Trup w konfesjonale
Wtorek pierwszego lutego był raczej leniwym dniem. Za oknem mżyło, a jedynym zmartwieniem policjantów na rybnickiej komendzie był fakt, że zimą to śnieg powinien padać, a nie deszcz. Co jakiś czas w którymś z biur odzywał się telefon, jednak za każdym razem sprawa okazywała się równie błaha: któryś z Adamów nie wziął do pracy drugiego śniadania, mąż niejakiej Anki poszukiwał w lodówce kiełbasy, a Iza z dyżurki została poinformowana o tym, że jej mama zdecydowała się jednak na tę droższą półkę.
Niemniej około południa atmosfera zmieniła się diametralnie, a policjanci z kryminalnego zostali postawieni na nogi. Coś takiego nie zdarzało się często, w końcu Rybnik przez większość czasu był dość spokojnym miastem. Z początku część funkcjonariuszy mogła się jedynie domyślać, o co chodzi, lecz w przeciągu paru minut wszyscy wiedzieli już doskonale, że w jednym z kościołów na Nowinach właśnie odkryto zwłoki proboszcza.
***
– Halo! Halo! Panie Marianie!
Marta od prawie kwadransa zawzięcie łomotała pięścią w drzwi wejściowe jednego z mieszkań na ostatnim piętrze bloku. Robiła tak co jakiś czas, więc tym razem już żaden głos nie odbił się echem po korytarzu; za pierwszym razem było to zwykłe, "kto tak hałasuje? Ciszej tam!"; za dziesiątym wylał się potok wulgaryzmów. Teraz jednak mieszkańcy beżowego bloku na osiedlu Dąbrówki albo klęli tylko pod nosem w swoim mieszkaniu, albo po prostu modlili się o spokój, podgłaśniając telewizory.
– Do jasnej cholery, otworzy pan czy nie? – wrzasnęła Marta, po czym opuściła dłoń, marszcząc czoło.
Nie mogła zrozumieć, co właściwie się wydarzyło. Marian Ksawery może i był trochę przygłuchy, ale zawsze otwierał, kiedy się do niego zapukało. Teraz jednak nie tylko nikt nie wpuszczał jej do środka, ale wręcz (Marta przytknęła ucho do drzwi) w mieszkaniu panowała kompletna cisza. Młodą kobietę zaniepokoił również fakt, że po raz ostatni widziała swojego sąsiada podczas niedzielnej mszy – i mogłaby przysiąc, że mężczyzna nigdy nie wrócił do domu.
Nadal mamrocząc przekleństwa pod nosem, ruszyła do siebie. Irytowało ją niepomiernie, że żaden z sąsiadów nie wydał się zaniepokojony tym zniknięciem. Nikt nic nie wiedział, nikt niczego nie dostrzegł, a poza tym niech pani nie wtrynia swojego nochala w cudze sprawy.
Przekroczywszy próg mieszkania, chwyciła za telefon i zawahała się, ale tylko na dwie sekundy. Musiała coś z tym zrobić, no bo jak nie ona, to kto? Kliknęła w ikonkę kontaktów, starając się ignorować pięć nieodebranych połączeń od matki i chyba z dwieście esemesów o tej samej treści ("córeczko, dlaczego nie odbierasz? Kiedy znowu wpadniesz?"), wybrała numer rybnickiej komendy, a po chwili w słuchawce odezwał się damski głos.
– Chciałabym zgłosić zaginięcie.
– Imię, nazwisko, adres zamieszkania...
– Marta Radziejewska, Dąbrówki dwadzieścia trzy, ale chodzi o mojego sąsiada, Marian Ksawery, od paru dni nie wraca do domu. Pukam i pukam, ale nikt nie odpowiada. Nikt go ostatnio nie widział.
Westchnięcie.
– Ostatnio – to znaczy kiedy? – spytał damski głos w słuchawce.
– No od niedzieli po południu.
– Droga pani, mamy wtorek. Nie minęło czterdzieści osiem godzin. Pan Ksawery, rozumiem, to człowiek dorosły, tak? Zatem proszę się nie przejmować. Na pewno wyjechał do syna albo coś w tym guście. Policja ma w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie.
I bez pożegnania rozłączyła się.
– Ważniejsze? – powtórzyła zaintrygowana Marta, ale odpowiedział jej już tylko głuchy sygnał. – Halo? Halo? Do jasnej cho...
Lecz nim zdążyła dokończyć, jej wzrok padł na coś, czego nie mogła pomylić z niczym innym. W oddali, gdzieś za oknem, migały niebieskie światła radiowozu. Poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Owo "gdzieś za oknem" znajdowało się niebezpiecznie blisko kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej. Tego samego, w którym pracowała jako organistka. Tego samego, w którym Marian Ksawery posługiwał jako kościelny.
Nie myśląc wiele, Marta szybko wciągnęła kurtkę i wepchnęła stopy w buty. Parę minut później gnała przez chodniki pokryte śliską mieszanką marznącego deszczu i zastałego śniegu. Gdy zadyszana dotarła do placu kościelnego, natychmiast zatrzymał ją jeden z funkcjonariuszy, nakazując, by się odsunęła.
– Na litość boską, niechże pan nie mówi, że to pan Marian.
– Kto? – spytał nieco oszołomiony policjant.
– Marian Ksawery, kościelny, mój sąsiad. Zniknął gdzieś.
– Nie, proszę pani. A teraz proszę się uspokoić i pozwolić nam działać.
Ale Marcie ani przez moment nie postała w głowie myśl o tym, by wrócić do domu. Nawet jeśli nie chodziło o kościelnego, to z pewnością coś wydarzyło się w jej miejscu pracy. Co więcej, prócz niej wokół kościoła zebrało się kilka innych głodnych ploteczek starszych pań, szepczących coś do siebie. Parę z nich znała na pewno, bo były to owe najgorliwsze parafianki. Teraz ich wygląd daleki był od tego, który można by przyrównywać do chrześcijanina: ich twarze wykrzywiał jakiś dziwny, pełen mściwej satysfakcji grymas, a potakiwały głową z taką zawziętością, że Marta natychmiast odwróciła od nich wzrok.
Ledwie to zrobiła, spostrzegła inną znajomą twarz, tym razem męską, należącą do człowieka tak niepozornego, jak tylko można sobie wyobrazić. Przez moment Marcie wydało się, że widzi na owej twarzy rumieńce, ale natychmiast odrzuciła od siebie tę myśl.
– Marta? Co ty tu... – zaczął mężczyzna, lecz Marta odpowiedziała mu takim wzrokiem, że natychmiast uderzył się otwartą dłonią w czoło. – Ach, no tak. Pracujesz tu. Wybacz, nadal zapominam, że...
– ...że nie każda organistka ma siedemdziesiąt lat i reumatyzm? – zaśmiała się kobieta. – Tak, przywykłam już do tego. Co tu się dzieje, Kuba?
Mężczyzna nazwany Kubą dość nerwowo zaczął poprawiać guziki policyjnego uniformu.
– Nieprzyjemna sprawa. Ten ksiądz... Karski znalazł zwłoki swojego przełożonego. I to w konfesjonale.
Ta wieść nie mogła zaszokować Marty bardziej. Zwłoki proboszcza? Przecież proboszcz cieszył się świetnym zdrowiem. Owszem, miał po pięćdziesiątce, ale z pewnością nie wyglądał na swoje lata. Nie mógłby ot tak, po prostu umrzeć w konfesjonale.
– Wiesz, wszystko wskazuje na to – ciągnął Jakub – że leżał tak przez jakiś czas. Wydawało mi się, że księża muszą codziennie odprawić mszę. Nikt nie zauważył, że nie ma go przez cały poniedziałek w kościele?
– Poniedziałki ma wolne. Miał – poprawiła się zaraz Marta. – Wyjeżdżał zawsze w niedzielę wieczorem i wracał we wtorki rano.
Jakub zmarszczył czoło. Przez moment w milczeniu wpatrywał się w swoją rozmówczynię, ale po chwili odwrócił głowę, skupiając wzrok na wejściu do kościoła. Fakt, iż śmierć miała miejsce właśnie tu, jakoś go nie pocieszała.
– Nie wierzę, że umarł ot tak – dodała po chwili kobieta, wytrącając Jakuba z równowagi. – Wiesz, może i nie był bardzo młody, ale raczej zdrowy.
– Rozmawiałem wcześniej z lekarzem – powiedział Kuba – i według niego to zwykły zawał. Zdarza się najlepszym. – Wzruszył ramionami, ale kiedy tylko spojrzał na Martę, dodał zaraz – Ale i tak trzeba będzie to potwierdzić, wiesz, to wszystko to na razie wstępne ustalenia. A ty sama nie powinnaś się w to mieszać. Raz, to nie twoja sprawa. Dwa, jeszcze ktoś zacznie cię podejrzewać, że wiesz coś więcej, niż powinnaś.
– Ależ to jest moja sprawa! – obruszyła się Marta. – Ten proboszcz to mój szef! Zresztą... Tajemnicza śmierć proboszcza na terenie kościoła – toż to skandal. A skandal, wierz mi, nie przysparza wiernych. Im mniej wiernych, tym mniej mi płacą.
Jakub zacisnął wargi, ale powstrzymał się od odpowiedzi – z jakiego powodu, trudno określić, jednak nim odważył się znów odezwać, usłyszał ponaglający głos przełożonego.
– Spotkamy się po pracy. Przyjdę do ciebie o piątej – obiecał Marcie, po czym odwrócił się i odszedł.
***
– Dostał w łapę.
– Kto?
– Lekarz!
Marta odstawiła filiżankę na spodek z nieco większym impetem, niż planowała. Krople kawy rozprysnęły się po stoliku.
Mieszkanie na jedenastym piętrze było ciasne, więc kącik wygospodarowany na salon ograniczał się do kwadratowego stolika i czterech krzeseł. W tej chwili dwa z nich były zajęte. Z początku Jakub zamierzał zabrać Martę do kawiarni, jednak po jej stwierdzeniu, iż w kawiarni nie mogliby rozmawiać na podobne tematy, wreszcie przyjął zaproszenie, by napili się czegoś w jej kawalerce.
– Marta, naprawdę sądzę, że przesadzasz. Zresztą ogranicz kawę.
– Przesadzam? Czy ty siebie słyszysz? Zamordowano mi szefa, a przed chwilą ksiądz Paweł dzwonił, że mam nie przychodzić wieczorem do pracy, jak gdyby to była moja wina, że proboszcz nie żyje.
– Jeśli to czyjaś wina, to tylko i wyłącznie proboszcza. To był zawał. Nikt go nie otruł. A jeśli nie ograniczysz kawy, to też zejdziesz na atak serca.
Marta westchnęła i ukryła twarz w dłoniach, uciskając powieki palcami.
– Ze wszystkich dokumentów wynika, że sprawa jest jasna. W kieszeni denata znaleźliśmy dowód osobisty. To z pewnością proboszcz. No, w każdym razie nie ma potrzeby, by podejrzewać, że stało się coś przerażającego. Po prostu trafił go szlag. Za dużo palił.
– Palił? – powtórzyła ze zdumieniem Marta. – Nie wydaje mi się, żeby w ogóle palił. Zresztą, na Boga, Jakub, nie wydaje ci się to dziwne, że akurat miał w kieszeni dowód?
– Może go wymieniał – podsunął Kuba niepewnym głosem – wiesz, nawet by pasowało, bo był ułamany...
Nim skończył zdanie, otwarta dłoń Marty trzepnęła go w czoło.
– Jakub, kretynie! I nie wydaje ci się to ani trochę podejrzane?
Mężczyzna niepewnie potarł miejsce, w które przed chwilą uderzyła go Marta.
– Tak czy inaczej nie mamy czego szukać – bąknął – bo sprawa jest zamknięta. Uznano to za zgon z przyczyn naturalnych i nie będzie dalszego postępowania.
– Może nie ze strony policji – odrzekła Marta, a Jakubowi z pewnością nie spodobał się dziwny uśmieszek, który w tej chwili rozkwitł na jej ustach.
***
– Jest pani pewna, że ksiądz proboszcz wyglądał na absolutnie zdrowego w niedzielę po wieczornej mszy? – dopytywała Marta, a staruszka, siedząca w jednej z ławek w rzędzie po prawej stronie, pokiwała głową. Jej oczy wyrażały głębokie przerażenie. – I nie widziała pani niczego dziwnego? Nie zachowywał się podejrzanie? Nie był nerwowy, niespokojny, wystraszony?
Na wszystkie te pytania staruszka odpowiedziała przecząco. Marta mogła zatem z całą pewnością stwierdzić, iż jedyną nerwową, niespokojną i wystraszoną osobą była tu właśnie owa starsza kobieta. Po podjęciu paru jeszcze prób wyłowienia jakichkolwiek informacji ze swojej rozmówczyni była jednak zmuszona sobie odpuścić. Westchnęła i oparła się wygodniej, patrząc, jak staruszka z trudnością dźwiga się z ławki i z wolna człapie ku wyjściu.
Ta nie była jedyna. Przed mszą udało jej się złapać trzy inne, a po mszy – przed właśnie przesłuchaną staruszką - pewnego wysokiego starszego jegomościa. Jednak wszystko to spełzło na niczym. Nikt niczego nie wiedział, nikt niczego się nie domyślał, najwyraźniej musiało być tak, jak twierdziła policja. Mimo wszystko coś nadal nie dawało Marcie spokoju.
Przede wszystkim chodziło o ten dowód osobisty. Nikt przecież nie nosi go w kieszeni! A z pewnością nie ksiądz, który wychodzi jedynie do kościoła, by wyspowiadać ludzi. No i dlaczego niby dokument miałby być ułamany? Co się stało z resztą?
– Radziejewska! – dobiegł jej uszu znajomy, ostry głos.
Marta uniosła wzrok. Ku niej energicznym krokiem zbliżał się ksiądz Paweł, oschły i wiecznie naburmuszony wikary. Od dawna pośród wiernych krążyły plotki, iż Paweł Karski miał na pieńku z tutejszym proboszczem, zaś organistka jako jedna z niewielu znała prawdę: obaj panowie po prostu się nie znosili. Marta podejrzewała, iż chodziło tu o fakt, iż ksiądz Paweł, będący niewiele młodszym od księdza Antoniego, nadal nie mógł awansować w hierarchii kościelnej.
– Słucham, księże.
– Mam nadzieję – warknął mężczyzna – że zdaje sobie pani sprawę z powagi miejsca, w którym się znajdujemy.
– Och, oczywiście – odpowiedziała Marta ze spokojem. – Jesteśmy w miejscu, w którym nie należy krzyczeć, więc bardzo proszę, żeby ksiądz mówił nieco ciszej.
Mięśnie szczęki wikarego drgnęły niebezpiecznie.
– Uważaj – syknął, celując palcem wskazującym w pierś kobiety, a jego oczy ciskały gromy – bo jeśli jeszcze raz zobaczę, że czaisz się tu i odstraszasz wiernych, przysięgam, że stracisz posadę.
Marta otwarła usta, żeby się odgryźć, ale w ostatnim momencie udało jej się pohamować odruch. Wstała jedynie i uklęknąwszy, zaraz wyszła z kościoła.
Ha! Jak mogła o tym nie pomyśleć? To on – Paweł Karski – z pewnością on zabił proboszcza! Od dawna go nienawidził. Od dawna chciał się z nim zamienić na miejsca. Nie udało się na inne sposoby, więc należało go usunąć w stary, dobry sposób. Marta nie wiedziała jeszcze, jak doprowadził do zawału proboszcza, ale musiał na coś wpaść.
Przystanęła na wiadukcie nad torami i przez jakiś czas wpatrywała się w pociąg przewożący węgiel. Jak sprawić, by ktoś umarł na zawał? Może rzeczywiście lekarz miał rację i Paweł zmusił niepalącego proboszcza do wypalenia takiej liczby papierosów, że wreszcie jego serce stanęło? A może w jakiś sposób go przeraził? Dosypał do herbaty czegoś, co znikało z organizmu – i dlatego tak długo zwlekał z zawiadomieniem policji? Musiał wiedzieć, że nieobecność proboszcza w poniedziałek nikogo nie zaalarmuje...
Odwróciła głowę w lewo, by spojrzeć na nagie jeszcze mury kościoła. Czy rzeczywiście wikary był aż takim potworem?
Potrząsnęła głową. Nie, nadal potrzebowała dowodów. Wyjęła telefon i wysłała krótkiego esemesa do Jakuba, nim żwawym krokiem ruszyła w drogę powrotną do domu. Dzięki Bogu kościół prowadził ciągłą transmisję w internecie. Kamerka musiała coś złapać, tego Marta była pewna.
***
Zgodnie z umową Jakub przyszedł o dwudziestej drugiej z bukietem kwiatów (co nie było częścią umowy) i sporą, szarą kopertą. Nie spodziewał się jednak, że zastanie Martę tak zupełnie wypraną z energii.
Miała ciemne koła pod oczami, rozwichrzone rude włosy (w tej chwili Jakub przyznał sam przed sobą, że nieco rozumie, skąd wzięło się przezwisko Marty, Ruda Wiedźma), a zamiast jednej ze swoich zwykłych, kolorowych sukienek, ubrała stary, sprany dres. Gdyby Kuba jej nie znał, stwierdziłby, że jest chora. Jednak wiedział wystarczająco dobrze, iż w ten właśnie sposób objawia się u niej desperacja.
– Niczego nie ma – mruknęła ochryple, jakby nie piła od rana.
– Gdzie niczego nie ma?
Marta westchnęła, bezceremonialnie wcisnęła bukiet do jednego z wazonów i chwyciła Jakuba za dłoń, by pociągnąć go w stronę swojej sypialni. Mężczyzna wiedział doskonale, iż chodziło jedynie o rozwiązanie sprawy, lecz mimo wszystko nie mógł nie poczuć dziwnej sensacji w okolicy żołądka.
– Jezu – wyszeptał, kiedy jego wzrok padł na komputer rzucony niedbale na łóżko.
– Od czternastu godzin to oglądam – wyznała Marta. – Każdą sekundę, która poprzedzała śmierć tego biedaka.
– Mogłaś to przynajmniej przyspieszyć!
– I co? Ryzykować, że coś ominę? Nie ma mowy!
Nagle się ożywiła. Usiadła po turecku na łóżku i poklepała miejsce obok siebie. Z pewnym wahaniem Jakub również usiadł, po czym spojrzał w ekran. Poczuł swego rodzaju rozbawienie, gdy dotarło do niego, iż proboszcz kościoła, w którym tabernakulum przedstawia właśnie serce, umarł akurat na zawał serca. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w tę złoto-czerwoną plamę na ekranie, póki głos Marty nie wyrwał go z tego transu.
– Widzisz, zamierzam się przyjrzeć wszystkiemu dokładnie. Właśnie dlatego policja niczego nie znajduje. Bo nie patrzy. Ale mimo to nie potrafię niczego znaleźć.
– Może po prostu niczego nie ma?
Marta zgromiła Jakuba wzrokiem. Mężczyzna odchrząknął, po czym podał jej kopertę.
– Zdjęcia, o które prosiłaś.
Tym razem to Marta poczuła się dziwnie. Jej serce zaczęło bić o wiele szybciej niż powinno, i to w rytmie, który przysparzał ją o mdłości. Bała się tego, co zobaczy na fotografiach. Nie była przecież przyzwyczajona do oglądania zwłok. Trochę inaczej wszak patrzy się na seriale kryminalne, a inaczej na zdjęcia ciała byłego szefa.
– Według mnie – ciągnął Jakub – wyglądał tak, jak wyglądać powinien starszy człowiek, który zmarł na zawał serca. Zresztą zobacz sama – tylko pamiętaj, nikomu ani mru mru, inaczej mogę się pożegnać z odznaką.
– Wszystko fajnie, tyle że ksiądz Antoni nie wyglądał na starszego człowieka – odpowiedziała zaniepokojona Marta i wysunęła z koperty zdjęcia.
W istocie przedstawiały one starszego człowieka – a na jego ciele nie można było dostrzec żadnych oznak tego, by ktoś wysłał go na tamten świat siłą. Jedynym problemem było to, iż nie był to Antoni Nowak.
– O cholera – wyszeptała Marta, czując, jak drętwieje jej całe ciało, a w oczy cisną się łzy. – To nie on.
– Co masz na myśli...
– Nie on! – powtórzyła kobieta, tym razem gwałtowniej. – Ten człowiek to Marian Ksawery, mój sąsiad z naprzeciwka! Kościelny! To nie jest Antoni Nowak! Jak mogliście go pomylić? Nawet jeśli ksiądz Paweł kłamał przy identyfikacji. Mówiłeś, że miał ze sobą dowód.
– No miał, ale ułamany. Nie było widać zdjęcia.
– A data urodzenia?
Jakub poruszył się dziwnie i Marta zmarszczyła czoło, ale okazało się, że mężczyzna tylko wyciąga portfel z tylnej kieszeni spodni. Po chwili trzymał w dłoni własny dowód, pokazując go Marcie.
– Miał jeszcze stary dowód, taki jak mój. Jeśli ułamiesz lewy dolny róg, o tak, by nie było widać zdjęcia – tu przykrył odłamaną część dokumentu – odłamiesz też tę część, na której widnieje data urodzenia.
Marta wyglądała na zdesperowaną. Wyrwała dowód Jakubowi z ręki i przyjrzała mu się uważnie.
– No dobra, ale pozostaje pesel – stuknęła w plastikową kartę paznokciem. – Kompletnie po drugiej stronie.
– Stwierdziliśmy, że ktoś porządnie go nadepnął – odpowiedział Jakub – bo w tym miejscu był poharatany. Nie przyszło nam do głowy... cholera.
Nagle leżący na łóżku telefon zaczął bzyczeć. Marta podniosła go drżącą dłonią, lecz spojrzawszy na ekran, natychmiast wcisnęła czerwoną słuchawkę. Oczy Jakuba podążały za jej ruchami.
– Czemu nie porozmawiasz z mamą? – spytał, zdumiony.
– Bo nie mam na to czasu – rzekła wymijająco Marta. – Wracaj do siebie. Mam jeszcze parę rzeczy do sprawdzenia.
I pochyliwszy się, cmoknęła Kubę w policzek.
***
Kolejnego dnia po porannej mszy Marta ze zdwojoną zaciętością powróciła do przepytywania wiernych. Fakt, iż ktoś przekonał policję, iż Marian Ksawery jest w istocie Antonim Nowakiem, nie mógł być przypadkowy. Co więcej, w oczach młodej kobiety obciążał jeszcze bardziej wikarego. Nie mogła jednak się z nim skonfrontować, bo bała się, że ostrzeżony, będzie się starał zwiać.
Niepomiernie irytował ją też fakt, iż wierni nauczyli się jej unikać. Nie dowiedziała się zatem niczego nowego (prócz kolejnych paru "nic mi na ten temat nie wiadomo"). Już-już miała wychodzić z kościoła, kiedy jej wzrok padł na dziwną nierówność w posadzce. Zapewne przy innym świetle w ogóle by jej nie dostrzegła – teraz jednak nie mogła jej zignorować, gdyż znajdowała się tuż obok narożnika konfesjonału, w którym znaleziono zwłoki.
Dotarłszy na miejsce, przyklęknęła i wysunęła spod klęcznika odłamany róg dowodu osobistego; zdjęcie na nim przedstawiało mężczyznę znacznie młodszego niźli ten, który spoczywał w kostnicy. Nie chcąc dać się złapać wikaremu na węszeniu, Marta wepchnęła znalezisko do kieszeni i wybiegła z kościoła.
***
Rozmowa z Jakubem nie należała do prostych. Oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że wszystko, co znaleźli, trzeba będzie zgłosić na policję. Oboje wiedzieli, że to doprowadzi Kubę do utraty pracy. Jednak oboje postanowili, iż sprawiedliwość jest ważniejsza.
Stojąc przed komendą, Marta czuła niepokój. W przeciągu ostatnich dni Jakub stał jej się niezwykle bliski i świadomość tego, że jej wścibstwo wplątało go w tę sprawę, nie dawała jej spokoju.
Wreszcie Kuba wyszedł. Jego mina wyrażała wszystko, co Marta chciała wiedzieć. Gdy się zbliżył, uniósł tylko dłonie, ale nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. I dokładnie w tej samej chwili odezwał się telefon w kieszeni Marty.
– Odbierz – zachęcił ją Jakub.
– Ale to mama.
– Odbierz.
Chcąc-nie chcąc, Marta wcisnęła zieloną słuchawkę i przyłożyła telefon do ucha. Nim zdążyła się odezwać, zalał ją potok maminych wyrzutów: jak mogła tak matkę ignorować przez cały tydzień? Czy w ogóle ma serce? Kiedy wreszcie głos w słuchawce ucichł, Marta odpowiedziała.
– Szefa mi zabili, mamo. Albo tak myślałam, póki nie dowiedziałam się, że to nie jego znaleźli – wyjaśniła.
– Jak to? – zdumiała się starsza z kobiet. – Kiedy?
– Najpewniej w niedzielę wieczorem. Znaleziono go we wtorek.
– Jak to w niedzielę? Przecież widziałam go jeszcze w poniedziałek rano. Tak, tak, na pewno w poniedziałek. I to na pewno był on. Do taksówki wsiadał.
Serce w piersi Marty zabiło żwawiej. W życiu pewne są tylko trzy rzeczy: śmierć, podatki i doskonała pamięć Marioli Radziejewskiej.
– Pamiętasz, jaka to była taksówka, mamo?
– Jeśli pytasz o rejestrację, to nie widziałam, nie miałam ze sobą okularów. Ale firma na pewno Bravo. Wiesz, taka z żółtym światłem na dachu, jak ta, którą brałam w ostatniego sylwestra.
To było wszystko, czego Marta potrzebowała. Z krótkim "kocham cię mamo, jesteś najlepsza" rozłączyła się i spojrzała na wymizerniałego Kubę.
– Chodź, mamy śledztwo do poprowadzenia.
***
Starając się nie myśleć o postępowaniu dyscyplinarnym, które groziło Jakubowi, Marta stała teraz w holu małego mieszkania vel biura na Chabrowej, czekając. Taksówkarz, którego wezwano w poniedziałkowy poranek pod kościół Matki Bożej Częstochowskiej, miał zaraz wrócić i Marta zamierzała się z nim spotkać.
Nie minął kwadrans, odkąd wraz z Jakubem weszła do biura firmy Bravo, gdy drzwi otworzyły się ponownie, wpuszczając do środka łysawego jegomościa po sześćdziesiątce. Rzucił siedzącej za biurkiem kobiecie krótkie słowo powitania, lecz zamiast zwykłego "cześć" usłyszał coś zgoła innego.
– Państwo do ciebie, Marek.
– Do mnie? – zdziwił się taksówkarz, ale odłożył plecak i podszedł do Marty i Kuby. – W czym mogę szanownym pomóc?
Marta pokazała mężczyźnie zdjęcie, które specjalnie na tę okazję odnalazła w pamięci telefonu.
– Poznaje pan tego człowieka? – spytała.
– Jezu, a to co, jakieś siesaje? – zdumiał się taksówkarz, ale zmarszczył czoło i przyjrzał się bliżej. – No... taaa, gościa wiozłem niedawno. W niedz... nie, wróć, w poniedziałek.
– Gdzie? – ponaglił go Kuba.
– A ochrona danych osobowych? – zirytował się kierowca, lecz pod naporem wzroku Jakuba ustąpił. – Saint Vailler osiem, ale dajcie mi już święty spokój!
Na swoje szczęście dowiedział się, że ani Marta, ani Jakub nie potrzebują już więcej jego pomocy: oboje niczym strzały wypadli z biura, kierując się ku parkingowi.
***
– To był fuks – zaśmiała się Marta, wciskając guzik dzwonka.
– Gdybyś mnie posłuchała i porozmawiała z matką nieco wcześniej, może nie straciłbym pracy – bąknął Kuba.
– Nie straciłeś pracy, tylko cię zawieszono. Odwieszą, kiedy rozwiążesz sprawę.
– To nie tak działa...
Ale nim dokończył zdanie, drzwi mieszkania otwarły się, a w progu stanęła elegancka kobieta w średnim wieku.
– Słucham?
– Przepraszam za najście – odezwała się rezolutnym tonem Marta – ale mamy do pani parę pytań.
Kobieta zamrugała.
– Do mnie? – zapytała, ale coś w jej twarzy sprawiło, iż Kuba się zirytował.
– Proszę nie udawać – powiedział z naciskiem, zupełnie zaskakując tym nie tylko rozmówczynię, ale i Martę. – Wiemy, że ukrywa pani Antoniego Nowaka.
Kobieta zarumieniła się mocno, po czym cofnęła się i wpuściła oboje do środka. Jak stwierdziła, lepiej, by nikt z sąsiadów o niczym się nie dowiedział.
Zostali posadzeni w małym, acz wygodnym saloniku, a po chwili dołączył do nich sam Antoni Nowak. Wyglądał na skruszonego, niezwykle przerażonego, ale z całą pewnością absolutnie żywego. Popatrzał na Kubę i Martę, po czym odwrócił się do swojej gospodyni i zamienił z nią po cichu parę słów. Wreszcie oboje usiedli.
– Wiem, o co chodzi – powiedział wreszcie – to przyspieszy sprawy. Słyszałem o akcji policji w kościele. O tym, że Paweł oznajmił, że to mnie znalazł w konfesjonale. Ja... wiem. Tyle że nie wiem, od czego zacząć.
– Najlepiej od początku – odparła z prostotą Marta.
Mężczyzna odetchnął i wbił wzrok w kolana.
– Tak. No tak. Więc sprawa zaczęła się jakiś rok temu, może więcej. Widzicie, poznałem – tu spojrzał na swoją towarzyszkę – Ewę i, no cóż, zakochałem się. Ale wiecie, to nie taka prosta sprawa.
– Jest ksiądz księdzem – zauważyła Marta, a Antoni kiwnął głową.
– Ano właśnie. Jestem księdzem. Nie mogłem sobie pozwolić na skandal, ale czułem, że muszę to jakoś zakończyć. Starałem się, i to na różne sposoby, ale żaden nie wydał się wystarczająco dobry. I wtedy, jak dar z nieba, przyszła niedziela. Nie, nie, to nie tak, że śmierć Mariana mnie cieszy, ale... Boże, wybacz mi, to była moja szansa. Musiałem działać szybko. Wiedziałem, że moje odejście będzie Pawłowi na rękę, więc kiedy znalazłem Mariana w zakrystii, udało mi się nakłonić Pawła do pomocy.
– Powinien był ksiądz mu pomóc! To przecież pan Marian! – oburzyła się Marta.
– Tak, tak... masz rację. Starałem się, ale po chwili dotarło do mnie, że Marian odszedł do Pana. Znalazłem Pawła. Ugadałem się z nim, wspólnie wepchnęliśmy Mariana do konfesjonału i...
Zamilkł. Jakub spojrzał na niego groźnie.
– A co z dowodem? – zagrzmiał.
– To był mój pomysł, pewnie niezbyt przemyślany. Ułamałem róg i zadrapałem nim pesel na dowodzie, ale ta ułamana część gdzieś mi spadła i za nic nie potrafiłem jej znaleźć. Zresztą nie było czasu. Musiałem się spakować.
– Ale dlaczego ksiądz wezwał taksówkę? – dociekała Marta.
Antoni zaśmiał się krótko.
– Moja droga, nie pamiętasz, że nie mam prawa jazdy? A jakoś musiałem się tu dostać. Marsz na piechotę nie wchodził w grę. Najwyraźniej jednak nie byłem dość ostrożny, skoro mnie tu znaleźliście.
Marta pokręciła głową. Nadal coś jej nie pasowało.
– Tak czy inaczej, dlaczego ksiądz nie wyjechał z miasta? Chyba nie liczył ksiądz na to, że tu nikt go nie pozna?
– To akurat moja wina – odezwała się Ewa. – Mieliśmy kupione bilety na samolot i wszystko miało być pięknie, ale jak na złość w piątek dostałam kwarantannę. Koleżanka z pracy się rozchorowała, przeklęty covid. Nie ma szans, żebym się dostała na samolot. Zresztą policja codziennie mnie sprawdza. Musieliśmy czekać.
Zapadło milczenie, którego nikt z całej czwórki nie chciał przerywać. Marta nagle bardzo zapragnęła znaleźć się daleko stąd.
– I co teraz? – spytała, utkwiwszy wzrok w proboszczu.
– Teraz? To jeden Pan Bóg wie.
***
– Auć, moje oczy! Nie świeć tak!
Jakub zaśmiał się i przestał puszczać odznaką zajączki po twarzy Marty.
– Przywrócony do czynnej służby – powiedział z dumą.
– A dyscyplinarka? To wszystko? Mówiłeś, że to poważna sprawa!
– Jak najbardziej poważna – zgodził się Kuba, otaczając Martę ramieniem. – Ale tym razem przymknęli oko na moje wybryki. Tylko poprosili, żebym nie robił więcej sesji zdjęciowych nieboszczykom.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro