przytłumione naraz. Nie była w stanie myśleć logicznie.
— Wszystko w porządku? Coś chyba spadło w łazience. Fela?
Dopiero trzeci komunikat Hilarego był w stanie przebić się przez jej pancerz rozchwiania, być może dlatego, że dobiegł z względnie najbliższej odległości. Musiał stać tuż pod drzwiami łazienkowymi.
Czyżby nie usłyszała dzwonku mikrofali oznaczającego gotowość jej Müllermilcha na ciepło? Ile czasu minęło jej w tym osobliwym stanie? Pięć minut? Może już dziesięć? Na pewno nie więcej niż kwadrans. Wynurzyła się na powierzchnię swoich myśli o konsystencji i odcieniu smoły, odruchowo podnosząc się też w wannie.
Widziała złote ornamenty na ramie odparowującego lustra, złotą sprzączkę od leżącego na podłodze paska i złotą buteleczkę perfum stojącą obok zlewu. Słyszała te specyficzne ciche pyknięcia pojedynczych bąbelków z piany, własny zwalniający oddech i krew szumiąca jej w uszach jak całe morze emocji. Czuła komfortowe ciepło, porcelanę wanny i resztki pary wodnej osiadającej na jej policzkach.
Odetchnęła.
— Tylko telefon, nie martw się. — Zdobyła się w końcu na odpowiedź, zaskoczona obcym wrażeniem własnego głosu. — Zaraz wychodzę, możesz włączyć serial.
Przez chwilę nie słyszała niczego, jakby Hilary wpadł w stagnację, zamienił się w delikatny pomnik dawno zapomnianego zmarłego. Nie wiedziała, kiedy faktycznie stał się wampirem – kiedy postradał życie – jednak równie dobrze mogło być to cztery, czterdzieści jak i czterysta lat temu. Nie mówił jej tego, wiedziała jedynie, że jego serce przestało bić około pięciu czy sześciu miesięcy przed jego dwudziestymi czwartymi urodzinami. Nie nalegała na więcej.
W końcu odszedł, pewnie w stronę salonu, chyba, że w kuchni miał coś do dokończenia. Gdyby bardzo wytężyła słuch, zarejestrowałaby dłoń odrywającą się z wahaniem od powierzchni drzwi.
Jej umysł na powrót był cichy i sterylny, jak wyjałowione narzędzie pracy – dokładnie tak, jak być powinno. Nie myślała obsesyjnie o tym, że na chwilę obecną straciła prawo do wykonywania zawodu i musiała łapać się działalności freelance. Dawała sobie radę coraz lepiej, przyzwyczajała się do okresu próby i, rzecz jasna, dalej chodziła na terapię, teraz pod dodatkowym nakazem sądowym.
Zdiagnozowany u niej już ponad dwie dekady temu zespół stresu pourazowego był brany pod uwagę w całym postępowaniu, co mogło mieć potencjalny wpływ na jego umorzenie lub złagodzenie kary. A już na pewno wielkim plusem sytuacji było to, że zwłoki, które wykradła z prosektury szpitala świętego Andrzeja, miały pozostać nieodnalezione i nierozpoznane przez długi czas. Głównie dlatego, że owe zwłoki były całkiem żywotne i jawiły się wcale niezgorszym współlokatorem.
Nic złego nie działo się w jej jaźni, kiedy stawała na plecionym dywaniku tuż obok wanny. Nie straciła panowania nad myślami podczas osuszania się jednym z czarnych ręczników, odkładania telefonu z nowym pęknięciem szybki na blat koło umywalki, spuszczania wody z kąpieli. Było dobrze, kiedy już w jeansach, prostym biustonoszu i długich skarpetkach we wzorze w grzybki starała się wywrócić na drugą stronę sweter w kolorze kości słoniowej, przeklinając siebie za to, że nie pomyślała o tym zaraz po zdjęciu go.
Kiedy w końcu wyszła z łazienki, z nieco tylko zdezelowanym smartfonem w kieszeni spodni, jej uwagę od razu przykuł zachęcający, słonawy zapach. Popcorn? To by się zgadzało, tylko kto, u licha... A, no przecież.
O ile sama nigdy nie miała w nawyku kupowania typowych przekąsek dla własnej fanaberii, o tyle wampir potrafił zapełnić takowymi całą szufladę i ostrożnie racjonować je przez całkiem imponujące okresy czasu. Może i teoretycznie potrzebował do przeżycia tylko krwi, ewentualnie limfy działającej na krwiopijców jak środek uspokajający, ale praktycznie nie wyglądało na to, żeby zamierzał szczególnie odmawiać sobie zwyczajnego pożywienia. W pierwszej chwili jego wydatki na tego typu jedzenie nieco ją przerażały, ale po tym, jak zaczął dorzucać się do rachunków, czynszu i przez pewien okres czasu dosłownie sprawiając, że nie musiała wybierać z oszczędności na podstawowe potrzeby, dotarło do niej, że musiał mieć niezłą pracę tam, gdziekolwiek czasami znikał.
— Rzucasz telefonem przez TikToka czy przeczytałaś coś rażąco niepoprawnego pod względem słownym? — rzucił Hilary nonszalancko, kiedy weszła do salonu. Niemal zbyt nonszalancko. — Twój orzechowy szatan stoi na stoliku, za miską z kukurydzą, jak coś.
Sam mężczyzna zdążył zająć swoje ulubione miejsce za wysokim fotelem o turkusowym obiciu, zgięte w łokciach ręce opierając na samym szczycie oparcia. W jednej z dłoni trzymał woreczek pełen krwi z wbitą w niego metalową słomką, rudobrązowe kosmyki z dala od bladej twarzy utrzymywała prosta, czarna opaska, natomiast beżowa kamizelka na koszuli koloru świeżych kasztanów wcale nieźle komponowała się z kolorem jego ciemnych tęczówek.
Rzuciła mu przeciągłe spojrzenie, rozplątała włosy z upięcia i chwyciła za naczynie pełne popcornu, żeby następnie ulokować się z nim na podłodze tuż przed fotelem, korzystając z jego frontu jako z nisko osadzonego oparcia.
— Jakoś dziwnie odłożyłam telefon, niepotrzebnie się zaniepokoiłeś — skłamała, sama nie wiedząc dlaczego. — Puszczaj i nie gadaj.
— Serial czy siebie?
— Teraz serial, siebie też możesz, ale błagam, nie kiedy jestem w mieszkaniu. Albo w ogóle zrób to poza nim. I postaraj się niczego nie zabrudzić.
Wampir zachichotał pod nosem, z zacięciem godnym zawodowego gimnastyka sięgając po leżącego na siedzeniu fotela pilota. Mebel – ani Hilary – jakimś cudem się nie przewrócił, a po chwili na ekranie telewizora zagościło to specyficzne, śnieżące logo HBO.
Felicja złapała garść popcornu, aby potem wepchnąć sobie przekąskę do ust, znacząc całą ich okolicę drobnymi kryształkami soli jak drobinkami brokatu. Nie była może pierwszej młodości, kiedy srebrny ekran po raz pierwszy zapoznał widzów z Pamiętnikami Wampirów, ale tak czy tak obejrzała parę odcinków. No, parę sezonów, ale naprawdę, naprawdę ironicznie.
Głośny odgłos przełykania dosyć jasno dał jej do zrozumienia, że jej towarzysz tak samo nie zamierzał bezczynnie oglądać odcinka pilotowego, przeplatając uzupełnianie substancji odżywczych z wygłaszaniem sporadycznych komentarzy i robieniem min. To ona zazwyczaj miała więcej do powiedzenia w kwestii decyzji podejmowanych przez bohaterów pojawiających się na ekranie czy jakichś dziur w misternie utkanym arrasie fabuły słabego paradokumentu. Co logiczne, robiła to tylko podczas oglądania czegoś we względnie małym gronie, ale koniecznie z towarzystwem. Samotnie nie zamierzała głosić elaboratów na głos, wyjątkowo pozwalając sobie na przerwanie ciszy w eterze jej neuronów.
— Myślę, że będziesz obstawiał za Damonem — rzuciła z przekąsem pomiędzy kolejnymi kęsami.
— To jakieś wyścigi chartów czy Damon to jakiś wilkołak, który będzie rywalizował z wampirami? — Albo nie wyłapał słabej ironii, albo postanowił doskonale się bawić. Najprawdopodobniej to drugie; kiedy już poznali się nieco bliżej, okazał się genialny w dostrzeganiu drobnych subtelności. — Pół na pół chcę tych spoilerów. No i jestem szczerze ciekaw, czy znowu zrobią mi powody do zazdrości o moich fikcyjnych braci w krwiopiciu. Po obejrzeniu Zmierzchu parę lat temu wykupiłem nawet karnet na basen.
— Wykorzystałeś go w ogóle?
— A wyglądam, jakbym miał za sobą utonięcie? — odciął się, a zaraz potem pociągnął kolejny łyk swojego napoju.
— Wiesz, jeżeli chcesz autopsji, możesz po prostu ładnie powiedzieć, że coś cię łamie i mam zerknąć. No i wciąż nie mamy pewności co do tego, jakim cudem trafiłeś wtedy na mój stół, równie dobrze mogli cię z fontanny przed szpitalem wyłowić — rzuciła Felicja, rozluźniając przy tym nieco mięśnie, mając przyjemną świadomość tego, jak schodziło z niej napięcie całej jej sytuacji. — Fajnie, że zostawiasz śledczym taką furtkę do dywagacji, taką, wiesz, niepewność.
— Polecam się. Czekaj, możesz chyba szykować wampirze bingo, kolega nie może się opanować na widok czerwonego.
Parsknęła tłumionym śmiechem na szczery entuzjazm w jego głosie, kiedy twarz Stefana na ekranie zmieniała się w ten specyficzny sposób, a sam biedak musiał naprędce odwracać się od krwawiącej chwilowo Eleny.
— Przypomnę ci, żebyś następnym razem na słońcu zmienił się w kupkę popiołu, bo coś zapominasz.
— Pani doktor może nie wie, ale ja jestem z tych błyszczących. Gdyby nie opaska, włosy stałyby mi jak u młodego Pattinsona — uznał z całkowitą powagą w głosie i słomką trzymaną między zębami. Kłów nie miał zaostrzonych w znacznie patologicznym stopniu, ale były z pewnością bardziej spiczaste niż przy klasycznej eugnacji. — Słowo ministranta. No, byłego ministranta.
Czyli za życia był ministrantem. Zanotowała sobie w głowie, żeby potem wygooglować, od kiedy dokładnie chłopcy mogli pełnić służbę liturgiczną i chociażby szacunkowo zawęzić przedział wiekowy swojego kompana. Miała przy tym szczerą nadzieję na to, że będzie to coś w rodzaju osiemnastego wieku, jakakolwiek konkretniejsza informacja.
Próby samodzielnego odkrycia przez Felicję dokładnego wieku Hilarego stały się ich umowną grą, przez pierwsze miesiące postępowania były także ich sposobem na odwrócenie uwagi od tych wszystkich prawno-osobistych spraw, jako pierwsza strategia odniósłszy sukces w przywróceniu na twarz Wogel szczątków uśmiechu, pogody ducha. Nadal pełniły taką rolę, chociaż żadne z nich nie przyznawało ich wartości w tym temacie na głos.
Nie inaczej było tej grudniowej nocy, kiedy płatki śniegu wirowały na tle blokowisk za oknem, a przedziwne ciepło zagnieździło się w dwóch klatkach piersiowych, w tym jednej martwej z naukowego punktu widzenia. Orzechowy aromat podgrzanego Müllermilcha mieszał się ze słonym zapachem popcornu, a ekran telewizora rzucał swój blask na dwie sylwetki jakże niepoprawnie ulokowane przy fotelu, zamiast na jego siedzeniu.
Nikt nie mógł przecież wiedzieć, że śmierć znalazła sobie lokum pod warstwą granatowego lakieru do paznokci. Oczywiście, nie zamierzała z niego rezygnować, jak to ona.
—————————୧ ‧₊˚ 🦇⋅ ☆
— przejrzeć TK jeszcze raz
— zadzwonić do GD
— umówić paznokcie
— objawy
Przylepiona do lodówki karteczka w pastelowym odcieniu żółtego nie mogła się wydawać bardziej smutna i oziębła, prawdopodobnie nawet gdyby Felicja do pisania na niej użyła czarnego długopisu zamiast niebieskiego. Hilary ukradkiem popatrywał w jej stronę, z roztargnieniem próbując rozłożyć na części pierwsze kwiatka z klocków Lego; łodyga jednego z elementów bukietu poluzowała się, przez co dekoracja do złudzenia przypominała zwiędłą. Nie było chyba lepszej okazji, żeby ułożyć całość od nowa.
Felicji nie było w mieszkaniu. Od około dwóch tygodni ten stan rzeczy był niemal normą i trudno było się dziwić. Jeżeli nie musiała udawać się do szpitala na badania, biegała na nieoficjalne konsultacje do dawnych znajomych albo zaszywała się w najbliższej bibliotece medycznej, wytrwale poszukując informacji poniekąd na temat swojej diagnozy, jednak ukierunkowanych raczej w stronę co można z tym pomylić i jak tego dowieść. Na skromną sugestię wampira, żeby na razie zaufać innym specjalistom i czekać na odpowiedź odnośnie zleconych badań genetycznych, jedynie zaburczała pod nosem coś o tym, że chyba mózg sobie wyssał i że sama miała to wszystko na studiach, a w kwestii chorób zawsze istnieje możliwość innego wyjaśnienia, i czy Hilary nigdy nie oglądał Doktora House'a?
Co on, długowieczny krwiopijca, mógł wiedzieć? Znaczy, na pewno mniej niż ktoś, kto kształcił się w kierunku diagnostyki i znajomości przez parę lat a potem dodatkowo praktykował klinicznie, najpewniej nie był również obeznany tak dobrze, żeby konkurować ze standardowym pasjonatem medycyny, który korzystał z rzetelnych źródeł, ale uważał, że reprezentował sobą zdroworozsądkowe podejście.
Zmarszczył nos w frustracji, kiedy kolejny element nie chciał odejść gładko od swoich pobratymców. Omiótł wzrokiem blat stołu, na którym rozłożył się z tym jakże wymagającym zadaniem, po czym wzruszył ramionami i bezprecedensowo użył jednego ze swoich kłów do rozdzielania klocków. Poddały się bez żadnych trudności.
Przetarł obie części rękawem grafitowego blezera, a kiedy materiał okazał się niewystarczająco dostosowany do tej czynności, przerzucił się na rąbek czarnego golfa, który miał pod spodem. Na szczęście dla spodni w kant pasujących kolorystycznie do swetra, to wystarczyło. Wolał nie wiedzieć, co pani doktor powiedziałaby na takie niehigieniczne poczynania, nawet jeżeli ten zestaw Lego od wieków – jakichś dwóch lat – należał do niego i został przywleczony do mieszkania Wogel w ramach dopełnienia czymś pustek w walizkach wampira.
Chociaż, skoro teraz sama dosyć ostentacyjnie ignorowała standardowe medyczne zalecenia i przewidywania... Nie, mimo wszystko wolał nie ryzykować.
Jego telefon zadźwięczał podobnym do kreskówkowej sprężynki odgłosem, a ekran podświetlił się, pokazując właścicielowi powiadomienie o nowej wiadomości i utwierdzając go w tym, że dobrze zrobił, zacierając te mikroślady profanacji BHP przy składaniu kwiatków z plastiku. Czy tam ich rozkładaniu.
FELUSIA WSPÓŁLOKATORKA<3: Zaraz będę w domu. Dokupić w Żabce coś do obiadu?
Porzucił na moment swoje zajęcie, wszedł w odpowiednią konwersację na telefonie, a jego palce zaczęły poruszać się po klawiaturze z prędkością, której nie powstydziłby się wykładowca przewijający istotne dla studentów slajdy.
Ty: nie nie nie, spoko, raczej jest w domu wszystko do tego ryżu, nie męcz się i wracaj szybko
Zlustrował spojrzeniem wersję roboczą SMS-a. Nie, tutaj wyglądało to tak, jakby był nadopiekuńczy, albo, co gorsza, nie wierzył w imponujące zaparcie swojej przyjaciółki. Skasował całość i sformułował drugą wersję.
Ty: nie, na luzie, dałem radę, wszystko będzie dobrze 🥰
Brzmiało nie dość, że jak pocieszanie terminalnie chorego, to na domiar złego przymilnie. Taka opcja również odpadała i już po chwili pole na wpisywanie wiadomości znowu świeciło pustkami.
Kolejne trzy wersje spotkał podobnie smutny koniec. Był już na granicy decyzji o znalezieniu jakiegoś nieadekwatnego do sytuacji mema, kiedy usłyszał brzęczyk domofonu, a chwilę później także klucze wkładane w zamek i przekręcane z charakterystycznym dla Felicji pośpiechem. Wyłączył telefon z ulgą, ciesząc się, że problem znalezienia odpowiednich słów zniknął, zostawiając go jedynie z kwestią tłumaczenia się towarzyszce werbalnie.
Gdzieś w głębi korytarza rozległo się tąpnięcie zsuwanych z nóg kozaków, co prawda niepodkutych, niezgodnie z panującym miesiącem, aczkolwiek wciąż dość ciężkich.
— Zgaduję, że niczego nie trzeba było, skoro nie odpisałeś — uznała niefrasobliwie, jednak w jej głosie czaiło się specyficzne drżenie. — Zacznę chyba smażyć mięso, zgłodniałam.
Przez ułamki sekund jakiś absurdalny impuls kazał mu udać, że rozkład kwiatka na części pierwsze jest jego głównym obiektem zainteresowania, ale odpędził od siebie tę myśl równie szybko, jak zarejestrował jej wykiełkowanie pod czaszką. Nie, zdecydowanie powinien zostawić Lego w spokoju i skoncentrować uwagę na tym, co naprawdę się liczyło.
— Jasne, jak mam w czymś pomóc, to mów. Też muszę wrzucić coś na ząb.
Wstał od stołu i przeszedł do kuchni, o moment wyprzedzając z tym kobietę. Otworzył lodówkę, wyjął z niej jedną z torebek z krwią i zaczął szukać w szufladzie metalowej słomki do napojów, zostawiwszy drzwi od chłodziarki uchylone. Spodziewał się, że jego towarzyszka od razu weźmie ze środka uprzednio przygotowane filety z kurczaka, jednak ku jego zdziwieniu, zamknęła urządzenie i zaczęła pisać wyjętym z kieszeni dresowych spodni niewielkim ołówkiem po pastelowej karteczce z listą zadań.
Mimochodem rzucił okiem na efekt tego działania, kiedy w końcu postanowiła zabrać się za przygotowywanie posiłku. Pierwsze dwie pozycje odfajkowała przez postawienie przy nich niewielkich iksów, ostatni punkt był zabazgrany w tak zapamiętały sposób, że warstwa grafitu z powodzeniem odbijała część światła pobliskiej lampy, a element o paznokciach pozostał nietknięty. Oho. Przynajmniej mógł się domyślać tego, co dzisiaj robiła.
— Niszczysz checklistę jak Oppenheimer konkurencję na tym festiwalu — zagaił, starając się nie pokazywać tego, że wiedział, jak niezręczna atmosfera panowała między nimi od czasu ostatniej niesnaski o diagnozę.
Udał też, że nie zauważył nagłego spięcia jej mięśni, zdecydowanie przedwczesnego rigor mortis. Do cholery, nie miała nawet czterdziestki, jakakolwiek forma śmierci byłaby dla niej przedwczesna! Znaczy, poza tą w pracy. Kiedyś. Otrząsnęła się jednak i przerzuciła skrawki mięsa na rozgrzane na patelni masło.
— A, tak. Zdążyłam zrobić większość.
— Mhm — przytaknął, wsadzając słomkę w torebkę z krwią. — To chyba całkiem nieźle?
— Zależy, co uznamy za nieźle — powiedziała cicho, plastikową szpatułką przerzucając kurczaka tak, żeby obsmażał się równo z każdej strony. — Byłam zerknąć na badania i przy okazji dzwonił do mnie Dyzma z GeneDesign. Wiesz, to odpicowane laboratorium przy świętym Andrzeju.
Nie chciał jej przerywać, wiedząc, że sama musiała zdecydować się na wypowiedzenie tego, cokolwiek ją dręczyło. A może po prostu miała mu dramatycznie oznajmić, że zmiana na jej paznokciu wzięła się od lakieru albo czegoś podobnie idiotycznego? Dużej nadziei nie miał, co prawda, ale to nie znaczyło, że nie żywił zupełnie żadnej.
Utkwił w niej wzrok uważny, nienatarczywy. Zmarszczka mimiczna pomiędzy rudobrązowymi brwiami nadała mu wyglądu przywodzącego na myśl psa, który chce uspokoić swojego smutnego człowieka.
— W tomografii bez zmian, nadal uważamy te zmiany za przerzuty czwartego stadium. A Dyzma mówił... — Urwała; musiała przełknąć ciężko ślinę, zacisnęła powieki na odrobinę dłużej, niż było to konieczne. — Dyzma mówił, że to mutacja BRAF, czyli w dużym skrócie większa agresja niż normalny czerniak. I od razu sugerował leczenie paliatywne.
— Paliatywne? — wykrztusił z siebie, zanim zdążył to przemyśleć. — Tak zaraz po diagnozie? Przecież nie minęły nawet dwa tygodnie od tego... wiesz, krwawienia. To w ogóle możliwe, tak na chłopski rozum?
— Sam jesteś chłopski rozum.
Nie miał pojęcia, jak powinien poczuć się z tym, że jego odruchową reakcją na gorzki docinek Felicji był histeryczny niemal śmiech, tak krótki, że mógłby uchodzić za prychnięcie. Bezwiednie zaczął międlić w palcach woreczek krwi, kiedy Wogel kompulsywnie mieszała kurczaka w pachnących latem przyprawach.
— To ta mutacja? Jest jakaś rzadka i powoduje taki szybki rozwój? Przecież normalnie są chyba jakieś objawy wcześniej?
Kobieta poczuła, jak coś kłuje ją we wnętrzu czaszki, odczucie podobne do zwyczajnej migreny albo przemęczenia. Albo nasilało się stopniowo, a ona z czasem się przyzwyczaiła? Nie wiedziała tego dokładnie. Właśnie w tym tkwiło źródło całej jej frustracji. Jej dawnym obowiązkiem zawodowym było właśnie: wiedzieć. Potarła skroń dwoma palcami, a kiedy spojrzała na Hilarego, specyficzny ból pojawił się także w okolicach jej przepony.
— Nie, BRAF-mutant idzie mniej więcej w takim tempie, jak standardowy czerniak — przyznała, spuszczając wzrok i wsłuchując się w skwierczenie mięsa na patelni.
— To...?
Nieme pytanie zawisło w powietrzu między ich dwójką, mieszając się z zapachem przypraw, wątłym aromatem krwi z torebki i słonymi, niewylanymi łzami.
Odłożyła plastikową szpatułkę na krawędź pobliskiego zlewu, żeby nie zaplamić niczego śladami smażonego mięsa, po czym złapała dłońmi za krawędź blatu, jakby realnie obawiała się, że upadnie na dźwięk własnego głosu. Biorąc pod uwagę jej chorobę, nie było to obawą bez uzasadnienia.
— Nie zauważyłam tego. Był na paznokciu.
Brzmię jak pieprzony spot reklamowy o profilaktyce czerniaka, przemknęło jej przez umysł. Tuż za tym popędziła kawalkada wątpliwości. Powiedziała to zbyt oschle? Jaką idiotką trzeba było być, żeby dopuścić do czegoś takiego? I ona niby miała studia medyczne za sobą? Jaki lekarz nie potrafi patrzeć na swoje paznokcie? Jaki lekarz może dbać o innych ludzi, nie dbając nawet o samego siebie? Czy zupełnie nie myślała o konsekwencjach takiego niedbalstwa? Czy nieuważność miała po raz kolejny doprowadzić ją do sytuacji, delikatnie ujmując, niepożądanych? Zawiodła jako lekarz? Jako córka na pewno zawiodła, ale czy tego dałoby się uniknąć? Kiedy w końcu umrze?
Mój Boże, przecież ona umrze. Umrę. Uderzyło ją to mocniej, niż podczas którejkolwiek przeciągającej się zmiany w prosektorium, jakichkolwiek oględzin czyichś zwłok, rozmów z ludźmi w żałobie. Inaczej było jednak stać nad ciałem kolejnego N.N. niż nad własnym truchłem w stanie półrozkładu.
Cisza uciskała ją prawie tak mocno, jak ból w umyśle i sercu. Nie chciała patrzeć na Hilarego, nie wiedząc, jak zareaguje. Zachowała się nieprofesjonalnie, co niby było zrozumiałe w jej sytuacji, ale wciąż wywołało u niej lekki dyskomfort. Mimo wszystko, wampir był raczej empatyczny, co mogło świadczyć o tym, że był albo bardzo stary, albo bardzo młody, pomimo faktu swojego wiecznego utknięcia w dwudziestoczteroletniej powłoce. Chociaż to udało się jej zgadnąć.
Zgarbiła się, czuła na czole gorące opary unoszące się nad patelnią, uniosła ramiona, jak gdyby chciała ukryć w nich własną głowę. Jakaś część jej absolutnie nie chciała wiedzieć, jak zareaguje jej towarzysz, jej przyjaciel. Kilka razy rozmawiali o takiej ewentualności, rozważali, jeżeli życie Felicji byłoby zagrożone, to czy zamiana w wampira byłaby opcją. Za każdym razem była nastawiona raczej opornie i teraz ze zgrozą uświadomiła sobie, że ta postawa nie uległa u niej zmianie ani na trochę.
Gdzieś poza jej wzrokiem wampir wyłączył kuchenkę, łagodnie objął ją ramionami, otoczył zapachem świeżego prania i soli morskiej, setek wspólnych wieczorów. Bez pytań, tylko z czystym zrozumieniem, ciepłem w zimnej skórze. Poddała się temu. Nie lubiła niebycia opanowaną i niezależną, ale czasami było to konieczne. Byle nie popaść w obłęd.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, zanim w końcu udało jej się wychrypieć:
— Wiesz, jest jeden plus całej sytuacji. Kiedy już mam raka, mogę mieć pewność, że diagnoza doktora Google zawsze będzie trafna.
Zaśmiała się histerycznie, potem przeszła w płacz, potem niemal w wycie. Głowa pulsowała nieznośnym bólem, tak samo jak ożywiony całą tą psychosomatyką palec wskazujący, na którym swoją wizytówkę zostawił sam Tanatos.
Hilary cały czas pozostał obok niej. Aż do samego końca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro