Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Trick or Treat

Mallvile zawsze było cichym, małym miasteczkiem nieopodal Detroit, w którym życie płynęło powoli. Mieszkańcy znali siebie i zawsze z uśmiechem się witali oraz zaczynali wesołe rozmowy. Był to raj dla zapracowanych ludzi z wielkich miast, którzy często odwiedzali spokojne alejki z domami swoich bliskich. Jednak, gdy nadchodził ten jeden, szczególny dzień w roku, gdy październikowe powietrze powoli zamieniało się w listopadowe, miasto zaczynało tętnić życiem. Ulice wypełniały się zabieganymi ludźmi, podekscytowanymi dziećmi i dobrą energią. Życie przyspieszało na ostatni dzień dziesiątego miesiąca, trwały przygotowania do różnych zabaw, konkursów i atrakcji. Kochane matki tworzyły dla swoich pociech kostiumy wiedźm, czarownic, wilkołaków czy jakiegoś superbohatera, a ojcowie wraz z synami ozdabiali dom na coroczny konkurs dekoracji. Duch zabawy krążył wśród ludzi i zachęcał do wspólnego świętowania. W końcu w Mallvile Halloween było jak święto. Nie obchodziło się tam Bożego Narodzenia  czy Wielkanocy tak, jak obchodzi się trzydziesty pierwszy października. Na małym rynku miasta szykowano równie małą scenę, na której miał wystąpić lokalny zespół, który będzie grał do tańców. Oczywiście przyozdobiona została odpowiednio w pajęczyny, sztuczne pająki zwisające z cienkiego daszku oraz całkiem realistyczne, uśmiechnięte nietoperze. Sam plac nie został pominięty. Na bokach rozstawiono szkielety w taki sposób, że wykonywały gest machania, a nad głowami ludzi rozciągnięto liny z lampionami oraz duchami wykonanymi z chust. Tworzono różne atrakcje, takie jak kino obok cmentarza, labirynt wykonany z ciemnych zasłon, które ofiarowali mieszkańcy, nawet dom strachów, mieszczący się w starym budynku szkoły. Oczywiście, to nie wszystko. Park dyniowy, który został stworzony specjalnie na ten dzień, wypełniony został świecącymi dyniami różnej wielkości. Niektóre z nich miały większą średnicę niż pięćdziesiąt centymetrów, więc ich wyżłobienie pochłonęło wiele czasu, ale mieszkańcy byli chętni do pomocy. Wszystko było dopięte na ostatni guzik i, gdy słońce przestało lać się ulicą, z domów wybiegły dzieci w kolorowych strojach. Każdy z nich miał w rączce mały koszyczek na słodycze, po które się wybierali podczas zabawy “cukierek albo psikus”. Niektóre dzieci chodziły za rękę z opiekunem, który również został zmuszony do przebrania się i ciągnęły go do coraz to kolejnych domów. Jak zwykle nad domami zapalone zostały zielone lampki, które gasły dopiero, gdy domownikom skończyły się czekoladki i landrynki.

Pierwsze pistacjowe światełko zgasło w domu w Alejce Wiśniowej, gdzie przebierańcy udali się na samym początku. Po wydaniu ostatnich słodyczy zgaszono zieleń, a mieszkanka wielkiego domostwa udała się na balkon, by obserwować dalszy ciąg zabawy. Długie, kręcone i szkarłatne włosy lekko powiewały na wietrze, gdy niska dziewczyna oparta o balustradę przyglądała się dzieciom, które ze smutkiem odchodziły od jej bramy. Gdyby tylko wiedziała, że w tym roku udział będzie brało tyle dzieci, poprosiłaby ojca o kupienie większej ilości cukierków, teraz jednak nic z tym nie zrobi. Uśmiechnęła się lekko i zwróciła swoje piękne, szafirowe oczy ku niebu. Błękit powoli zamieniał się w granat, na którym rozsypywało się coraz więcej gwiazd, formujących różne konstelacje. Wszystko wydawało się takie cudowne, przyjemne, póki nie zawiał chłodny wiatr. Miriam Witchers zmarszczyła brwi, gdy nieboskłon dodatkowo zaczął przybierać purpurową barwę, a ciała niebieskie migać. Czy ja mam omamy? - pomyślała. Im głębiej wpatrywała się w niebo, tym bardziej realistyczne jej się to wydawało. Gwieździsty firmament pękł nagle i również nagle się scalił.  Dziewczyna musiała potrząsnąć głową, by wszystko wróciło do normy. Niebo znów było jasno granatowe, a gwiazdy świeciły stałą bielą. Miriam była zadowolona z faktu, że było to nic więcej, jak zwykłe przewidzenie, ponieważ nie miała ochoty zawiadamiać w Haloween Klucza Kleopatry. Przecież żaden czarodziej czy mag nie chce psuć sobie takiego święta, prawda?

Wieczór powoli mijał w rytmie wesołej muzyki. Ludzie zaczęli się schodzić na rynek, gdzie zaczynała się impreza. Nastolatkowie napływali z różnych uliczek, roześmiani i przebrani w większości za bohaterów komiksów w wersji zombie - tegoroczny temat wśród młodzieży. Centrum miasta tego wieczoru pomieściło wszystkich tancerzy, muzyków i znudzonych siedzeniem w domu dorosłych. Uczniowie tańczyli obok emerytów, uroczych staruszków i radośnie zachęcali na parkiet nawet własnych rodziców. Tłum jaki się zebrał zaczął przytłaczać wysoką blondynkę, która jednak nie okazała się być typem imprezowicza, choć starała się wpasować w resztę. Zwinnie przemykała między mieszkańcami Mallvile, chcąc dostać się do względnie spokojnej dróżki, którą dostanie się do swojego domu. Powolutku, żeby nikogo nie uderzyć bądź popchnąć, posuwała się do przodu, ale gdy zbiorowisko zdawało się gęstnieć, spanikowała i zaczęła się fazować. W końcu zniknęła z widoku ludzi wokół i szybko przeszła przez nich, nie czyniąc im krzywdy. Odetchnęła dopiero, gdy znalazła się sama przy bocznych częściach rynku, tam, gdzie parkiet nie sięgał. Przyglądała się z lekkim ukłuciem zazdrości, jak inni tańcują, bawią się, śmieją, gdy ona nie była w stanie. Taki los, jak się jest zmrożonym - powiedziała sobie w myślach i przeniknęła przez ścianę. 

Po drugiej stronie budynku, przez który przeszła, zaczynała się jedna z alejek z domami. Po obu stronach ulicy posadzono równo urocze, jednakowe drzewka. Pas roślin ciągnął się wzdłuż chodnika, który oddzielał chłodną trawę od ogrodzeń domostw. Pistacje gasły jedna po drugiej, ale nie powstrzymywało to dzieci przed świetną zabawą. Dalej, otoczone śmiechami, biegały od drzwi do drzwi, wypełniając plastikowe dynie kolejnymi słodyczami. Tutaj zapukał duch, tam zadzwonił wilkołak, a jeszcze dalej trzy świnki razem z wilkiem przechodziły przez bramkę. Rodzice cierpliwie podążali za swoimi szkrabami, starsi bracia i starsze siostry równie cierpliwie chodzili między lampkami. Wkoło panowała przyjemna atmosfera. No chyba, że zgubisz brata - pomyślał Derek. Brązowooki, ciemnolicy i przystojny Batman rozglądał się w poszukiwaniu swojego pięcioletniego Robina. Wystarczyła sekunda nieuwagi, jedno spojrzenie na dziewczyny po przeciwnej stronie drogi, by mały chłopiec zniknął wśród innych przebierańców. Derek Wolfton, niezaprzeczalnie odpowiedzialny, starszy brat widział fioletowe wiedźmy, zielone ogry, niebieskich zombie, ale nigdzie nie mógł ujrzeć czerwono-żółtego pomocnika. Lekko spanikowany zaczął przemierzać alejkę równym krokiem i wypatrywać zguby. Może zbierał cukierki? Może czekał gdzieś na niego? A może przestraszony wrócił do domu? Brunet nie wiedział. Szukał i szukał, ale chłopca nie było ani w alejce z domami, ani nie zbierał cukierków, nie było go też w domu. Gdzie się zatem podział? Chłopak zatrzymał się i wytężył słuch. Stopniowo odcinał śmiechy dzieci, dzwonki i pukania do drzwi, szum wiatru w złotych koronach drzew, by skupić się na dobrze znanej barwie głosu. Słodki śmiech w końcu został przez niego rozpoznany, skupił się jeszcze bardziej i określił, że drobny pięciolatek znalazł się w parku dyniowym. Nie był on daleko, stąd czuł zapach halloweenowych, pomarańczowych warzyw, ale zastanawiał się, jak to możliwe, że takie małe dziecko samo tam zawędrowało? 

Park dyniowy faktycznie nie był bardzo daleko, od Alei Wrzosowej dzieliła go tylko Aleja Powstańcza i Alejka Wiśniowa - dwie ulice, które już niemal w ogóle nie świeciły się zielonym światłem. Wśród dyń różnej wielkości spacerowały zakochane pary, grupy nastolatków lub stare małżeństwa, cieszące się wieczorną porą. Park był pięknie rozjaśniony przez pomarańczowe uśmiechy, grymasy i inne zabawne miny, które wyżłobili ojcowie i dziadkowie w warzywach, do których następnie włożono światełka. Ciemny granat nieba komponował się z jasnym blaskiem ognia, halloweenowy klimat sprzyjał spacerom oraz rozmyślaniom. Mały rezerwat był po prostu idealnym miejscem, by niski, czarnowłosy chłopak usiadł i wpatrywał się w gwiazdy. Ciemne, szmaragdowe oczy śledziły uważnie ruch chmur, a śniada cera oświetlona została przez księżyc, który właśnie wychynął zza pływających obłoków. Delikatny uśmiech wkradł się na drobne usta, gdy chłopak przeniósł wzrok na małe dziecko, siedzące obok jego ławki przy dyni. Chłopiec ubrany był w śliczny strój Robina, komiksowego pomocnika Batmana, a w ręku trzymał koszyczek wypełniony słodyczami, które szybko zajadał. Brązowe loczki przysłaniały mu równie brązowe oczy oraz opaloną twarz, ale czarnowłosy był w stanie dostrzec uroczy uśmiech dziecka. Nigdzie jednak nie dopatrzył się opiekuna słodkiego Robina. Chłopiec zakrył się peleryną przed narastającym zimnem i oparł się o ciepłą dynię. Allison Mager, bo tak nazywał się zielonooki, podniósł się ze swojego miejsca i uklęknął przed owiniętym chłopcem. 

- Hej, zgubiłeś się? - zapytał, uśmiechając się ciepło, by dziecko nie przestraszyło się go. - Gdzie twoi rodzice? 

Mały Robin podniósł na niego karmelowe oczy i przypatrywał się chwilę. Pojawił się przed nim chłopak z anielskim uśmiechem, otulony puszystym, onyksowym szalikiem i w chroniącym przed zimnem płaszczu. Jasność, jaka od niego biła, uderzyła pięciolatka, który z początku chciał wstać i odejść, poszukać brata, ale czarnowłosy nie wydawał się mu już straszny. Skąd ta nagła zmiana? Może było to wywołane wyszeptanym zaklęciem, które lekko wpłynęło na zachowanie dziecka? 

- Uciekłem przed bratem - odpowiedział chłopczyk i mocniej wtulił się w ciepłą dynię, gdy wiatr wzmógł się i wieczorny lód ugryzł szyję. 

- Zimno ci? - spytał i na kiwanie głową zdjął swój szalik i owinął go wokół Robina. - Może znajdziemy twojego brata? Pewnie się martwi. 

Allison przyglądał się, jak dziecko marszczy uroczo nosek, ale w końcu pokiwało głową. Zanim jednak dziecko się podniosło, sięgnęło ręką do dyniowego koszyczka i wręczyło z nieśmiałym uśmiechem słodycz starszemu. Mager zaśmiał się, ale przyjął cukierka. Podniósł brunecika i wziął na ręce z zamiarem rozpoczęcia poszukiwań, gdy nagle po Mallvile rozniósł się głośny trzask! Szmaragdooki rozejrzał się zaniepokojony po parku dyniowym, ale całą reszta ludzi zdawała się nic nie słyszeć, a dźwięk się ponowił, znowu i znowu. Czarnowłosy podniósł głowę do góry i spojrzał na niebo. Głęboki granat jarzył się i gasł, by następnie znów zaświecić. Piękna, ciemna noc przybrała purpurowy odcień, lecz obłoki dalej płynęły niezmiennie w swojej szarości. Co się do cholery dzieje? - pomyślał Allison i mocniej otulił Robina, przyspieszając kroku. Znowu rozdzierający odgłos rozciął ciszę i sprawił, że chłopak skrzywił się i przystanął. Chwycił się za głowę, gdy przeszył ją nagły i niespodziewany ból. Pięciolatek z ciekawością obserwował, jak jego nowy przyjaciel robi grymasy i cicho klnie pod nosem. 

- Jesteś zły? 

- Hmm? Nie, nie jestem - zaśmiał się i skarcił się w myślach za słownictwo przy dziecku. - To tylko ból głowy… tak myślę. 

- Weź cukierka, to ci się polepszy - powiedział brązowooki i wyjął z dynii truskawkowego miętusa, by wręczyć go drugiemu. 

Allison podziękował i, starając się nie puścić chłopca, odpakował słodycz i wziął do ust. Uśmiechnął się i znów ruszył w stronę wyjścia, gdzie również zmierzał Derek Wolfton, ale od drugiej strony. 

Nieboskłon migotał, gasł, zmieniał barwę, mieszał się z gwiazdami i znów wracał do normalności. Niektórzy magiczni słyszeli trzaski oraz łomoty, których źródła określić nie mogli. Tego pięknego, październikowego wieczoru z firmamentem działo się coś niedobrego, ale czwórka nastolatków nie była w stanie powiedzieć co. Skąd mogli wiedzieć? Przecież nikt nie mógł przewidzieć, że tej nocy niebo pęknie, a z wyłamu wyjdą różne stwory i zaleją ulice uroczego miasteczka. Nawet Klucz Kleopatry pozostawał nieświadomy czyhającego zagrożenia, magowie i czarodzieje spokojnie świętowali Halloween w różnych zakątkach świata. Lecz, gdzieś tam w innym wymiarze, rozniósł się śmiech przeraźliwie głośny i podniosły się zastępy psotnych diablików, wyczekujących otworzenia się szczeliny międzywymiarowej, by wpłynąć falą do nowego, niepodbitego świata ludzkiego. Zaczęło się to w najciemniejszą porę wieczoru, gdy radośni imprezowicze niczego się nie spodziewali, a pistacje gasły i gasły. Wtedy to łono Abrahama rozdzielił pojedynczy piorun, który nigdy nie dotarł do ziemi, a wiatr wzmógł się tak bardzo, że złote korony chyliły się ku ziemi. Na niebie pojawiła się wyrwa, która stopniowo rosła, aż w końcu przecisnął się pierwszy chochlik, potem drugi, trzeci, aż w końcu była ich cała masa. Rozbiegły się po alejkach, rynku i parku dyniowym, ale zwykli ludzie ich nie zauważali. Miriam jednak widziała i z trwogą obserwowała jak psotniki przedrzeźniają ludzi, niszczą ogrody, a co najważniejsze, jak pochłaniają ludzką energię. Te stworzenia, które już zdobyły cały zapas mocy i emitowały ostre światło, szybko wracały do szczeliny i nie wracały w ogóle. Rudowłosa wysunęła więc wniosek, że zbierają oni dla kogoś tą energię lub dla czegoś i wcale nie chciała przekonać się czy ma rację. Wolała to powstrzymać. Z balkonu widziała, jak chochliki kierują się w  stronę parku przy jej ulicy - Alejce Wiśniowej - i tam skupiają się przy czymś. Postanowiła szybko tam się udać i użyć swoich czarodziejskich mocy najlepiej, jak umiała, tak, jak ją uczono. Szybko wbiegła do domu, zabrała niebieską, skórzaną kurtkę i wybiegła na zewnątrz od razu obierając park dyniowy jako cel. Nie była jednak jedyną, która zauważyła całe zamieszanie, przecież nikt nie zna się na duszkach tak, jak duch. Will Ghostriver, która dopiero co złapała oddech po opuszczeniu tłumu na rynku, właśnie wpadła w drugi, głośniejszy. Psotniki tańczyły złośliwie wśród dzieci i wchodziły w nie, psując im nastroje. Miła, halloweenowa, przyjemna atmosfera prysnęła jak bańka mydlana. Mali przebierańcy zaczęli się złościć, płakać, krzyczeć i oburzać bez powodu, a rodzice, początkowo zaniepokojeni, również zostali skażeni złą mocą i przekrzykiwali dzieci, ciągnęli je do domów i grozili szlabanami. Nad Mallvile unosiła się mroczna aura, którą pochłaniał magiczny wyłam i truła umysły zwykłych ludzi. Po pewnym czasie już nikt nie był sobą, w każdym człowieczym, bezbronnym ciele siedziała złośliwa istota. Will zauważyła, że znaczna część wrednych chochlików zmierza do parku dyniowego, wykrzykując niezrozumiałe, ale agresywne komentarze. Co tam się dzieje? - zapytała się w głowie, gdy właśnie z tamtego miejsca wystrzeliła świetlista strzała prosto w niebo w kierunku szczeliny. Mimo swojej niskiej pewności siebie, uznała, że musi to sprawdzić. Musiała dowiedzieć się, co rozgrywało się w parku dyniowym.

Derek już to wiedział. Ze zgrozą przyglądał się, jak niebo pękło po wielkim grzmocie i wytworzyła się głęboka, czarna wyrwa, z której wypływały małe stworki. Ogród spacerowy został szybko zalany czarną magią, nad głowami zaczęła unosić się mroczna aura, a zewsząd docierały krzyki rozgniewanych ludzi. Chochliki mieszały w umysłach, sercach i niszczyły piękne i przyjemne. Wolfton szybko rozejrzał się wokół, w panice próbując odnaleźć brata, jednak nigdzie go nie spostrzegł. Wbiegł do magicznego tłumu i skupił wszystkie wilkołacze zmysły, by znów wyszukać brata po barwie głosu. Jednak wszędzie było cicho, głos nie dobiegał z żadnej ze stron. Westchnął nerwowo i przeszedł jeszcze kilka kroków, gdy ktoś od tyłu go zaczepił. Odwrócił się zirytowany, ale, kiedy ujrzał słodką twarz brata, wszystkie negatywne emocje go opuściły. Mały Robin był trzymany przez obcego mu nastolatka, który uśmiechał się lekko.

- Wydaję mi się, że to twoja zguba - zaśmiał się jak gdyby to, co dzieje się w Mallvile nie miało miejsca. Skąd ten spokój? - Hm? Nie zamierzasz go zabrać? 

- Ah, tak. Wybacz i dziękuję, że się nim zająłeś - powiedział Derek i szybko odebrał pięciolatka z rąk niższego. - Jestem Derek Wolfton.

- Allison Mager. - Chłopcy podali sobie dłoń, ale krótki moment ciszy przerwały chochliki, których tym razem czarnowłosy już nie zignorował. 

Od momentu pęknięcie nieboskłonu i utworzenia się wyrwy międzywymiarowej, chciał najpierw zabrać stamtąd chłopca i możliwie największą ilość ludzi, ale reszta szybko została opętana przez skrzaty. Ciepłe dynie migały i walczyły z lodem metafizycznym, ale nic nie było w stanie powstrzymać nadchodzącej klęski. Diabliki pobierały energię i wracały z nią do ziejącej mrokiem dziury, zwiastując jeszcze gorsze. To, co miało dopiero nadejść. Allison liczył, że dwójka Wolftonów zaraz uda się do domu, ale Derek wciąż stał w miejscu i przyglądał się przechodzącym ludziom. Powoli stawali się jak zombie. Najpierw gniewnie krzyczeli, kłócili się z innymi, by potem opaść z sił i ciężko powłóczyć nogami po ziemi. Następna myśl, jaka nawiedziła Magera, to, czemu brunet nie zmienił się w tą… skorupkę człowieka? Chochliki panoszyły się po całym mieście, więc?

- Czy… Uhm, też widzisz to, co się dzieje? - spytał brązowooki nieco zakłopotany dziwnym spokojem chłopaka. 

- Tak, widzę i chyba zostaliśmy jedynymi nieprzemienionymi w krwiożercze zombie - stwierdził pół żartem, pół serio czarnowłosy, ale zaraz zaskoczyła go kolejna osoba, która znalazła się obok nich. 

- Nie jedynymi. 

Podeszła do nich rudowłosa dziewczyna w skórzanej kurtce. Szła pewnym krokiem, odpędzając od siebie chochliki ruchem perłowej pałeczki, którą trzymała w ręku. W szafirowych oczach odbijało się światło szalonej nocy, a piękna, porcelanowa cera pochłaniała blask wszystkich gwiazd. Za nią podążała wysoka, szczupła blondynka, która skradła wdzięk księżycowi. Srebrzystymi oczami niepewnie wodziła po dwóch twarzach chłopców. Dziewczyny spotkały się przed wejściem do parku dyniowego i szybko zrozumiały, że przyszły tam w tym samym celu. Równie szybko odkryły, że obie są istotami magicznymi, obdarzonymi czystą magią, nie zatrutą złem mrocznych wymiarów. W tamtej chwili nie można było zaprzeczyć temu, że kobiety są inteligentniejsze niż mężczyźni, gdy one zorientowały się również, iż chłopcy, stojący z dzieckiem, też są magiczni, gdy oni tkwili w niewiedzy. 

- Mariam Witchers, czarodziejka. To jest Will Ghostriver, duch. Nie róbcie głupich min, od ciebie czuć psem - skierowała te słowa do Dereka, a następnie odwróciła się do Allisona. - Ty jesteś magiem. Takich zielonych oczu nie ma żaden człowiek.

Chłopcy stali w osłupieniu, a mały Robin roześmiał się i piąstką uderzał starszego brata po głowie za jego głupotę. Jak to możliwe, że nawet pięcioletni Sam Wolfton wiedział o tym, iż jego były, tymczasowy opiekun był magiem? Chwilę później Derek zrozumiał to, co powiedziała rudowłosa. 

- Nie śmierdzę psem! 

Jego oburzenie zostało jednak zignorowane, ponieważ czas na rozmowy się skończył. Wściekłe chochliki zmierzały w ich kierunku z niewiadomych przyczyn i ciągle coś gniewnie wykrzykiwały. Czwórka nastolatków musiała szybko zareagować i podjąć próbę walki z złośliwymi skrzatami. W tamtym momencie stali się nieświadomie prawdopodobnie pierwszą i jedyną linią obrony wymiaru ludzkiego. Stworzyli jedną drużynę, której celem stało się pokonanie chochlików. Wolfton przybrał formę ogromnego, brązowego wilka, który warczał obserwując diabliki, jednak nie rzucał się do ataku. Miriam podniosła na wysokość ramion perłową różdżkę i wyczekiwała na odpowiedni moment. Nawet Will ustawiła się bojowo do przeciwnika i przybrała fazę ducha, by móc zamrażać niepostrzeżenie małe stworzenia. Tylko Allison wycofał się do tyłu razem z Samem, który pozostał bez opieki. Nie z tchórzostwa jednak, a z inteligencji. Z ubocza mógł spokojnie tracić czas na rzucanie długich zaklęć, wiedząc, że przed nim wciąż znajdą się inni, którzy będą go oddzielać od potencjalnego zagrożenia. Dodatkowo, jedna osoba z tyłu przyda się, żeby móc obserwować bieg wydarzeń. 
Zaczęła się walka. Silny wilkołak rzucił się naprzód i wbiegł między istoty, rozrzucając je na boki. Wstrętnice odlatywały w różne strony i po uderzeniu w ziemię kruszyły się na milion szklanych kawałków, odejmując wrogów. Jazgot nasilił się z gniewu, drapieżny krzyk uderzył o bębenki nastolatków i wywołał jęki bólu. Wszyscy chwycili się za głowy, słysząc, jak krwawe głosy odbijają się w ich umysłach i powoli burzą stabilne kolumny mentalności. Mag z trudem podniósł obie ręce i wystawił je przed sobą, jedna pod drugą, trzymając dwa palce złączone, a resztę zgiętą w obu dłoniach. Oczy błysnęły perłami, gdy wypowiadał zaklęcie.

- Su tcetorp, suroh fo eye!

Na niebie pojawił się świetlisty symbol Oka Horusa, który rozjaśnił park niczym samo słońce, a gniewne skrzaty musiały się cofnąć przed obronnym symbolem. Ból głowy zniknął, więc Miriam Witchers postanowiła wykorzystać swoją szansę, gdy Will była już przy stworach. Zrobiła swoją różdżką dwa kółeczka, a następnie szybkie, zwinne pociągnięcie jej w górę i to wystarczyło, by chochliki uniosły się i rozproszyły w powietrzu, które ich otoczyło. Czarodziejka jednak nie poprzestała na jednym ruchu. Wykonała kolejne machnięcia pałeczką, a wielu psotników przyciągnęło do siebie, by następnie Will ich zamroziła. Niektórzy z wrogów niestety zdołali uciec z zapasem energii, a po czasie większa ilość odwróciła się i czym prędzej pognała do szczeliny. Chochliki ostatecznie uciekły, ale Miriam miała przeczucie, że nagromadziły wystarczającą ilość mocy dla tego czegoś w środku. Dziewczyna wiedziała, że coś tam siedzi i czeka na swój moment. 

- Szybko poszło - stwierdziła jednak i odwróciła się do pozostałych. Derek znów się zmienił, a jego ubrania były w nienagannym stanie, upewnił się, że jego brat jest cały oraz uśmiechnął się po wszystkim. Ghostriver trzymała się na uboczu, ale również była szczęśliwa, że im się udało. Oko Horusa w końcu zniknęło znad ich głów, a szmaragdowy odcień oczu Magera wrócił. Szczelina się jednak nie zamykała, lecz również nic z niej nie wychodziło. Istniała tam na górze, strasząc swoją głębią i nagłą ciszą. Zgniła aura niestety wciąż unosiła się nad Mallvile. Uliczki, alejki, place i ogrody pogrążone były w martwej nicości, powietrze stało w swojej nieczystości, a ludzkie skorupki bezcelowo i nierozumnie włóczyły się po smutnym, zimnym miasteczku. Biedne dzieci, którym czarne stwory odebrały radość Halloween, stały zastygnięte jak posągi. Ostatni dzień października mógł się w tamtej chwili okazać najgorszym dniem, beznów nocy oraz szept drzew krzyczał w świadomości i napawał smutkiem i bladą złością. Głowy nastolatków przepełnione były pytaniami, na które odpowiedzi nie było nigdzie. Bezgłos unosił się w powietrzu i niósł ze sobą kolejne zagadki. Jak przywrócą ludzi do normalności? Jak zamkną wyłam?

- Musimy powiadomić Klucz Kleopatry - oznajmił Allison. 

- Czym jest Klucz Kleopatry? -  spytał Derek. Wysoki brunet obserwował swojego brata, który zaczął grzebać w koszyczku. Przez cały czas trwania krótkiej walki mocno ściskał w rączce plastikową dynię, jakby nie chcą stracić swoich słodyczy, które zbierał w różnych zakamarkach Mallvile. W końcu wygrzebał to, czego szukał i skocznym krokiem podszedł do maga, by wręczyć mu czekoladkę. Starszy Wolfton naprawdę nie wiedział, dlaczego jego brat tak bardzo polubił czarnowłosego, ale chyba zaczynał czuć się zazdrosny. 

- Klucz Kleopatry to organizacja, hmm… może bardziej stowarzyszenie? - Mager przyjął cukierka i poczochrał chłopca po głowie. 

- Klucz Kleopatry to międzynarodowa organizacja, zrzeszająca magów i czarodziejów z całego świata. Należą do niej wszyscy, którzy używają zaklęć lub różdżek, niezależnie od wieku. Powstała w średniowieczu i do tej pory… - recytowała Witchers. - Jej założycielami byli mag Euonsoo Ji pochodzący z Korei Południowej z ery Silli oraz brytyjski czarodziej William Alexander Brickstern Vackomber, który jako pierwszy odkrył moc różdżki. Oboje spot… 

- Ah, tak. Piękna historia. Tylko wyjaśnij mi jeszcze proszę, czym różni się mag od czarodzieja? Dla mnie to jest to samo - przyznał zakłopotany wilkołak po pewnym czasie. Obserwując Allisona i Miriam, nie widział różnicy. Oboje czarowali. Dwójka magicznych popatrzyła na niego. Czy to było takie trudne dojrzeć różnice? Trudnym było dostrzec perłową pałeczkę w dłoni krwistowłosej i jej brak u szmaragdookiego? Trudno było zauważyć chłodną ciszę podczas działania dziewczyny i usłyszeć potężne zaklęcia padające z ust chłopaka? 

- Serio? Trudno zobaczyć różnicę? - Miriam podniosła jedną brew ku górze i oparła dłoń na biodrze. Will przyglądała się wszystkiemu z zabawnym uśmiechem, mag był zajęty zabawą włosami małego Robina. Derek wzruszył ramionami. - Czarodzieje posługują się magicznymi narządami. Różdżkami, kulami, kartami, miksturami, czarują tylko rzeczy materialne, przenoszą obiekty lub wpływają na różne zjawiska. Magowie używają zaklęć i nie są w stanie wyczarować ci na przykład koszulki. Raczej tworzą mistyczne symbole, takie coś… duchowego? Co ciekawe większość męskich magów jest…

Nagle dobiegł ich potworny i złowieszczy śmiech, nikogo jednak nie było obok. Rechot nasilał się i nasilał, aż w końcu zorientowali się, że dobiega on ze szczeliny. W jednym momencie mrok powiększył się o kilka metrów, rozciął niebo z krwiożerczym dźwiękiem i zionął bezdenną nienawiścią. Złowrogi śmiech roznosił się i niedługo potem nastolatkowie ujrzeli ogromną postać starego mężczyzny. Emitował ostre, jaskrawe, żółte światło, które swoją zgnilizną raniło oczy magicznych, a jego ślepia przerażały czarną bielą i pustką. Wychynął z wyłamu i z głośnym hukiem spadł na ziemię ludzką, wywołując gwałtowną falę, która swoją potęgą odrzuciła piętkę mieszkańców Mallvile. Rechot nie ustawał, wzmógł się tylko i powoli stawał się katorgą dla uszu czystych dusz. Długa szata postaci przyozdobiona milionem promieniujących gwiazd i tysiącem płonących księżyców mieniła się całą gamą barw tak jasnych, że niemal takich samych. Nienawistne spojrzenie skierowane zostało na nastolatków i pięcioletniego Sama, postać powoli otwierała swoją paszczę i przez dyniowy park przeszła kolejna fala, przewracając ich. Ręce istoty podnosiły się leniwie ku górze i w końcu starzec wykrzyknął:

- Jam Czarnoksiężnik Gamerol! Lękajcie się, śmiertelnicy, przybywam zwąc się Zwiastunem! Zwiastunem waszego upadku i mego podbicia tego wymiaru! Jestem przepowiednią, przeznaczeniem, końcem! Nędznicy! Padnijcie przed Zwiastunem! Jam jest Zwiastun! - ryknął donośnie, głosem pewnym i mrocznym, tak głębokim i niskim, że wywoływał dreszcze. - Ukłoń się magu! Ukłoń się Czarodziejko! Duchu! Wilkołaku! Uklęknijcie przed końcem!

Szok wywołany pojawieniem się czarnoksiężnika minął i zastąpił go szok wywołany słowami. Aura unosząca się nad Mallvile zgęstniała jeszcze bardziej, ściemniała, zgniła. Ludzkie skorupki przestały się wlec po ścieżkach i drogach, zatrzymały się, podniosły głowy, a następnie ruszyły w stronę parku. Wyblakłe oczy błądziły, szukając trzeźwych śmiertelników. Lament ciał zagłuszany był przez stanowczy rozkaz umysłu czarnoksiężnika, który nakazywał pozbyć się samomyślących. Puste zombie wlokło się swoim tempem do magicznych. 

- Co teraz? - Spanikowana Will przyglądała się raz to czarnoksiężnikowi, raz ludziom opętanym przez chochliki. 

- Zjedzą nasze mózgi! - krzyknął przerażony Robin i schował się za swoim bratem i Allisonem. - Ja nie chcę! 

Cichy płacz rozniósł się i zwrócił uwagę Zwiastuna. Ziejące ślepia zwróciły się na dziecko i niema, karcąca uwaga wystrzeliła strzałą. Starzec podniósł dłoń i wskazał na chłopca. Wtedy linia światła huknęła i poleciała w kierunku Sama. W ostatniej chwili Mager wykrzyknął zaklęcie i Oko Horusa zadziałało jak tarcza, odbijając złorzeczną wiązkę. Znowu szmaragd zamienił się na perłę, a chłopak pozostawał w bezruchu, utrzymując ochronę. Złowrogiej postaci nie spodobał się bezsensowny opór, machnęła ręką i z dwóch stron poleciały strumienie iskier, które ominęły nieprzebijalny symbol i uderzyły całą siłą w chłopaka. Odrzuciło go do tyłu, a Oko Horusa rozprysnęło się jak bańka mydlana. 

- Okej, wydaje mi się, że tutaj żarty się kończą - powiedziała Miriam i uniosła gniewnie swoją różdżkę. - Moja Clarisa go zniszczy!

- Nazwałaś patyk Clarisa? - Derek uniósł brew i uśmiechnął się zadziornie. 

- Nie komentuj. 

Zatoczyła pałeczką kilka razy i wywołała nagłą salwę strzał. Była w błędzie niestety, jeśli myślała, iż czarnoksiężnik okaże się łatwym przeciwnikiem. Wszystkie ostre pociski zamieniły się w serpentyny i lekko opadły na potężną postać. Starzec nie musiał nawet poruszyć się, żeby tego dokonać, co trochę zmieszało rudowłosą. Obejrzała się za siebie, 
Wolfton był już pod postacią wilka, Will pomagała Allisonowi. Klucz Kleopatry - pomyślała. Muszą ich powiadomić o tym, co się dzieje, żeby byli w stanie pomóc, żeby oni się zajęli tym problemem, a nie dzieci. Jednak jak się z nimi skontaktować? Miała zadzwonić? Wyciągnąć telefon, wybrać numer, który nie istniał i liczyć, że organizacja jednak pomyślała o komórkach? To brzmiało tak beznadziejnie. W jaki sposób w takim razie kontaktują się magiczni, gdy ustalają spotkania? Jak cała siatka magów i czarodziejów rozmawia ze sobą w tym samym czasie? Myśl, Miriam, myśl! - biła się w głowie. Jak jej ojciec, wyższy czarodziej, porozumiewa się z innymi? Robił to tylko, gdy przychodził pan Jaime, ale dlaczego tylko wtedy? Chwila! Pan Jaime jest magiem! Przecież magowie nawiązują więź telepatyczną! Biegiem ruszyła do Magera, który podnosił się z pomocą Ghostriver i przestraszonego Robina. 

- Allison! - Chłopak uniósł głowę, gdy dziewczyna go zawołała. - Musisz powiadomić Kleopatrę!

Kleopatrę? Kleopatra nie odpowiada. Próbowałem to zrobić chwilę przed atakiem tego olbrzymiego staruszka, ale jest cisza. Nawet mój ojciec nie daje żadnego znaku - wyjaśnił. W ten sposób okazało się, że zostali sami. - Musimy się nim zająć. Gninthgil nekorb em evig!

Niebo przeszyła błyskawica i trafiła w maga, wcale go nie raniąc. Jego oczy błysnęły śmiałym błękitem i gniewem tak wielkim, tak tytanicznym, że niewinny szmaragd zgasił się w tamtej chwili na dobre. Może wyszło to na dobre? W tamtej chwili nikt nad tym nie chciał się zastanawiać. Allison podniósł jedną, małą dynię, która mieściła mu się w dłoni, a ona sama z siebie zapaliła się na niebiesko. Rzucił ją następnie w czarnoksiężnika i, gdy halloweenowe warzywo dotknęło celu, wybuchnęła. Postać rozjuszyła się na dobre i ryknęła głośno, wytwarzając falę żądną śmiertelników. Niestety dla niego, tym razem nastolatkowie nie pozwoli się zwalić z nóg. Czarodziejka użyła Clarisy, by utworzyć ziemną ścianę, która pochłonęła burzę negatywności i uchroniła przed potężną siłą. Nie tym razem - pomyślała. Will podłapała ducha walki i zaczęła się fazować, wkrótce znikając z widoku. Pewnym krokiem sunęła do przodu, aż znalazła się przed obliczem fałszywego Końca i mroziła go do momentu, w którym Zwiastun się zorientował i tupnął, tworząc trzęsienie ziemi. Derek na czterech łapach zachował równowagę, ale jego rówieśnicy oraz brat upadli. Teraz przyszła kolej na jego atak. Zaczął biec i stopniowo zwiększał tempo, by móc z impetem wskoczyć na przeciwnika z nadzieją, że uda się go powalić. Tak się nie stało. Wilkołak natomiast wgryzł się w rękę Gamerola tak bardzo, że ten musiał cofnąć się do tyłu z trwożącym krzykiem. Nadzieja na wygraną rosła, wróg nie wydawał się już tak potężny jak wtedy, gdy ominął symbol ochronny. Jednak nastolatkowie zapomnieli o jednym. Ludzkie skorupki, które zbliżały się do nich, były już tylko kilka metrów dalej. Powodowali dużą trudność, gdyż atakowanie ich byłoby atakowaniem ludzi, a nikt przecież nie chciał zranić niewinnych matek, ojców czy wujków i ciotek. Will ruszyła do przodu i zamroziła kilku z nich, nie czyniąc tym żadnej krzywdy. Miriam co jakiś czas podnosiła czarami różne elementy, które blokowały dalszą drogę. Jednak to nie było wystarczające. Trzeba było odgrodzić mieszkańców Mallvile od pola walki. 

- Allison, to twoja działka! 

- Raelc dleifelttab peek! 

Przez park dyniowy popłynął strumień światła, który odgrodził teren bitwy od opętanych ludzi. Barierę, jaką wytworzył zielony blask, nie sposób było złamać, ale działało to również na niekorzyść magicznych, ponieważ oni również nie mogli opuścić tego miejsca, póki zaklęcie nie zostanie zdjęte. Czuli, że muszą to skończyć. Trzydziesty pierwszy października, najwspanialszy dzień w roku w miasteczku Mallvile, święto Halloween, już było wystarczająco długo niszczone przez chochliki, wstrętne skrzaty. Nastolatkowie ustawili się obok siebie, ale okazało się to błędem. To, co planowali na koniec, zostało przerwane przez rozgniewanego czarnoksiężnika. 

- Jam jest waszym przeznaczeniem! Padnijcie przed Zwiastunem! 

Starzec machnął ręką i wywołał przepotężną falę, mroczna moc pędziła w ich kierunku, jak tsunami, chcąc pozbyć się ich na dobre. Derek szybko podbiegł do małego Robina i zakrył go swoim wilczym ciałem. Siła mimo wszystko była zbyt silna i złowroga, by można było jej uniknąć. Uderzyła w nich z taką mocą, że polecieli oni kilka metrów dalej i uderzyli plecami o bezbarwną ścianę, jaką wytworzył zielony strumień światła. Upadli obolali na ziemię, a złowróżbny śmiech rozniósł się po miasteczku. Zwiastun zrobił jeden krok, potem drugi i trzeci, aż w końcu dotarł do nich i uniósł nad nimi ogromną stopę, by zdeptać ich jak obleśnego, odrażającego robala. To była chwila, w której świat zawiesił się na włosku, a jęki bólu mieszały się z okrutnym i potwornym rechotem. Zostało jedynie pogodzić się z klęską, oddać wymiar ludzki temu, który wkradł się dzięki wyrwie i zapomnieć o dzisiejszym dniu już na wieki. 
Nie dzisiaj - powiedział sobie Derek. - Nie dam się dzisiaj. Podniósł się najpierw na przednie łapy, potem na tylne, zaciskając kły. Nie pozwoli, żeby jakiś starzec, który wyrwał się z dziury w niebie, rzucał nim i pomiatał. Nie pozwoli, żeby pomiatał jego nowymi przyjaciółmi i nie pozwoli, żeby jakiś mężczyzna ubrany w gwiazdki i księżyce stwarzał zagrożenia dla jego rodziny! Wstał z trudem i rzucił się do szaleńczego biegu, chcąc odciągnąć potwora od reszty. Oczywiście, zadziałało. Gamerol wydał z siebie kolejny diabelski ryk i nienawistnie podążył za wilkiem. Jego ruchom towarzyszyły dźwięki niszczenia, jęki gwiazd i srebrzystych sierpów oraz złorzeczne słowa. Gdy Wolfton odciągał przeciwnika, pozostała trójka magicznych miała czas, żeby również się podnieść i dołączyć do ostatecznej zabawy. Allison w miarę możliwości złagodził ostry ból swoich rówieśników, jak i swój, i pomógł dziewczynom wstać, a małego Sama bardziej otulił onyksowym szalikiem i wykonał nad nim symbol ochronny dla bezpieczeństwa i pewności, że nic mu się nie stanie. 

- Musimy mieć plan - powiedziała szybko Miriam, zaniepokojona gonitwą Zwiastuna i wilkołaka. 

- Mam plan. - Will wyglądała na pewną siebie, pewną swego.- Zrobię z ziemi lodowisko, tuż przed tym potworem, który podąża za Derekiem. Wy go uderzycie czymkolwiek tak, żeby upadł. Wtedy będziesz go w stanie przenieść telekinezą, Miriam? 

- Jest duży, ale w bezruchu powinno się udać! A więc mamy plan!

Mag i czarodziejka wyczekiwali, aż Gamerol znajdzie się na lodzie, który właśnie tworzyła Ghostriver, gdy przebiegł wilkołak. Zimne kryształki roznosiły się po ścieżkach parku dyniowego i odbijały światło, które emitował Zwiastun. Ciężkie kroki stawiane były coraz bliżej, ignorując nieistotna przeszkodę. Gdy starzec znalazł się na szklanej tafli, rudowłosa zakręciła różdżką, a czarnowłosy wypowiedział zaklęcie. 

- Ygrene krad eht tih!

Dwie skumulowane moce złączyły się w jedną i uderzyły całą swą siłą w czarnoksiężnika, który zachwiał się i upadł tak, jak przewidziała Will. Miriam nie czekała nawet jednej sekundy, zaczęła skupiać cały czar na telekinezie, by zdążyć przenieść wroga zanim ten zacznie się znowu ruszać i walczyć. Kilkumetrowa postać uniosła się ku górze i powoli zmierzała do szczeliny. Jednakże Gamerol nie był głupi i od razu zaczął reagować, wysyłając mroczną, krwiożerczą falę, która za zadanie miała pozbyć się czarodziejki. Na szczęście Allison zareagował równie prędko i beznów nocy znów rozjaśniło Oko Horusa, które odbiło mroczną energię. Udało im się! Zwiastun wpadł do szczeliny! Szczęśliwa Miriam zaczęła podskakiwać razem z Will, ale przecież wyłam wciąż był otwarty. 

- Musimy go zamknąć! - krzyknął Derek, który postanowił wrócić do ludzkiej formy i teraz tego żałował. Przecież nie skończyli jeszcze!

Z wyrwy ponownie wydobył się złowrogi śmiech, który zmroził serca nastolatków. Musieli przechodzić przez to wszystko od początku, czy udałoby się im jakkolwiek zamknąć szczelinę międzywymiarową? Odpowiedzi nie uzyskali, a śmiech nasilał się i nasilał. Gamerol znów był widoczny przez i nagle PUF! Wyrwa sama się zamknęła w jednej sekundzie! Dlaczego?

- Hej! Jest po północy! Szczelina otwiera się tylko w halloween! - krzyknęła uradowana Miriam i po raz drugi zaczęła skakać z WIll. Chłopcy odetchnęli z ulgą i uśmiechnęli się do siebie. Mały Robin mógł podbiec do nich i wyciągnąć cukierka, by dać go w prezencie Allisonowi, choć inni też prosili o nagrodę. Mogli znów spokojnie się bawić. 

Mallvile nagle oprzytomniało, wszystkie umysły wytrzeźwiały, czarna aura rozpuściła się i zniknęła. Ludzie odzyskiwali swoje świadomości, dzieci odzyskiwały swoja dawną niewinność, a miasteczko odzyskiwało swój spokój i ciszę. Beznów rozjaśnił się i zniknął, by miejsca ustąpić księżycowi i gwiazdom błyszczącym na pięknym granacie, który znów złączył się w całość, nie nosząc śladu po wcześniejszym rozdarciu. Wszystkie szkody, jakie wyrządziły chochliki, przestały istnieć, jak za sprawą magii, wszystko wróciło do normy. Tego wieczoru świat ludzki stanął na krawędzi, lecz wspaniali obrońcy nie pozwolili, by spadł w dół w objęcia mroku i zgnilizny. Wymiar człowieczy został uchroniony, a dzięki temu nawiązała się wspaniała przyjaźń, która na pewno przetrwa i pokona wszystkie złe moce. Był to początek pięknej więzi, której nic nie mogło złamać, tak samo jak miasteczka Mallvile. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro