1. SZARÓWKA
❛ ━━━━━━・❪ liczba słów; 4176 ❫ ・━━━━━━ ❜
Wielki wentylator pod sufitem buczał monotonnie, dzielnie starając się jak najbardziej złagodzić mieszaninę zapachów unoszących się w chłodnym, suchym powietrzu. Kombinacja woni metalu, środków dezynfekujących i niekiedy ciał we wstępnym etapie rozkładu niejednego odrzucała od tej profesji. Po dodaniu do tego zestawu także aromatu formaldehydu, powstawał cudowny eliksir oddzielający ziarna od plew, przyszłych absolwentów medycyny od tych, którym brakowało determinacji czy wytrzymałości psychicznej. Tak powtarzał zwykle profesor prowadzący zajęcia z anatomii człowieka na jej Alma Mater, popijając herbatę z imbirem i dla podkreślenia wagi swoich słów uderzając palcem wskazującym drugiej ręki o blat biurka.
No, a jakiś czas potem zmiotła go karetka.
Głośna sprawa, o dosyć ironicznym wydźwięku, patrząc na to, że mężczyzna był szanowanym lekarzem, wykładowcą uniwersyteckim i działaczem charytatywnym, którego działania pomogły między innymi sfinansować zakup nowych pojazdów na użytek szpitala, z którego nieszczęsny ambulans pochodził. Jeżeli siła wyższa, która na to pozwoliła, miała poczucie humoru, musiało ono lśnić hebanową czernią. Tak przynajmniej przyszło Felicji Wogel na myśl w trakcie pogrzebu owego szanownego profesora, wydarzenia przepełnionego setkami smutków.
Sama nigdy nie powiedziałaby, że była osobą introspektywną, skorą do wspominek i rozgrzebywania przyszłości, popiołów ogniska jej trzydziestoośmioletniej egzystencji. To, że nie odzywała się wiele, wcale nie znaczyło, że słowa zostawały w niej uwięzione, czekając jedynie na ujście mniej konwencjonalnymi drogami niż ta werbalna; co to, to nie. Lubiła ciszę, z niewielkimi zakłóceniami, a cisza wydawała się to odwzajemniać. Całkiem znośny układ.
Otoczenie w jej miejscu pracy zdecydowanie temu sprzyjało. Prywatna placówka medyczna mogła pozwolić sobie na dopasowanie grafiku do jej potrzeb – to jest, zmiany nocne. Prawdopodobnie było to także umotywowane faktem, że pacjentom Felicji zazwyczaj nigdzie się nie spieszyło, tak jak i jej samej. Dzięki latom praktyki dawała sobie radę z przemieszczaniem kolejnych denatów z kostnicy do prosektorium i z powrotem, a w wypadku szczególnie ciężkich indywiduów zawsze mogła liczyć na pomoc pana Władka, szatniarza zakładu patomorfologii, zawsze pachnącego dymem papierosowym i podsmażaną cebulką.
Nie było potrzeby, żeby ktoś inny pracował z nią ramię w ramię. I dobrze. Przynajmniej było cicho, pomijając dźwięki konieczne.
Dzisiejsza zmiana nie różniła się zbytnio od wszystkich pozostałych. Pamiętała, jak na pierwszych latach studiów zdarzało jej się czytać artykuły właśnie z zakresu medycyny sądowej, zwykle pochodzące z czasopism amerykańskich i brytyjskich. Tym, co przykuwało jej uwagę najbardziej, były osobliwe tytuły i równie osobliwe przypadki opisywane przez autorów.
Śmierć po wypiciu zimnego drinka, samobójstwo przy użyciu bomby rurowej, wszystko na temat ran kłutych zadawanych konkretnymi narzędziami... Skłamałaby, mówiąc, że nie rozbudzało to jej fascynacji. Obrzydzenie także, ale to wkrótce zniknęło gdzieś pod warstwą determinacji i mocnym postanowieniem: zostanę patomorfologiem.
Sześć lat studiów medycznych, roczny staż przed Lekarskim Egzaminem Końcowym i pięć lat specjalizacji patomorfologicznej później, zrealizowała ten cel. Świat sekcji zwłok pozostał dla niej terenem pełnym cudów, jednak na gruncie własnej pracy jeszcze ani razu nie spotkała się z przypadkiem tak niesamowitym, żeby mógł nakłonić jakiegoś ambitnego młodziaka do podjęcia tej samej ścieżki kariery. Jak dotąd, najciekawszym, z czym miała do czynienia, był znaleziony przy jajniku denatki potworniak z dwoma zdeformowanymi zębami wewnątrz, ewentualnie elektryk, którego zabiło dopiero trzecie porażenie prądem w karierze, a ciało zdobiły mu rozmaite ślady do złudzenia przypominające paprocie, pioruny i mikrowybuchy.
Poza takimi sporadycznymi przypadkami raczej niewiele odbiegało od normy. Zapewne inaczej byłoby w placówce publicznej, gdzie mógł trafić każdy i gdzie z pewnością różnorodność causa mortis była znacznie większa. Całe noce przemijały jej na odkrywaniu kolejnych zawałów, zapaleń płuc, ewentualnie zmian cukrzycowych i miażdżycowych.
Ten wieczór nie przebiegał inaczej. Przeprowadziła już dwie sekcje, czyli dokładnie połowę pracy miała już za sobą. Denat, lat siedemdziesiąt z okładem, zaawansowana choroba obturacyjna płuc i drugi delikwent, lat czterdzieści siedem, po długiej przygodzie z chorobą Leśniowskiego-Crohna. Nic, czego by się nie spodziewała po historii choroby i oględzinach zewnętrznych ciał. Teraz przyszedł czas na jej dzisiejszy numer trzy.
Nieboszczyk – mężczyzna, jak szacowała po gabarytach – leżał na stole sekcyjnym, jednym z dwóch, pod papierowym całunem miękko muskanym ostrym, nienaturalnym w odbiorze światłem jarzeniówek ponad nim. Zanim zaczęła pracę nad tym przypadkiem, włączyła dyktafon, odłożyła go na metalowy stolik na narzędzia, poprawiła rękawice na dłoniach i czepek na prawie platynowych włosach spiętych w praktyczny kok na karku.
Zerknęła na kartę pacjenta przypiętą do ciemnozielonej podkładki z klipsem. Tym, co ją zdziwiło, było N.N. w miejscu na dane osobowe. Nomen nescio, czyli w tłumaczeniu nie znam imienia. Osobliwe. Szpital, w którym praktykowała, nie przyjmował przecież byle kogo, a tym bardziej niezidentyfikowanych ofiar wziętych z ulicy, ciemnych zaułków, czy diabli wiedzą, skąd jeszcze.
Mrugnęła kilka razy, marszcząc brwi w wyrazie zafrasowania. Może po prostu któryś z pracowników zakładu odpowiedzialnych za wszelką dokumentację poszedł na zwolnienie, wyszedł do domu wcześniej albo też miał gorszy dzień w pracy, co zaowocowało tą oto niewielką luką w papierach. Zresztą, co ją interesowało imię i nazwisko nieboszczyka? Powinna prędzej spoglądać mu w serce, oczy i inne organy niż w metrykę. O ile jako metryki nie określimy (nieprawidłowo – nie znosiła, kiedy ktoś używał słów niezgodnie z ich faktycznym znaczeniem) historii medycznej delikwenta, rzecz jasna.
Odłożyła podkładkę na jedną z szafek pod ścianą prosektorium, a następnie, rzucając szybkie spojrzenie na przygotowane do sekcji narzędzia, nacisnęła guzik włączający dyktafon. Protokoły nie wypełnią się same, przyszło jej na myśl.
— Dwudziesty czwarty kwietnia dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku, wpis trzeci, prosektura szpitala świętego Andrzeja, doktor Felicja Wogel — wyrecytowała. — Imię i nazwisko denata nieznane, data i godzina zgonu również.
Przeciągnęła się i była niemal pewna, że na taśmie zarejestrowane zostało głośne chrupnięcie, które wydobyło się spomiędzy kręgów w jej szyi. Starość, nie radość, jak to się mówiło.
Zbliżyła się do stołu sekcyjnego, na którym leżał jej dzisiejszy tajemniczy gość, nieznaczna odmiana od zwyczajowej rutyny. Jeżeli na dodatek miało okazać się, że zmarł na skutek czegoś nieco bardziej nietypowego niż prosty atak serca, była gotowa otworzyć szampana. Bezalkoholowego, rzecz jasna. Nie chciałaby przecież zepsuć swojego w kolejności szóstego roku trzeźwości. Nie po to rzucała to w diabły, żeby wracać do tego nawet po najbardziej nieprawdopodobnej przyczynie zgonu, z jaką miałaby okazję pracować.
Odetchnęła, odpędzając się tym od mgiełki nadchodzących myśli w podobnym sorcie. Właśnie dlatego wolała ciszę. Dla świętego spokoju. Złapała za kraniec papierowego całunu, żeby następnie ściągnąć całość z ciała. Podjęła opis przeprowadzanej przez siebie procedury:
— Denat jest białym mężczyzną w wieku, szacuję, dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu lat, wzrost wysoki, przedział sto osiemdziesiąt do stu dziewięćdziesięciu centymetrów, plus minus pięć centymetrów, postura ciała smukła. Włosy przydługie, falowane, odcień rudobrązowy. Skóra stosunkowo jasna, bez znamion, z rumieńcem na policzkach i wyraźnie zaczerwienionymi wargami. Denat ubrany jest w lakierki, czarne spodnie w kant i granatowy sweter bez rękawów na białej koszuli. Pasek od spodni skórzany, czarny, ze złotym zapięciem. Na palcach obu rąk ma łącznie trzy pierścienie, złote, bez widocznych grawerunków i inkrustacji. Na razie brak widocznych obrażeń czy tatuaży, znaków szczególnych tak samo. — Złapała za jedną z zimnych dłoni nieboszczyka, uniosła ją bez oporu ze strony ciała. — Brak rigor mortis. Brak widocznych oznak rozkładu. Przechodzę do dalszej części oględzin zewnętrznych zwłok.
Przerwała na moment, porządkując w umyśle wszystkie informacje, jakie dotąd pozyskała. Śmierć tego człowieka nastąpiła najprawdopodobniej w wyniku jakiejś choroby lub innej patologicznej zmiany we wnętrzu jego ciała. No, chyba że pod ubraniem chował pełen garnitur urazów, a ewentualna krew nie przesączała się przez materiał, tego też nie mogła wykluczyć. Jej zawód wymagał od wykonującego otwartej głowy – bynajmniej nie w sensie trepanacji czaszki czy całkowitego odpiłowania jej górnej części, czemu zawsze towarzyszył charakterystyczny zapach palonego białka.
Szlag. Obiecywała sobie, że ograniczy takie dygresje, ale trudno, samo wyszło. Nie mogła panować nad wszystkim i to było w porządku. Gdyby kurczowo trzymała się potrzeby kontroli, już dawno sama wylądowałaby na stole sekcyjnym, a wiadomym było, że zawsze lepiej stać przy takowym niż znaleźć się na jego blacie, zimnym i swoiście podziurawionym, żeby płyny ustrojowe miały dokąd odpływać z ciała. Właśnie, to była myśl. Musiała od czasu do czasu pozwolić takim zlepkom słów swobodnie opuścić głowę, byle nie za często.
Złapała za nożyczki służące do cięcia ubrań denatów; nie mylić z tymi przypominającymi sekator i mającymi za zadanie oddzielanie żeber od mostka w celu otwarcia napierśnika niczym muszli ostrygi. To miała być jedna z tych sekcji, podczas których żal jej było niszczyć ubranie nieboszczyka, dlatego że to wyglądało na jakościowe, zadbane. Od zawsze miała awersję do jakichkolwiek marnotrawstw, nawet jeżeli faktycznymi marnotrawstwami one nie były. Jakiś nadrzędny instynkt, czy coś.
Przyjrzała się zmarłemu raz jeszcze. Wyglądał na... zaskakująco dobrze zachowanego. O ile zazwyczaj cera po zgonie stawała się jakby woskowa, bardziej ziemista, jakby samo ciało składało się do grobu swoich powłok, tak u tego jegomościa wyglądała gładko, elastycznie, jawiła się Felicji różowa i miękka, niemal jak u żywego. Z tą różnicą jednak, że w tego tutaj nie widziała żadnego ruchu klatki piersiowej ani pulsowania tętnicy szyjnej, o drobnych, mimowolnych poruszeniach już nie wspominając.
Jak na komendę jej jaźni, ciało drgnęło.
Powstrzymała odruchowe przetarcie oczu dłonią, jako że wolałaby nie robić tego w potencjalnie zanieczyszczonych rękawiczkach jednorazowych. Musiało jej się przewidzieć.
Ciało drgnęło znowu, a kobieta poczuła, jak zalewa ją fala ulgi przemieszanej w zgrabny koktajl z nagłym zrozumieniem. Denat musiał zakończyć życie względnie niedawno, nie wykazywał przecież stężenia pośmiertnego, a to, co zaobserwowała przed momentem, było jedynie typowym ruchem post mortem, pośmiertnym tężeniem mięśni. Kiedy po raz pierwszy miała z tym do czynienia podczas samotnej pracy w prosektorium, omal sama nie padła na zawał, mimo, że wiedziała o takim mechanizmie.
— Denat okazuje symptomy zbliżającego się rigor mortis. Do zgonu doszło prawdopodobnie od dwóch do sześciu godzin temu — oznajmiła w stronę dyktafonu, dla pamięci i czystej dokumentacji.
Wznowiła swoje działanie, dwa razy tnąc nożyczkami poprzez powietrze. Specyficzny tik, przypominający nieco klikanie szczypcami kuchennymi przed ich użyciem, już sama nie pamiętała, kiedy się go nabawiła.
Ujęła miękki materiał swetrowej kamizelki w palce, unosząc nieco dolną krawędź ubrania i przymierzając się do niej ostrzami, żeby mieć pewność, że cięcie będzie równe i bezproblemowe. Strzępienie materiału mogłoby utrudnić jej dalsze oględziny zwłok, w skrajności nawet zaprowadzić do błędnych wniosków. Lepiej było uważać zawczasu.
— No, nie powiem. Trochę niezręcznie.
Zamarła. Zmarły nie powinien do niej mówić, a ona nigdy nie miała poważniejszych halucynacji czy omamów słuchowych.
Powoli cofnęła narzędzie, dla zabezpieczenia ubrania denata przed ewentualnymi tikami nerwowymi; nie wiadomo, czego jeszcze mogła się nabawić, skoro omamy słuchowe już odnotowała. Przeniosła spojrzenie wzdłuż linii środkowej ciała, przez brzuch, klatkę piersiową, szyję, aż w końcu dotarła nim do twarzy mężczyzny i głęboko osadzonych w niej oczu o kolorze do złudzenia przypominającym gorzką czekoladę, jedną z tych o ponad siedemdziesięcioprocentowej zawartości kakao. Nie były zmętniałe, zaszklone, zaschnięte: nic z tych rzeczy. Gdyby musiała znaleźć dla nich odpowiednie określenie, skierowałaby się w stronę przymiotników bliskoznacznych z błyszczącymi, ewentualnie śmiejącymi się.
Całe jej doświadczenie w pracy z nieboszczykami utwierdziło ją w przekonaniu, że tymi cechami mogłyby poszczycić się jedyne gałki oczne osób jak najbardziej żywych. Oraz w tym, że na blacie stołu sekcyjnego powinno kłaść się jedynie osoby jak najbardziej martwe. Wynikało z tego, że jej trzeci pacjent tej nocy złamał już dwa prawa panujące w jej prosektorium.
Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej z kim – z czym? – tak właściwie podtrzymała kontakt wzrokowy. Po pierwsze, wyszło to dosyć niezręcznie. Po drugie, jasny gwint, trup chyba nie był do końca trupem. Tylko czemu w takim razie nadal nie zauważyła u niego oddechu czy choćby najsubtelniejszego tętna pod jasną skórą?
Mrugnęła raz, drugi, obserwując, jak jej pacjent przeciąga się nieznacznie, groteskowo przypominając kogoś budzącego się z krótkiej, góra godzinnej drzemki. Ale to przecież nie wyglądało groteskowo! Mężczyzna musiał być żywy, stąd nic dziwnego, że budził się z chwilowego letargu. Nie na miejscu było jedynie otoczenie, w jakim się znajdował. Miała wrażenie, jakby nagle została statystką w czyimś bardzo, ale to bardzo dziwnym śnie.
— Pardon? — Cholera, to chyba nie było przesłyszenie. — Zły moment?
Głos miał odrobinę schrypnięty, ale ciepły, jeden z tych przyjemnych dla ucha barytonów. Dało się w nim wyczuć specyficzną lekkość, jakby właśnie zagajał rozmowę z dawno niewidzianym znajomym.
— Żyjesz — wydusiła, po zdecydowanie zbyt długiej przerwie, na przemian zaciskając i rozluźniając palce na uchwytach nożyczek. Doprawdy, dobrze, że je od niego odsunęła. — Ale... Ty... No nie no, kurwa, chyba powinieneś nie żyć, skoro tutaj leżysz.
— Łacina? No tak, lekarz, plus jesteś w szoku — uznał N.N. ze zdecydowanie zbyt dużą dozą luzu w głosie. — Zawsze to samo. Ale spokojnie, nie mam ci za złe.
— Nie piję od sześciu lat i dwóch miesięcy z kawałkiem, nie powinnam tak mieć — wymruczała, ni to do siebie, ni to do niego.
Niedoszły nieboszczyk pokiwał głową, niby to w potwierdzeniu jej słów, powoli podnosząc się na łokciach do stanu półleżącego. Miał bardzo łagodne rysy twarzy, jak zauważyła, skanując jego twarz uważnym spojrzeniem. Nie, nie i jeszcze raz nie. To nie leżało w jej planie na dzisiaj. Miała ochotę zaśmiać się na głos – tak właściwie, nie leżało to w jej planie na życie, bo kłóciło się z pewnymi fundamentalizmami. Martwi ludzie nie zagadywali lekarzy podczas procedur. Żywi ludzie nie trafiali na sekcyjne stoły. Do diaska z tym wszystkim.
Policzyła w myślach do szesnastu i zafiksowała wzrok na wiszącej na przeciwległej ścianie pile do kości. Terapeuta podał jej kiedyś taką metodę do radzenia sobie ze stresem i przebodźcowaniem, a jak na razie działała znakomicie, więc czemu miałaby nie poradzić sobie w przypadku jakichś dziwacznych halucynacji? Znowu policzyła do szesnastu.
— Przestaję z tobą, zrobię sekcję czwartą i wrócę, jak mój mózg przestanie świrować — oznajmiła trupowi, ze staranną dykcją i bez podtrzymywania kontaktu wzrokowego. — Jesteś pierwszą i ostatnią halucynacją w mojej pracy. I, poważnie? Nie oddychasz, serce ci nie bije i mówisz? Słabe. Poznałam od razu, że coś tu nie gra. Nie ze mną takie numery, robaczku. Świeżaka byś przestraszył, ale mnie nie. Zapamiętać przy protokołowaniu, wykreślić część halucynogenną — dodała w kierunku wciąż nagrywającego dyktafonu.
Zwłoki przybrały wielce zdumiony wyraz twarzy, czego odkładająca w tamtym momencie nożyce Felicja nie mogła dostrzec. Metal narzędzia szczeknął o blat stolika, a chwilę po tym w pomieszczeniu wybrzmiały subtelne dźwięki zdjęcia z dłoni rękawic jednorazowych, ponad trzydziestosekundowego mycia rąk i założenia kolejnej gumowej zbroi na jej opuszki.
Kiedy tylko podeszła do drugiego stołu sekcyjnego, odetchnęła z ulgą na widok karty pacjenta numer cztery, tym razem umieszczonej na ciemnoniebieskiej podkładce z klipsem. Wszystko było w normie. Miała do dyspozycji imię, nazwisko i historię choroby kobiety, która leżała pod papierowym całunem, ani trochę się nie poruszając. Chwila grozy minęła.
Nie zaszczyciła swojego przypadku numer trzy ani jednym spojrzeniem. Pewna siebie, przeszła w stronę stolika, na którym leżał dyktafon, po czym kilkoma sprawnymi kliknięciami zakończyła aktualną sesję nagrywania i rozpoczęła kolejną, przeniósłszy urządzenie bliżej obecnego stanowiska pracy.
— Dwudziesty czwarty kwietnia dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku, wpis czwarty, prosektura szpitala świętego Andrzeja, doktor Felicja Wogel. Imię i nazwisko denatki: Hilda Nowacka-Grotsztat, lat osiemdziesiąt dwa, pięć dni temu przyjęta na oddział intensywnej terapii ze względu na pogorszone samopoczucie i utraty świadomości, zdiagnozowany czerniak paznokcia w czwartym stadium, z przerzutami. Zgon nastąpił ubiegłego dnia, dwudziestego trzeciego kwietnia bieżącego roku, około godzinie siedemnastej, zgłoszony został przez odwiedzającą córkę denatki.
Obraz, jaki ukazał się jej oczom po odkryciu ciała zmarłej, nie odbiegał dalece od wstępnych wyobrażeń kobiety. Niby to woskowa cera, kontrastująca z nijaką szpitalną koszulą, suche, spękane wargi półuchyleniem ukazujące światu nieco wybrakowane i miejscami spróchniałe uzębienie, bezwłosa czaszka poznaczona licznymi zmianami oraz otwarte oczy, zmętniałymi źrenicami celujące przez sufit do nieba.
Jakże smutny musiał być to widok dla córki pani Hildy, nawet mimo tej dojmującej radości na myśl o tym, że terminalnie chora bliska osoba najprawdopodobniej już nie cierpiała! Dla doktor Wogel było to tak samo smutne, jak każdy inny przypadek. Nie odczłowieczała swoich pacjentów kompletnie, współczuła tym w większości zwyczajnie brzydkim stworzeniom, które kiedyś były ludźmi, a później trafiały pod jej skalpel, bezgłośnie wrzeszczące i zesztywniałe. Robiła właściwą rzecz, dawała odpowiedzi pogrążonym w żałobie krewnym nieboszczyków, a przekazując ciała w ręce pracowników zakładów pogrzebowych, przekazywała zmarłym z powrotem całą godność człowieka, którego ktoś kochał, za kim zatęskniono i kogo zniknięcie coś znaczyło. To trzymało ją w tej pracy. Lubiła ten szlachetny aspekt swojego zajęcia, nawet jeżeli bywało monotonne do granic jej wytrzymałości.
Odkaszlnęła lekko, bardziej dla zebrania w sobie głosu niż faktycznego oczyszczenia gardła. Zerknęła na lewą rękę denatki, zgiętą nieznacznie w łokciu na skutek stężenia pośmiertnego. Dla pewności złapała za przegub i kiwnęła głową machinalnie, czując opór przy próbie poruszenia martwą kończyną. Na palcu serdecznym widniała spora, czarna zmiana, wyglądająca jak przegnicie tkanek rozprzestrzeniające się właśnie od obszaru paznokcia, wyglądającego teraz jak strzęp gnijącego drewna. No tak, czerniak. Nowotwór ten nie zawsze przybierał postać klasycznej zmiany na skórze, nieraz podstępnie kryjąc się pod paznokciami, najpierw w postaci cienkiej, ciemnej linii; mógł się także zagnieździć w oku lub którejś z błon śluzowych.
— Przepraszam, że się wtrącę, ale to na palcu to zaczątek gnicia? Już po ośmiu godzinach?
Postanowiła zignorować ten omam. Tak samo zresztą jak tamten, który brzmiał zupełnie jak kroki obutych w lakierki stóp na prosektoryjnej podłodze.
— Czerniak mieści się na lewym palcu serdecznym denatki — kontynuowała niewzruszenie opisywanie wyników oględzin zewnętrznych ciała. — Prawdopodobnie będzie to przyczyną współistniejącą zgonu. Po dalszych oględzinach i sekcji będę w stanie stwierdzić, czy doszło do niewydolności oddechowej, czy wielonarządowej. Dopuszczam również inne możliwości, jednak na chwilę obecną wydają mi się one niezbyt prawdopodobne. Na razie brak widocznych obrażeń i innych zmian na ciele. Występuje rigor mortis.
— Doktor Wogel? — Głos, który nie miał prawa rozlegać się w jej najbliższym otoczeniu, nabrał łagodnej, skruszonej prawie nuty, jak u psa żebrającego o skrawek uwagi swojego człowieka. Ewentualnie skrawek obiadu. — Wiem, nie zacząłem elegancko, powinienem się chyba przedstawić albo zapewnić panią, że mimo, że jestem... cóż, nie powiedziałbym, że martwy, ale i żywy nie za bardzo, w każdym razie mimo mojego osobliwego stanu nie mam złych zamiarów i nie chciałbym przeszkadzać.
Chyba tylko cudem powstrzymała się od złapania grzbietu nosa między kciuk a palec wskazujący, tak, jak zwykle robiła to w chwilach wymykającej się spod kontroli frustracji. Pracujesz ze zwłokami. Średnio higienicznie byłoby wsadzać w nie nos, nawet niebezpośrednio.
— Boże, jeżeli istniejesz i właśnie wystawiasz mnie na próbę, to błagam, nie w pracy.
— To trochę bluźniercze.
— Jak na domniemane zwłoki, jesteś wyjątkowo irytujący. — Poddała się i odwróciła w stronę swojego pacjenta numer trzy, który, jak się okazało, przystanął nonszalancko przed stołem sekcyjnym robiącym przedtem za jego leżankę. — Będziesz taki dobry i wyjaśnisz, co tutaj robisz? Mogę się mylić, ale to dosyć nielegalne.
Westchnął z czymś pomiędzy odprężeniem a znudzeniem.
— Nazywam się Hilary Jaśnicki, nie powiem ci, kiedy się urodziłem, i tak nie uwierzysz, ale wiedz, że jestem tak jakby nieumarły.
— Gratuluję, ja też jeszcze nie wyzionęłam ducha — burknęła Felicja, nie mogąc się powstrzymać na taki dobór słów. — Konkretnie, panie Hilary. Jak znalazł się pan w chłodni zakładu patomorfologii prywatnego szpitala i, co nawet ważniejsze, jak udało się tego panu dokonać za życia?
— Nie pamiętam — rzekł w całej swojej prostolinijności.
— Czyli pewnie stracił pan gdzieś przytomność, przy okazji funkcje życiowe też jakoś panu umknęły, jakiś dobry Samarytanin zafundował takiemu Johnowi Doe sekcję w najdroższym szpitalu w regionie i oto się spotykamy. Co pominęłam?
— Cały etap pod tytułem o jeżulku kolczasty, wampir, wampir!, gdybym miał obstawiać. Nie boisz się?
Przekrzywił głowę na bok, jak kot podążający wzrokiem za laserowym wskaźnikiem, a na czerwonawych wargach zatańczył cień zaintrygowanego uśmiechu. Tym razem kobieta nie powstrzymała parsknięcia śmiechem, niemal atawistycznej reakcji na tak absurdalną sytuację. Mężczyzna, którego jeszcze moment temu miała rozpłatać i przeanalizować od środka pod kątem poszukiwania przyczyny jego niedawnego zgonu, właśnie próbował odgrywać z nią coś w rodzaju przerażającego wariantu Zmierzchu, bo poziom Stokera to zdecydowanie nie był.
— Boję się tylko papierologii, jaka czeka mnie po oznajmieniu komuś, że do prosektury wkradł mi się jakiś facet. Takiej sytuacji jeszcze nie miałam. Pan Władek na pewno ucieszy się, że załapie nową anegdotę. Na tym oddziale włamania to rzadkość.
— Moment, ty autentycznie chcesz mnie wydać? — rzucił nerwowo, poważniejąc wręcz z sekundy na sekundę.
— Tego wymaga ode mnie sytuacja. Miałeś być martwy, to teraz masz problem.
— Nie, nie, nie, nie, nie! — Zamachał rękoma gwałtownie, podkreślając swoją opozycję w stosunku do planu Felicji. — Przysięgam, jestem martwy, technicznie rzecz biorąc. Nie ma potrzeby nikogo wzywać. Mogę to jakoś udowodnić. Trochę za bardzo mnie poniosło na początku, tak naprawdę nie wiem, jak wylądowałem na twoim stole, film mi się chyba urwał i to pierwszy raz od śmierci, jak jestem u lekarza, więc trochę nie ogarniam, jak powinienem się zachować. Nie chcę cię przestraszyć i nie będę podchodził, ale jak chcesz, możesz mnie przebadać. Nie w jakiś dziwny sposób.
Proporcjonalnie do przybierającego na sile panicznego słowotoku rosła także częstotliwość ruchów oczu mężczyzny, jako że ten wodził spojrzeniem po całej przestrzeni, średnio raz na pięć sekund nawiązując okruszynę kontaktu wzrokowego, jednak zaraz przerywał. Najwyraźniej bał się dodatkowo rozjuszyć doktor Wogel. Bał się słusznie.
— Skąd mam mieć pewność, że nie wyciągniesz z nogawki noża i nie wsadzisz mi go między żebra? — zapytała, unosząc brwi; gdyby potrafiła tak zrobić z pojedynczą, wyglądałoby to odrobinę bardziej imponująco. — Zrobi to ze mnie klasyczną damę w opresji, a nie takie były moje założenia na ten tydzień. Co ty na to, żebym ja też wzięła sobie coś ostrego? Asekuracyjnie. I trzymaj ręce na widoku.
— Pewnie, dobra, tyle że to chyba raczej ja jestem na zagrożonej pozycji, bo ja jestem tutaj nie do końca legalnie.
— Powiedział facet sam na sam ze słabszą fizycznie kobietą — sarknęła, po czym sięgnęła po jeden ze skalpeli, demonstracyjnie posyłając odblask światła jarzeniówki z ostrza prosto w oko Hilarego. Ten zareagował machinalnie, mrugnięciem, jednak zdawało jej się, że zdążyła dostrzec odruch źreniczny, miodowy błysk tęczówki. — Zresztą, ostrożności nigdy za wiele. Masz porfirię?
— Co? Nie, nie, normalny wampiryzm. Zobacz, nie oddycham, nie bije mi serce, a gdybym wyszedł na słońce... Nie sprawdzałem, ale chyba nie chcę tego robić. W nocy i tak żyje mi się lepiej, zresztą to już tyle lat minęło...
Zbliżyła się do mężczyzny, cały czas utrzymując skalpel mniej więcej na wysokości splotu słonecznego intruza. Znajdując się nieco mniej niż metr od niego, rzuciła kontrolne spojrzenie na jego postawę. Nic na razie nie wskazywało na to, żeby chciał zaatakować czy zrobić cokolwiek wykraczającego poza schemat ja nie chciałem, ja nie wiedziałem.
Przy wstępnych oględzinach jednak nic się jej nie przywidziało. Jegomość jak najbardziej nie miał tętna, ewentualnie miał naprawdę zaawansowaną bradykardię, ale z częstotliwością, która pasowałaby do tego przypadku, powinien leżeć w jakiejś hibernacji, a mimo tego stał prosto, bez oznak słabości czy nienaturalnej sztywności. Klatka piersiowa pozostawała idealnie nieruchoma, tak samo nozdrza, nie zdradzając żadnego oddechu. Coraz bardziej przekonywała się do tego, że miała przed sobą anomalię medyczną, o której autorom podręczników się nie śniło.
Pożałowała, że nie miała w prosektorium jakichś gratów z innych części szpitala. Wiele oddałaby teraz za stetoskop, żeby móc upewnić się co do tezy swojego osobliwego pacjenta. Nie mogła wykluczyć tego, że w jakiś sposób maskował ruchy żeber i kolejne wdechy oraz wydechy.
Ciszę w jej głowie tym razem przerwało zgrabne przekleństwo, do społu z obrazem tego, co powinna zrobić obiektywnie i quasi-profesjonalnie. W takich chwilach czuła, że mogła istotnie znienawidzić swoje neurony za to, że zamiast irytujących, natrętnych głosików pracowały na czymś w rodzaju małych, złośliwych projekcji wizualizacji myśli. Chyba to właśnie zamierzała zrobić, patrząc na to, że rozwiązania problemów skaczące po jej aksonach i dendrytach mimo swojej skuteczności bywały również godne skwitowania pełnym politowania milczeniem.
— Dźgnę cię, jeśli nabiorę choćby cienia podejrzeń, że chcesz zrobić mi coś podobnego. Nie radzę, bo skończysz wtedy z przebitym płucem, a to dosyć nieciekawe.
Końcówka skalpela spoczęła na materiale swetrowej kamizelki Hilarego, pomiędzy jego piątym a szóstym żebrem z lewej strony, naciskając na tyle mocno, że mógł doznać zimna metalu, jednak na tyle łagodnie, że nie naruszyła powłok ciała. Gdyby miał oddech, zapewne by go teraz wstrzymał, jednak bez tego musiał ograniczyć się do przerażonego zerknięcia na Felicję ciemnymi oczyma o wyrazie przywodzącym na myśl osaczoną sarnę.
Mimo, że na to nie wyglądało, kobieta także była nadzwyczaj zestresowana zaistniałą sytuacją, po prostu nieco bardziej to maskowała. Zasługa wrodzonego opanowania i tego, że z ich dwojga to ona trzymała w dłoni potencjalnie śmiertelną broń.
Bezprecedensowo przyłożyła lewe ucho do samego środka jego klatki piersiowej. Nawet, gdyby skubaniec miał situs inversus, czyli organy w lustrzanym odbiciu, w ten sposób z pewnością mogła usłyszeć przynajmniej szmer serca bijącego gdzieś w głębi żeber.
Minęła sekunda, potem pięć, dziesięć, trzydzieści, a z wnętrza Hilarego nadal emanowała jedynie grobowa cisza. Był jak woskowy model, nieruchomy i cichy, pachniał świeżym praniem i solą morską. Niemal fizycznie mogła też poczuć na sobie jego wzrok, niepewny i wciąż zaskakująco żywy. Paradoks. Jeden wielki paradoks, ale taki, na który miała dosyć mocne dowody, pozyskane, o ironio, z autopsji. Jako naukowiec, jako patomorfolog nie mogła się z takowymi kłócić.
— Kaszlnąłbym, ale teraz chyba widzisz, że to byłoby mocno wymuszone.
— O, kurwa.
Powoli cofnęła się, odsuwając od żeber mężczyzny skalpel, na co jej towarzysz – wampir, jasny gwint – odrobinę się rozluźnił.
— Dzięki, że nie przebiłaś mi płuca.
Skinęła głową, po czym rozejrzała się po prosektorium. Wampir czy nie, póki nie był zimny i nieresponsywny, raczej nie było tu dla niego miejsca. A że raczej nikt nie widział, żeby weszły tutaj jakiekolwiek osoby trzecie... Jej wzrok padł na jeden z wózków do przewożenia zwłok. Następnie na dyktafon, który natychmiast wyłączyła, kasując ostatnie dwa nagrania z taśmy. Dopiero wtedy skoncentrowała się na Hilarym, którego również musiała usunąć z prosektury szpitala świętego Andrzeja. Jak najszybciej.
— Kładź się tam i udawaj martwego jeszcze lepiej, niż przedtem. I módl się, żebym nie straciła przez to pracy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro