Rozdział 3. Okno na świat
W Wiosce Ukrytej w Liściach nastał kolejny dzień. Kakashi z niemałym zapałem otworzył swój nowy nabytek i zagłębił się w lekturę ulubionej powieści autorstwa Jiraiyi-sama. W tle rozbrzmiewał szum głośno przelewającej się wody, ptaki ćwierkały nad jego głową, a słońce przyjemnie rozgrzewało skórę.
– Kakashi-sensei, znowu czytasz te sprośne bajki Ero-sennina?
Hatake uniósł wzrok i westchnął ciężko. Właśnie miał przejść do punktu kulminacyjnego i zwrotu akcji w całej, ciągnącej się przez trzy tomy historii. To nic, że podczas pobytu w szpitalu zdążył przeczytać już całą książkę... dwukrotnie.
– Dlaczego przerwałeś trening? – zapytał, wciąż trzymając lekturę przed twarzą.
Naruto podrapał się nerwowo w tył głowy. Od kilku dni dawał z siebie wszystko, aby do perfekcji opanować kontrolę nad chakrą. Szło mu niesłychanie dobrze. Nikt nie spodziewał się tak efektownych wyników jego ciężkiej pracy.
– Tak się zastanawiałem... – zaczął Uzumaki. – Czy znasz może kogoś, kto ma tę samą naturę chakry co ja? No wiesz... mógłbym poprosić o jakąś radę.
– Właściwie to jest taka osoba.
Oczy chłopaka roziskrzyły się jak na widok miski ramenu z podwójną porcją soczystej wieprzowiny. Zanim ktokolwiek się zorientował, Naruto już pędził w stronę wioski, machając radośnie i wykrzykując:
– Wrócę przed kolacją, dattebayo!
Ten dzieciak był niesamowity. Kakashi nie mógł się nadziwić, ile zapału i energii kumulował w tym drobnym ciele. Niedawne spotkanie z Sasuke z pewnością miało w tym udział. Naruto wierzył, że jeśli dorówna przyjacielowi siłą, będzie w stanie sprowadzić go z powrotem do wioski. Lata mijały, a on nawet nie myślał o rezygnacji ze złożonej obietnicy. Obserwując jego poczynania, Kakashi czuł dumę, a zarazem cicho wkradający się w serce wstyd.
Mógł wziąć z niego przykład. Mógł nie rezygnować z prób odnalezienia Izusu bez względu na surowe rozkazy Tsunade. Oczywiście nie zamierzał im się sprzeciwiać, wycofał się w zupełnie inny sposób.
Zwątpił w nią, chciał wymazać z życia, wyprzeć każde pozytywne uczucie. Bezskutecznie.
Po spotkaniu z Itachim próbował myśleć o niej jak o każdym innym wrogu Liścia. Nie mógł sobie pozwolić na cień zawahania, gdyby przyszło mu skierować ostrze przeciwko niej.
Odpuścił. Najzwyczajniej w świecie odpuścił sobie kobietę, do której czuł silną więź, a która wybrała życie przestępcy. Przeciwnie do Naruto. On wciąż walczył i chwytał każdą okazję, aby stanąć na drodze Sasuke i po raz kolejny wyciągnąć do niego dłoń. Nie zrażały go żadne porażki. Gdy Uchiha zamykał przed nim drzwi, ten właził oknem.
– Oknem... – mruknął Kakashi, a kąciki jego ust drgnęły.
Zawsze ciepło wspominał pierwszą, choć nieco żenującą wizytę w hotelowym pokoju Izusu. To tamtego dnia postanowił jej pomóc. To wtedy przetarł postawione między nimi granice, nieświadomie otwierając swe serce. Do tej pory zastanawiał się, dlaczego tak postąpił? Co nim kierowało, kiedy szukał jej pracy? Nie wiedział, ale z czasem odkrył, że podjął najlepszą decyzję. Gdyby wówczas odpuścił, Izusu nigdy nie stałaby mu się tak bliska.
A co gdyby... nie odpuścił i teraz? A co, jeśli miał szansę powstrzymać ją przed dołączeniem do Akatsuki?
Z hukiem zamknął książkę. Powinien był pójść śladami Naruto. Nie tylko jako mężczyzna, który przypadkiem poczuł coś do zamężnej kobiety, lecz jako przyjaciel, którym ostatecznie się stał.
Odetchnął głęboko.
– Wygląda na to, że mamy przerwę, Tenzō – powiedział, przyklejając na usta sztuczny uśmiech.
– Ta... przyda się.
Yamato siedział skulony na ziemi, opierając ręce na kolanach. Po wielu godzinach kontrolowania chakry Dziewięcioogoniastego, zdecydowanie potrzebował odpoczynku.
– To... to ja też się zbieram! – Kakashi spiął mięśnie, wyczuwając nadciągające kłopoty. – Do później! – machnął ręką i zniknął.
Yamato zamrugał dwa razy, zastanawiając się, skąd ten pośpiech u przyjaciela? Wyjaśnienie przyszło nagle, a raczej przybiegło w zawrotnym tempie.
Z przeciwległego końca pola treningowego, niczym rozpędzona pantera na polowaniu, gnał Might Guy. Kurz sypał się we wszystkie strony świata za każdym razem, gdy stawiał szybkie kroki. Z wyuczonym poślizgiem zatrzymał się tuż przed Tenzō, który w osłupieniu obserwował poczynania starszego kolegi.
– Rywalu, gdzie jesteś?! – Guy rozejrzał się na boki. – Ostatnio ciągle mi ucieka – mruknął pod nosem i ściągnął brwi w zamyśleniu.
Yamato odchrząknął, zwracając na siebie uwagę. Rozciągnął usta w nikczemnym uśmieszku, po czym dyskretnie wskazał palcem kierunek, w którym udał się Hatake. Guy obnażył lśniące zęby i rzucił się w pogoń, wykrzykując głośno:
– Kolejny pojedynek jest już blisko, szykuj się, Kakashi!
***
Rozpędzony miecz przeciął powietrze w miejscu, w którym przed chwilą znajdowała się Izusu. Uskoczyła, nie spuszczając oka z przeciwnika. Ponowiła natarcie. Stal błysnęła, natychmiast rozcinając bandaże owinięte wokół Samehady. Ostre kły wylazły spod białego materiału i wyszczerzyły się w podłym uśmiechu.
Izusu zacisnęła pięści. Tylko raz przebiła się przez obronę Kisame. Zaszła go od tyłu, sięgając końcówką katany w okolicach ramienia. Szybkiemu cięciu towarzyszył odgłos rozrywanego płaszcza, nic poza tym. Żadnej kropli krwi, żadnego draśnięcia. Zawsze, gdy przychodziła pora treningu, Izusu miała wrażenie, że walczyła wyłącznie z tym przeklętym mieczem.
To frustrujące. Kiedy ona wypruwała sobie żyły, aby zadać chociaż jeden cios, Kisame zdawał się nawet nie zasapać.
– Znowu atakujesz od frontu – upomniał ją Hoshigaki. – Jeśli nie zmienisz taktyki, będziesz łatwym celem dla Samehady. Ja nie mam nic przeciwko, ale on nie da mi żyć. – Kiwnął głową w stronę końca wyłożonej kamieniem komnaty.
Izusu zerknęła we wskazanym kierunku. W sali panował półmrok, mimo to od razu dostrzegła jaśniejący sharingan Itachiego. Jej mąż towarzyszył im od pierwszego dnia treningu. Obserwował, jakby w obawie, że w ferworze walki Kisame przestanie bawić się w nauczyciela. Wcale ją to nie dziwiło. Hoshigaki uwielbiał walczyć, był brutalny i nie okazywał litości. Gdyby mieli stoczyć prawdziwą bitwę, Izusu dawno skończyłaby jako przekąska dla Samehady.
Pochyliła się do przodu i odbiła od ziemi. Postawiła na atak z zaskoczenia. Złożyła palce w pieczęć, tworząc klona, który pojawił się za plecami Kisame. Zaszła go do boku, trzymając dystans od zgrzytającego zębiskami miecza. Klon zrobił to samo. Otoczyli cel z dwóch przeciwległych stron. Izusu ścisnęła rękojeść miecza i zaatakowała. Przygotowała szybkie cięcie. Teraz miała szansę. Kisame mógł odeprzeć tylko jeden atak, drugi musiał przyjąć na siebie.
Szczęk ścieranej broni. Przeciwnik sparował cios klona. Izusu uśmiechnęła się pod nosem. Wycelowała w odsłonięte miejsce i... udało się! Katana rozerwała materiał płaszcza. Sięgnęła miękkiej skóry, od razu zatapiając się w ciele, ale... coś było nie tak.
Izusu usłyszała ciche prychnięcie nad głową. Miecz przeszył tułów, lecz zamiast krwi pojawiła się... woda. Kisame zniknął, pozostawiając po sobie niewielką kałużę.
– Wodny klon? Kie...?
Instynkt wyczuł zagrożenie tuż za plecami. Szybki obrót i zamach. Za wolno. Poczuła mocne uderzenie prosto w przeponę. Katana wypadła jej z rąk, a Izusu aż jęknęła. Silny kopniak odrzucił jej ciało w tył. Wpadła na klona, który natychmiast się rozproszył. Zabrakło jej tchu, powieki same opadły. Czerń przysłoniła wszystko.
Sekundy dzieliły ją od rąbnięcia plecami o kamienną ścianę. Itachi doskoczył do żony i złapał ją w ostatniej chwili. Jej głowa opadła bezwładnie w bok.
Uchiha uniósł wzrok, a w jego sharingan błysnął w ciemnościach.
– No co? – Kisame wzruszył ramionami. – Zawsze mogłem użyć Samehady, ale wtedy nie miałbyś czego zbierać ze swojej ślicznej żonki.
– Wystarczy na dziś.
Wstał, zaciskając palce na ciele Izusu. Z niepokojem odkrył, że była lżejsza niż zawsze. Przez myśl mu przeszło, że mogła się źle odżywiać. Jeśli to prawda niedługo zacznie tracić siły, a wtedy – prędzej czy później – przełoży się to na walkę.
Opuścił salę treningową i skierował kroki do jej pokoju. Zerknął na twarz ukochanej. Opierała głowę o jego ramię, nabierając coraz głębszych wdechów. Wyglądała tak niewinnie. Nie pasowała do Akatsuki niezależnie od tego, jak groźna potrafiła być w walce. Miejsce Izusu było gdzie indziej; tam, gdzie nie musiałaby udawać kogoś, kim w głębi pogardzała.
To była jego wina. To przez niego się tutaj znalazła, powoli tracąc blask w roziskrzonych ze szczęścia oczach. Ta myśl sprawiła, że Itachi poczuł do siebie wstręt, jednocześnie wiedział, że nie pozwoliłby jej odejść, nawet gdyby nadarzyła się ku temu okazja.
Uchiha nienawidził wojen, nieprzerwanie tocząc jedną we własnym sercu.
Pchnął drzwi i wszedł do pokoju, czując na policzkach chłodny powiew. Przez otwarte okno wpadał niespokojny wiatr. Itachi ułożył żonę na łóżku, po czym zasunął szybę z głośnym trzaśnięciem.
– Co... co się stało?
Usłyszał jej zachrypnięty głos i zobaczył, jak ostrożnie uchyliła powieki. Kiedy napotkała jego ciepłe spojrzenie, uśmiechnęła się, lecz zaraz zakaszlała dwa razy.
– Straciłaś przytomność – powiedział Itachi. – Cios Kisame odciął ci dopływ tlenu, złapałem cię w ostatniej chwili.
Izusu syknęła, przykładając dłoń do klatki piersiowej. Kisame nie raz pogruchotał jej kości, ale Itachi musiał przyznać, że żona radziła sobie coraz lepiej. Ogarniał go spokój, gdy widział jej postęp. Skoro potrafiła mierzyć się z jednym z Siedmiu Szermierzy Ninja Mgły, powinna dać radę na każdej, zleconej przez Paina misji.
– Proszę, wypij to.
Podsunął szklankę wody pod jej nos. Izusu podźwignęła się na łokciach i przyjęła ją, cicho dziękując.
– Ostatnio jesteś rozkojarzona – stwierdził, gdy wypiła całość jednym haustem. – Co się dzieje, Izusu?
Westchnęła głośno i opadła z powrotem na materac. Itachi zajął miejsce na brzegu łóżka, z troską przyglądając się ukochanej. Od czasu ich rozmowy poza siedzibą Akatsuki zdawała się błądzić myślami gdzieś daleko. Nie dała wiary przekonaniom, że z jego zdrowiem wszystko w porządku, widział to w jej oczach. A jeśli... nabrała jakichś podejrzeń?
Zaklął w myślach, szybko maskując złość na samego siebie. Nie powinien dopuścić, aby zobaczyła go w takim stanie, nigdy.
– Rankiem otrzymałam rozkazy od Paina – przemówiła po dłuższej chwili. – Wyruszam za dwa dni.
– Kolejna misja?
– To nie będzie zwykła misja. To coś zupełnie innego.
Itachi zmarszczył brwi. Od dawna przeczuwał, że nadejdzie moment, w którym Akatsuki zażąda od niej czegoś więcej. Nie sądził jednak, że nastąpi to tak szybko.
– Co masz zrobić?
Izusu podniosła się do siadu. Wsunęła rękę pod poduszkę i wyciągnęła zwój z pieczęcią Brzasku. Podała go mężowi, a Itachi od razu rozwinął zawartość.
– Dlaczego ty masz się tym zająć? – zapytał, jeszcze raz przejeżdżając wzrokiem po literach.
– Nie wiem.
– Porozmawiam z Painem. – Odłożył zwój i podniósł się z łóżka. – Niech przydzieli ci inne zadanie.
– Zaczekaj. – Chwyciła go za rękę. – A co jeśli nadal mnie sprawdzają? Przez cały czas pracowałam sama, to oczywiste, że mają do mnie ograniczone zaufanie. Wycofanie się może wzbudzić podejrzenia, zwłaszcza że tym razem przydzielili mi towarzysza.
– Deidara, oczywiście.
Przytaknęła ruchem głowy.
– W końcu ta sprawa dotyczy również i jego.
Izusu miała rację. Nie mogli otwarcie sprzeciwić się rozkazom, nie w takiej sytuacji. Itachi wiedział o tym, a jednak niemal ruszył do gabinetu Lidera, gotowy powiedzieć, co o tym myślał. Z przerażeniem odkrył, że momentami tracił czujność. Gdy w grę wchodziła Izusu, głos rozsądku niebezpiecznie ściszał ton. Musiał nad tym zapanować, w przeciwnym wypadku narazi nie tylko siebie, ale również osobę, którą obiecał sobie ochraniać.
Mimo wszystko nie zamierzał tak tego zostawić.
– W porządku – odparł Itachi. – Wierzę, że dasz sobie radę.
Uśmiechnęła się. Te kilka słów dodało jej otuchy. Potrzebowała ich równie mocno, jak bliskości kogoś przy kim nareszcie mogła być sobą. Itachi zdawał się odczytać jej myśli, gdyż objął ją czule i przysunął bliżej siebie. Przymknęła powieki, kiedy delikatnie ucałował jej czoło. Lubiła ten gest. Był jak niema obietnica troski i bezpieczeństwa. Przywodził na myśl spokojne życie w Konoha; kojarzył się również z czymś więcej.
Izusu wiele razy zastanawiała się, dlaczego za każdym razem, gdy ciepłe usta stykały się z jej czołem, przed oczami widziała twarz Kakashiego?
Zupełnie jakby dawno temu on również odważył się na taki przejaw czułości.
***
– Znowu się spóźniłaś... yhm.
Ciche westchnienie wymknęło się z ust Izusu. Naprawdę się starała, ale wciąż nie potrafiła zwalczyć nawyku robienia wszystkiego na ostatnią chwilę. Spojrzała na tupiącego nogą Deidarę. Nie wyglądał na zadowolonego, ale Uchiha wiedziała, że nie umiał się długo dąsać. Miała szczęście. Gdyby na jego miejscu stał Sasori, nie byłoby tak wesoło. Zapewne usłyszałaby już całą wiązankę gróźb w towarzystwie zawieszonej przy gardle końcówce stalowego ogona.
– Wybacz – odparła, poprawiając rękojeść katany na plecach. – Gotowy do drogi?
– Jak nigdy... yhm!
Deidara sięgnął do torby przy pasie i z pomocą niewielkich ust po wewnętrznej stronie dłoni, ulepił małą figurkę ptaka. Podrzucił nią, drugą rękę składając w pieczęć. W kłębach powstałego dymu pojawiło się pokaźnej wielkości, gliniane ptaszysko. Shinobi odbił się od ziemi i zgrabnie wylądował na jego grzbiecie. Machnął do Izusu.
– O nie, nie... Ja na tym nie polecę. – Pokręciła nerwowo głową.
Deidara ściągnął brwi. Zerknął na ptaka, potem znów na Izusu i parsknął cichym śmiechem.
Nie domyśli się, nie domyśli się. Proszę, aby się nie domy...
– Masz lęk wysokości, Izusu?
Cholera.
– Co? Nie, zgłupiałeś?! – Odwróciła twarz, a policzki aż zapiekły ze wstydu. – P-po prostu... – Odchrząknęła. – Po prostu myślę, że nie powinniśmy wzbijać się w powietrze, możemy zostać wykryci.
– A ja myślę, że się boisz – zaśmiał się Deidara.
Co mu miała odpowiedzieć? Że miał rację? Przecież to głupie, aby kunoichi drżała przed wizją upadku z dużej wysokości. Nikomu do tej pory nie udało się odkryć jej małej fobii. Nawet Itachi żył w pełnym przekonaniu, że jedyne, czego obawiała się jego żona to zaczerwieniony nos przy wiosennym pyleniu kwiatów.
– Posłuchaj. – Izusu odetchnęła głęboko. – Aby odnaleźć nasz cel, muszę go najpierw wytropić, a nie dam rady tego zrobić kilkanaście metrów nad ziemią. Pójdźmy na piechotę... proszę.
Deidara westchnął wyraźnie niepocieszony. Uchiha słyszała, że nie przepadał za pieszymi wędrówkami. Zdecydowanie bardziej wolał poruszać się na grzbiecie swoich glinianych ptaków. Mimo to chyba dał się przekonać, gdyż cofnął technikę i z delikatnym uśmiechem skinął jej głową.
– Niech będzie... yhm.
Wyruszyli w drogę chwilę przed wschodem słońca, pozostawiając za plecami gęsty deszcz oraz pilnie strzeżone bramy Amegakure. Gdy pierwsze promienie połaskotały ich twarze, Izusu ściągnęła słomiany kapelusz. Zeszła z głównej drogi i rozsiadła się wygodnie na miękkiej trawie. Ułożyła palce w pieczęć.
– No to czas odnaleźć twojego nowego partnera, Deidara!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro