Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• Dema don't control us •

Tyler odszedł od miejsca zdarzenia, kiedy poczuł, że było to w miarę społecznie akceptowalne, dalej czując się niedobrze od "widowiska" którego właśnie doświadczył. Nie wiedział, czy spotka się jeszcze z dziećmi. Miał taką nadzieję, ale z drugiej strony, nie mogli ryzykować. Nie teraz. Tyler nie pozwoliłby nikomu pokrzyżować jego planów. Poza tym, nie chciał ich skrzywdzić.

Był pewny, że będzie tęsknił za tymi maluchami bardziej, niż byłby sobie w stanie to wyobrazić, ale już nie było odwrotu. Zboczył z drogi, która prowadziła do jego własnej kwatery i rozglądając się przezornie na prawo i lewo wszedł w korytarz między budynkami. I następny. I jeszcze następny. W swojej czarnej koszuli czuł się jak mrówka, dla której zwykły krawężnik był barierą nie do przejścia. Tak samo kolosalne betonowe ściany były dla niego granicą świata. Ale nie na długo.

Wszedł do bloku i szybko przemierzył korytarz, unikając kontaktu wzrokowego z lokatorem mieszkania nieopodal, który, jak wszyscy, wracał z egzekucji.

Zatrzymał się przed drzwiami z szarej sklejki z namalowanym numerem 21, westchnął i zapukał, po czym wszedł, nie czekając na odpowiedź.

Stary Robert siedział w wiklinowym fotelu i patrzył pusto w przestrzeń, obracając przybrudzoną ścierkę w palcach. Był to tik nerwowy, pracował bowiem jako sprzątający ulice. Jego koszula i spodnie, mimo bezwzględnego nakazu czystości, panującego w mieście, zawsze były nieco umorusane jakąś tajemniczą substancją. Ludzie na ogół starali się nie dotykać nikogo, ale powszechna awersja do niego była szczególnie widoczna.

Tyler westchnął ponownie. Nie wiedział, po co tu przyszedł. Tylko tracił czas. Powinien był w tej chwili przebywać z Debby i planować ostatnie szczegóły ucieczki.

Ale zamiast tego, znajdował się właśnie tutaj, ostrożnie podchodząc do starca i siadając na łóżku na przeciw niego.

Starego Roberta nikt, za wyjątkiem Tylera nie odwiedzał. Ani z nim nie rozmawiał. W gruncie rzeczy, uważano go za szaleńca. Był szalony, to prawda, chociaż powiadali, że nie od zawsze. Krążyły plotki, że mężczyzna należał niegdyś do pierwszych banditos, że udało mu się dokonać rewolucji, pokonać jednego z biskupów, czy nawet wykopać sieć tajnych tuneli pod murami miasta. Ale na tym spekulacje się nie kończyły. Niektórzy mieszkańcy środkowozachodniego dystryktu, za osłoną dziesiątek szarych drzwi, lubowali się w opowiadaniu mrożących krew w żyłach historii o ucieczce Roberta wraz z pierwszymi banditos z Wieży Ciszy. Podobno właśnie pobyt w Wieży odcisnął na starcu piętno szaleństwa. Ale powiadano też, że biskupi potrafią wznieść się w powietrze. Tyler sam nie wiedział, co było bardziej prawdopodobne, więc starał się, w miarę możliwości nie wierzyć w ani jedno wypowiedziane za zamkniętymi drzwiami słowo.

 Ucieczka z Wieży bowiem była niemożliwa. Przeżycie połowy tych rzeczy, o których opowiadali obłudni mieszkańcy dystryktu było niemożliwe. To nawet nie miało sensu; biskupi nie darowaliby życia nikomu, kto dopuścił się takiej zdrady.

Jednak istniała też jedna, jedyna plotka, która nie dawała mu spokoju.

Plotka, że Tylera łączyły ze starcem więzy krwi. Że Tyler był jego wnukiem.

Pokrewieństwo było niebezpieczne. Zwłaszcza z kimś takim. Potrzebował tu anonimowości.
Kolejny raz zastanawiał się więc, dlaczego marnuje swój czas siedząc na przeciwko szalonego woźnego, kiedy ten nagle oprzytomniał.

- Och, przyszłeś w sprawie spisu latryn, tak chłopcze? - odezwał się, głosem niczym wysychająca piana morska. - Widziałem cię już tutaj kiedyś. Przypomnij staremu, jak się nazywasz... Tanner?

Tyler nie odpowiadał przez chwilę, tylko cicho patrzył Robertowi w oczy. Między zmarszczkami były ukryte te oczy, których nie dało się z niczym pomylić. Jego własne oczy. Głęboki, kawowy brąz, w którym czaiły się iskrzące pozostałości dawno wygasłego ognia, którego płomienie tańczyły niegdyś w tęczówce.

- Tyler. Moje imię to Tyler.

- Ach, Tyler. Wybacz mi, dziecko.

"Dziecko" brzmiało tak obco. Brzmiało jak enigmatyczna kreacja wolności, która tak naprawdę nie istnieje.

- Nic nie szkodzi. Nie... ech, nie przyszedłem rozmawiać o toaletach.

- Nosz przecież ktoś musi je policzyć! I, co ważniejsze, ktoś musi je wyczyścić. - Mężczyzna zachichotał sucho, po czym wstał i nalał sobie wody z kranu, a następnie zostawił ją, nieruszoną, na małym stole, który nie sprawiał wrażenia zbyt stabilnego. Przez chwilę rozglądał się po pokoju zdezorientowany, jakby zastanawiając się, jak się tam znalazł, po czym powoli usiadł w swoim rozklekotanym krześle.

- Chciałem porozmawiać... O czymś innym.

Robert nie odpowiedział.

Tyler przełknął ślinę i z bijącym szybko sercem kontynuował. Nikt oprócz Debby nie miał pojęcia o jego planach.

- Mam zamiar wyjść z Demy. Wyjść i... nie wrócić. - szepnął.

- A. - Odchrząknął Robert. - Wychodzisz. Rozumiem. - powiedział głośno i niezwykle spokojnie, jego oczy nagle oprzytomniały, pozbawione mgły szaleństwa, jakby ktoś ściągnął z nich przezroczystą zasłonę.

Serce Tylera niemal stanęło. Żaden mieszkaniec miasta nie ważył się mówić o takich rzeczach na głos. Każdy inny, kogo znał w tej sytuacji szepnąłby coś w stylu "życie ci niemiłe?!" po czym czym gapiłby się na niego, jak na samobójcę lub degenerata, którym prawdopodobnie był.

Tyler poczuł jak oddech w jego klatce piersiowej rozszerza płuca, jakby miał je rozerwać, po czym prowadzi do ich zwężenia i zaciśnięcia w ciasny supeł.

- Ty... byłeś tam? - głos Tylera zadrżał lekko i Tyler znienawidził się za to. - Byłeś na zewnątrz? - dodał, nieco pewniej.

Robert nie odpowiedział.

- Wyszedłeś... - struny głosowe młodzieńca nie pozwoliły mu wypowiedzieć nic więcej.

Tyler dalej czekał na odpowiedz, ale ta nie nadeszła. Jednak w mowie ciała staruszka coś się zmieniło. Wyprostował się i uważnie lustrował wzrokiem młodego mężczyznę, jakby chcąc sprawdzić, jakie ma zamiary. Lub czy jest na gotowy na to, co zamierza mu powiedzieć. Po kilku minutach nieskończonej się, nerwowej ciszy, Tyler wstał z westchnieniem i obrócił się na pięcie, aby wyjść.

- Wyszliśmy. Byliśmy pierwszymi, którzy wyszli.

Tyler zatrzymał się i ponownie obrócił. Bez słowa zajął swoje poprzednie miejsce.

- To było dawno. - ciągnął staruszek, melodyjnym szeptem. - Tak dawno temu, że reszta leży już w dołach pod naszymi stopami, a zapach ich krwi już dawno zniknął z powietrza przy Wieży. Wtedy Trench był dzikim, dzikim miejscem, w którym ludzka ręka nie zdołała okiełznać przyrody. W tym właśnie sęk! - odkaszlnął. - Jego piękno leżało w niebezpieczeństwie. W prawach natury, tak potężnych, że żadna, nawet najśmielsza istota ludzka nie ośmieliła się ich zakwestionować.

- Trench? - mruknął Tyler, wgapiając się w Roberta niczym pod wpływem transu.

- Tak nazywa się miejsce, do którego się udajesz, chłopcze. Miejsce... inne niż wszystkie.

- Mów dalej. - rzekł Tyler machinalnie, niecierpliwie czekając na dalszy ciąg historii.

- Było nas wielu i jednocześnie zaledwie garstka. Dwudziestu, może trzydziestu. Za mało. Zbyt mało, by podołać morderczym realiom świata pozbawionego murów. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. To była rewolucja. Tak okropnie tragiczna rewolucja. Pięciu zabitych przez obserwatorów. Twarz jednego nabita na pal. Niewidzące oczy i krew spływająca po przedramieniu żołnierza - pamiętam ten obraz.  Tak nieruchomy wśród chaosu. Tak odrażająco spokojny. Sześciu... albo siedmiu zginęło w drodze. Jeden szedł po linie przewieszonej w wyłomie. Spłonęła. Michael, ten, który szedł przed nim zdołał złapać pochodnię. Jedyną. Tę, która doprowadziła nas do końca. Nie zdążył już złapać jego ręki. Nikt nic nie powiedział. Spadający nawet nie krzyczał; pogodził się z losem. Był jeszcze Gerald. - staruszek wydał najcichszy jęk, jaki Tyler w życiu słyszał. - Byliśmy jak bracia. Bliżej. To było coś więcej niż bezużyteczne więzy krwi. Krew płynie w każdym. Nas łączyła wola życia. i ciekawość. On złapał mnie. I został tam na dole, całkiem sam. Przeze mnie. Ja przeżyłem, a on nie... - staruszek schował siwą głowę w pomarszczonych dłoniach i został tak, jak kamienna rzeźba: niszczejąca i obrośnięta mchem wszechobecnego czasu. 

- Czasem myślę... - zaczął szeptem, nie podnosząc głowy. - o tym, jak powolna musiała być jego śmierć. Jak jego ciało stopniowo rozkładało się w zimnej głuszy skał... Jak żołądek zaczął wyżerać się od środka. Jak ciemność w końcu doprowadziła go do utraty zmysłów... Wiesz ty co, mój drogi Tannerze? To ostatnie wcale nie jest takie złe. - uśmiechnął się dziko, odrażającym półgębkiem, po czym powrócił do swojej neutralnej ekspresji. - Teraz sam, z dnia na dzień tracę zmysły. Rozpływam się i nie czuję już prawie. Widzisz, szaleństwo po coś jest. Przychodzi z konieczności, kiedy już nie możesz siebie wytrzymać. Tego, co zrobiłeś i tego, czego nie zrobiłeś. Tak, tak boli mniej. 

Tyler miał wrażenie, że twarz Roberta się skurczyła, jak zasuszony kwiat. Nie znał go od tej strony. Nikt go nie znał. Nic o nim nie wiedzieli. Zrobiło mu się niedobrze. Starzec nagle otrząsnął się, jakby chciał zrzucić z siebie resztki przyklejonych do jego skóry, natrętnych emocji i kontynuował swój wywód.

- Powiem ci synu, oj powiem ci: jeśli, powtarzam jeśli się tam znajdziesz, będziesz musiał odrzucić wszystko, co jest ci znane. Obudzić się z transu bezpieczeństwa. Głęboko w tobie obudzi się nowa osoba, która może cię zniszczyć, ale też może zostać przez ciebie okiełznana. Osoba, której, być może, będziesz się bał lub nienawidził. I jeśli kiedykolwiek myślałeś, że wiesz kim jesteś... będziesz się musiał pożegnać z tym złudzeniem.

Staruszek przerwał swoją mowę i zlustrował wzrokiem mężczyznę przed sobą. Tyler zamrugał oczami, ale nic nie powiedział. Nie czuł się jak mężczyzna.

- Cieszę się, że chcesz poznać prawdę, ale gdy się obudzisz, być może zapragniesz pisać ody do snu. - dodał po chwili, po czym zamilkł na dobre i zamknął zapadnięte oczy.

Tyler, przerażony i zahipnotyzowany jego mową siedział tak nieruchomo przez długą chwilę, oczekując na choćby najdrobniejszy ruch ze strony starego. Gdy nic takiego nie nadeszło, wstał chwiejnie ze swojego miejsca, po czym powoli rozejrzał się po skromnym pokoju i bezgłośnie przemieścił się w stronę drzwi.

- Och, i jeszcze jedno, drogi Tannerze. - powiedział Robert, nie otwierając oczu.

- Co takiego? - zapytał cicho Tyler.

- Wschód jest w górze. Życzę udanej podróży.

- Dziękuję. - Tyler spojrzał na zegar, szybko złapał powietrze,  po czym pospiesznie wymknął się z ciasnego mieszkania staruszka.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro