Rozdział 2: Trzeci gracz
– Przybył – Powiedziała zamiast powitania, gdy strumienie magii rozbłysły przed wejściem do jej sklepu. Trawa ugięła się do ziemi, drzewa zakołysały się i zatrzeszczały gnącymi się gałęziami. Watanuki odruchowo się cofnął. Yuuko, niewzruszenie siedząc na tarasie z nogą założoną na nogę, pociągnęła łyk herbaty.
– Pojawił się trzeci gracz – odezwał się mężczyzna, gdy moc dookoła niego wizualnie zniknęła, ale dalej dało się wyczuć ją w powietrzu. – Ale nie zna zasad gry.
– Zna je – zaoponowała Yuuko spokojnie. – Ale nie zna swoich przeciwników i nie wie, o co toczy się gra.
Clow Reed spojrzał na nią spod okularów i uśmiechnął się blado.
– Masz rację. Wysłałaś ninję do Fiyero – spoważniał. – Tym samym wezwałaś mnie do gry, w której nie chciałem uczestniczyć.
Yuuko odłożyła filiżankę. Wysunęła przed siebie dłoń, nad którą unosiła się perłowa kulka.
– Serce Chryzantemy – Clow Reed przymknął oczy. – Skąd je masz?
– Cesarska córka ocaliła je przed żołnierzami Białookiego – odparła Yuuko cicho. – Nie znała jego prawdziwego znaczenia. Dla niej był cennym klejnotem, który wróg jej ojca chciał posiąść. Oddała mi go w zamian za życzenie.
– Ale ty nie możesz tego zatrzymać – stwierdził Clow, jakby to było oczywiste. – Nie może zostać miejscu, w którym przebywasz. Ale dlaczego wzywasz mnie? Ja też nie mogę tego zabrać.
– Serce powinno wrócić tam, gdzie jego miejsce – Yuuko spojrzała mu w oczy. – By ten sen mógł się zakończyć, potrzeba dwóch graczy po tej samej stronie.
Śnił. Śnił o pionowych źrenicach i tęczówkach płonących złotem, o czarnych szatach i białych żabotach. O mieście zniszczonym żrącym deszczem, o pomocy i o obietnicy.
Nie powiem mu.
I tylko on wiedział, że przysiągł wtedy na swoją magię.
Kurogane z zaskoczeniem stwierdził, że mu się tu podoba.
Wstawał, zwykle niewyspany, bo koszmary nie dawały mu odpocząć, ale zapominał o nich, gdy wkraczał na dziedziniec zamku – zawsze głośny, zawsze tłumny – i kierował się w stronę pól treningowych. Najpierw pojawiali się nowicjusze w szarych szatach. Z nimi należało być czujnym, ale i tak psuli mu krew, gdy nie potrafili się skupić albo uznawali, że uderzenie kolegi drewnianym mieczem – ktokolwiek to wymyślił, był geniuszem – będzie zabawne. Na szczęście potem następował drugi rocznik, w szatach płowych, a ci mieli już jakieś pojęcie. Każde kolejne zajęcia obejmowały już coraz to starszych i doświadczonych studentów, więc Kurogane kończył pracę wczesnym popołudniem z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku.
I miał tu służbę. On! Przydzielono mu kwaterę w jednej z wież, a dziewczyna ze służby codziennie przygotowywała mu posiłki, ciepłe kąpiele i wszystko, o co mógł poprosić. To miejsce było dziwne, ale niezaprzeczalnie miało swoje zalety.
I właściwie dopiero wieczorem, gdy dziewczyna znikała z pustymi talerzami po kolacji, a pokój uciszał się, powracała żałoba. Zwykle wtedy siadał przy biurku, opierał głowę o rękę i patrzył przez okno na zielone tereny dookoła Fiyero, wcale ich nie widząc.
Dlatego właśnie drgnął przestraszony w sposób niegodny wojownika, gdy któregoś wieczoru na blat wskoczyła łasica, trzymając w ząbkach kopertę z pieczęcią Fiyero.
– A kysz – burknął, zły na siebie. A potem złamał pieczęć i spojrzał na pismo. Potem roześmiał się po raz pierwszy od tamtego dnia.
Co za absurd. On nawet nie potrafił zrozumieć tutejszego pisma. Co ta Wiedźma sobie wyobrażała?
Oczywiście, że się spóźnił. Fay D. Flourite spóźniał się na każde spotkanie grona pedagogicznego od momentu rozpoczęcia swojej nauczycielskiej kariery i nawet za cenę utraty możliwości zlustrowania wzrokiem wchodzącego nowego nauczyciela (tradycją Fiyero było, że przybyli wcześniej gapili się, siedząc w fotelach, na tych wchodzących później, jakby nigdy wcześniej ich nie widzieli. Większość plotek o wyglądzie profesorów brała się właśnie stąd) nie mógł popsuć swojej reputacji. Nawet rektor musiał to uszanować.
Wpadł do pokoju spotkań, wypełnionego fotelami i regałami książek. Posłał olśniewający uśmiech rektorowi stojącemu przy oknie. Wydawało mu się, że Clow Reed lekko wywrócił oczami, nim stracił nim zainteresowanie. Uśmiechnął się też do Seishirou najmilej jak potrafił, bo to jednak prorektor wyciągał konsekwencje ze spóźnień.
Potem zasiadł na swoim fotelu w kręgu i naprzeciw siebie ujrzał nowego profesora, który patrzył dookoła z niewyraźną miną. Fay wyszczerzył do niego wszystkie swoje zęby. Sam też wyglądał na takiego wystraszonego za pierwszym razem.
Nowy profesor chyba nie uznał tego za gest pocieszenia. Przeciwnie, skrzywił się, a to sprawiło, że Fay przyjrzał mu się bardziej. Młody, umięśniony, przystojny mężczyzna o czarnych włosach, śniadej cerze i szkarłatnych oczach. Na pierwszy rzut oka bardzo Fayowi pasował na to stanowisko.
Potem wystąpił Seishirou, który ubrał na tę okazję ceremonialne szaty – brunatne, ze srebrzystymi taśmami przy rękawach i wysokim kołnierzu – a uwaga Faya przeniosła się na niego.
W pomieszczeniu czuć było ciężką moc Clowa Reeda, który w końcu zajął miejsce przysługujące rektorowi i słuchał w milczeniu słów prorektora. Fay nawet nie chciał myśleć, coby się stało, gdyby w pokoju tak wypełnionym magią ktokolwiek zechciał rzucić jakieś zaklęcie. On sam, Seishirou, Fujitaka, Nadeshiko i reszta grona pedagogicznego dzierżyli ogromną moc, ale Clow wymykał się przyjętym definicjom siły. Stężenie magii było tu tak wysokie, że Fayowi ciężko było oddychać.
Pozazdrościł nagle temu całemu Kurogane, który nie był czarodziejem i tego nie odczuwał.
Spotkanie trwało, cichsze i spokojniejsze niż zwykle.
– Który z uczniów się wyróżnia...
– Kyle – grono pedagogiczne, z wyjątkiem Kurogane, odparło jednogłośnie znudzonym głosem, na moment zapominając o obecności rektora. Zaraz potem posłano mu spłoszone spojrzenia, ale Clow tylko uniósł brew.
– Ktoś jeszcze? – Seishirou spojrzał po nauczycielach, odrywając wzrok od pergaminów.
– Arashi z pierwszego roku – odezwał się Fay. – Przeurocza dziewczyna. I mądra.
– No tak, rzadka kombinacja – wymamrotał Seishirou jakby do siebie.
Fay uniósł brew. Niejedną dyskusję stoczyli na temat przyjmowania kobiet do Fiyero. Seishirou był temu przeciwny, ale dopóki władzę sprawował Clow Reed, prorektor mógł jedynie podsuwać sugestie.
– Ktoś jeszcze? Skoro nie, proszę profesora sztuk walki o przedstawienie się.
Kurogane łypnął spode łba na całe zgromadzone grono pedagogiczne, a w szczególności na prorektora. Naprawdę musiał przez to przechodzić? Zdołał już poznać większość, mijając się po korytarzach, i nie uważał braku możliwości osobistego poznania, na przykład, tego jasnowłosego rozczochranego oszołoma czy kolejnego człowieka w okularach, siedzącego obok Nadeshiko, za coś złego.
Nie rób sobie wrogów, zganił się w myślach. Oni ci się mogą przydać.
Poczuł na sobie wzrok najważniejszego z magów. Seishirou dzisiaj mu podszepnął, że to władca tego uniwersytetu, który co prawda dość rzadko się tu pojawiał. Sądząc po tym, jak cała reszta zachowywała się w jego towarzystwie, wywoływał wśród nich duży respekt. Odwzajemnił spojrzenie rektora.
Clow Reed, zanotował w myślach. Wysoki mężczyzna o oczach skrytych za szkłem okularów, z długimi czarnymi włosami, w czarno-granatowej szacie ze złotą gwiazdą na piersi, symbolem Fiyero. W czasie przemówień Seishirou do pokoju wślizgnęła się łasica, których używano tutaj do doręczania wiadomości, zostawiła liścik gdzieś na stoliku w kącie i wskoczyła na kolana czarownika. Reed głaskał ją leniwie dłonią, na której lśniło kilka złotych sygnetów.
Kurogane wstał i z szacunkiem, którego nauczono go w rodzinnym kraju, gdy był jeszcze dzieckiem, skłonił się rektorowi i każdemu członkowi grona nauczycielskiego, jednocześnie uporządkowując sobie w myślach ich pozycje.
Clow Reed, rektor. Lista jego tytułów jego była długa, a on sam miał królewskie pochodzenie.
Seishirou Sakurazukamori, prorektor, zastępca Clowa, zajmujący się wszystkimi sprawami uniwersytetu. Wykładowca magii istot innych, specjalista od wampirów. Całkiem dobry szermierz, jak się okazało.
Fujitaka Kinomoto, okularnik o krótkich, brązowych włosach. Profesor magii pierwotnej, czymkolwiek ona była.
Nadeshiko Kinomoto, piękna kobieta i żona tego wyżej. Kurogane uznał ją za potencjalną sojuszniczkę po tym, jak z własnej woli przekazała mu najważniejsze informacje dotyczące uniwersytetu, a przy okazji wytłumaczyła, o co chodzi w piśmie przyniesionym przez łasicę. Uczyła studentów atakowania za pomocą magii, chociaż oczy miała tak łagodne, że Kurogane zastanawiał się, czy ktoś tu nie pomylił stanowisk.
Yukito Tsukishiro, młody, białowłosy chłopak. Teoria magii żywiołów i magia świątynna, dopasował Kurogane. Podobno osobiście pobierał nauki u Clowa Reeda, zanim przystąpił do uczenia.
I ostatni w tej grupie, Fay D. Flourite. Kurogane nawet nie próbował wypowiadać tego dziwnego nazwiska. Uśmiechnięty błazen, którego widział parę razy z oddali, jak przekomarzał się ze studentami. Uczył ochrony magicznej.
A na sam koniec on, jedyny nie-mag w tym towarzystwie. Czy poprzedni nauczyciel też nie był magiem?
– Kurogane – odezwał się sucho, stwierdzając, że tyle wystarczy. Widząc uniesioną brew Clowa Reeda, postanowił nieco to rozwinąć. – Z Nihonu.
Usiadł, nie dodając nic więcej. Napotkał spojrzenie Flourite'a, który uśmiechał się do niego głupkowato.
– Dobrze – Seishirou odkaszlnął, by przerwać ciszę. – Jeżeli to wszystko...
– Moment.
Kurogane nie musiał być magiem, by zauważyć, jak atmosfera stężała. Czarodzieje wyprostowali się w swoich krzesłach, zesztywnieli, a dłonie niektórych, zaciśnięte na podłokietnikach, pobielały. To był strach? Spojrzał na rektora, który odezwał się po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia spotkania. Łasica umknęła mu spomiędzy palców i zniknęła gdzieś.
– Flourite, zostań na moment. Reszta, możecie odejść.
Zesztywniał tak jak cała reszta, gdy magia Clowa znów wypełniła pokój. Gdy został wezwany, poczuł, jak moc rektora szturcha jego własną, przymuszając do powstania. Pewnie nawet nieświadomie. Przy takim stężeniu magia wyczyniała sama różne rzeczy.
Czując, że zaschło mu w gardle, patrzył, jak pozostali wychodzą. Jedynie Kurogane się nie śpieszył, ale na bogów, on tego nie czuł. Napięcie, które w nim siedziało, odrobinkę zelżało, gdy pozostali magowie zniknęli wraz ze swoją magią, ale nadal czuł się, jakby ktoś go związał od środka. Odetchnął.
– Wasza Magnificencjo?
Brzmiał jak uczniak. Pocieszył się tym, że Seishirou zachowuje się dokładnie tak samo niepewnie w towarzystwie Clowa, mimo że jako prorektor powinien już się nieco przyzwyczaić do onieśmielającej obecności Reeda.
Clow Reed uśmiechnął się łagodnie, ale niewiele to pomogło w sytuacji, gdy jego magia praktycznie Faya przygniatała. Wyszczerzył się fałszywie, wkładając w to tyle wysiłku, ile tylko mógł. Potworne uczucie. Nic dziwnego, że najpotężniejsi zawsze byli skazani na samotność. Nikt by z nimi nie wytrzymał.
– Jak idą badania nad tatuażami ochronnymi?
Poczuł mrowienie na plecach i ramionach, tam, gdzie czarny feniks gościł od wielu lat.
– Miałem ostatnio sporą przerwę – przyznał, uśmiechając się wymuszenie. – Ale znalazłem ostatnio ciekawe pismo o prymitywnych bliznach ochronnych. Będę musiał się temu bliżej przyjrzeć.
– Rozumiem – Reed skinął głową. – Ale najpierw chciałbym, żebyś zajął się czymś innym.
Mała kulka rozbłysła perłowym światłem nad wyciągniętą dłonią rektora.
– Słyszałeś kiedyś o sercach ochronnych?
– Nie ma go! – wrzasnął mężczyzna. – Jak to go nie ma?!
– Mój panie – zamaskowany żołnierz przyklęknął, nisko pochylając głowę. – Przeszukaliśmy cały pałac...
– Najwidoczniej niedokładnie! – Białooki uderzył dłonią o podłokietnik tronu. U jego stóp leżała poszarpana, brudna i nadpalona chorągiew z cesarskim symbolem. – Szukać dalej!
– Tak jest.
Żołnierz pośpiesznie się oddalił, zastanawiając się w duchu, czym jest ten klejnot i po co on jest potrzebny jego władcy. Ciało cesarza i jego dwóch córek już dawno zmieniło się w popiół, podobnie jak ich służba i armia. Mimo to wiedział, że nie należało zadawać pytań.
Białooki mężczyzna, ubrany w cesarskie szaty zdarte z ciała swego wroga, westchnął tymczasem ciężko.
– Ktoś włączył się w grę? – zapytał kpiąco, unosząc głowę i patrząc na pustą salę tronową, po części naprawioną po ataku jego własnych wojsk. – Miejsce Serca jest tutaj.
Śnił. Śnił o kapłance przebitej mieczem. O ramieniu mężczyzny wciąż trzymającym broń, mimo że z ciała pozostał jedynie nędzny ochłap lepki od krwi. Śnił o ciemnych oczach cesarskiej córki i o jej wyciągniętej dłoni.
Musiał być przeklęty.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Yuui, odrywając się od książki, kiedy tylko Fay wszedł do ich pokoi. – Jesteś bardzo blady.
Fay ciężko opadł na sofę i odchylił głowę.
– Reed – odparł krótko, czując się bardzo zmęczony. – Chciał ze mną porozmawiać. Na osobności.
Yuui natychmiast odłożył książkę, przeszedł przez pokój i usiadł obok.
– Seishirou?
– Nie – Fay pokręcił głową. – Powiedział mi, że dostał artefakt. Nakazał mi go zbadać.
Yuui prychnął.
– Sam nie mógł? Masz przecież i tak wystarczająco dużo roboty tutaj.
– Nie może mieć go przy sobie – wymamrotał Fay, nie zwracając uwagi na słowa brata. – Myślałem, że nie utrzymam się na nogach... Cokolwiek to jest, jest potężne, a w jego obecności staje się jeszcze mocniejsze. Nie wiem, co by się wydarzyło, gdyby zostawił to coś sobie. Pewnie nic dobrego.
– Moc tego czegoś wzrasta w obecności maga? – domyślił się Yuui. – Wysysa moc?
– O dziwo nie – Fay wyciągnął z kieszeni niewielką, niepozorną kulkę. – Nie odczuwam żadnych efektów ubocznych. W Fiyero i tak będzie potężnieć, ale przez jakiś czas nie będzie to problemem. Potem trzeba będzie coś z tym zrobić, bo nie możemy trzymać tego tu w nieskończoność.
Blizna była biała i poszarpana, ale wyglądała, jakby minęło wiele lat od momentu jej zadania, chociaż minęły zaledwie dwa tygodnie. Zamiast powoli się goić, dołączyła do grona innych blizn, których dorobił się w ciągu swojego życia, chociaż zdecydowanie wyróżniała się rozmiarem.
Ale to nie fakt tego dziwacznego uzdrowienia – cóż, to w końcu była Wiedźma, kto wie, czym i jak opatrzono mu rany, gdy był nieprzytomny – zaprzątał jego umysł.
Ta mała rzecz, którą podarowała mu Tomoyo. Nawet nie pamiętał, jak wyglądała, zresztą chyba nawet ani razu na nią nie spojrzał. Zapamiętał jedynie okrągły kształt czegoś, co mieściło się w dłoni. Kulka pewnie wypadła mu z rąk albo jeszcze w Nihonie, albo zawieruszyła się już w sklepie Wiedźmy. Gdyby to było coś ważnego czy cennego, wiedziałby o tym. Ale gdyby nie miało żadnej wartości, Tomoyo nie dałaby mu tego, marnując na to ostatnie siły.
Był zdezorientowany. A jeśli o zdezorientowaniu mowa...
– Utnę ci łeb – ta dziewczyna z czwartego roku, z głową pełną loków, korzystając z chwilowej nieobecności Kurogane na polu treningowym, szła ku prymusowi z drewnianym mieczem w jednej ręce i czymś, co było chyba ognistą kulą w drugiej. – Jak jeszcze raz usłyszę...
– Ten miecz jest drewniany!
– Podpatrzyłam zaklęcie ostrzące. A teraz odszczekaj, bo...
Cóż. Tutejsze dziewczęta zdecydowanie były inne, co nieco go konfundowało. Kurogane wyjrzał z drewnianego magazynu. Kolejna lekcja do zapamiętania – nie zostawiać uczniów bez kontroli w czasie lekcji. Zwłaszcza tych z wyższych klas, którym szalały hormony. Kto wpadł na pomysł szkoły, w której chłopcy i dziewczęta uczyli się razem?
– Odłóż to.
Xing Huo spojrzała na Kurogane, westchnęła i opuściła miecz. Ogień w jej dłoni zgasł.
– Pan też kiedyś będzie miał ochotę go zabić, sensei.
– Kogoś na pewno – mruknął Kurogane do siebie. Łypnął spode łba na Kyle'a, z niemałą satysfakcją zauważając, że dzieciak nie jest tak idealny we wszystkim, jak powszechnie uważano. Trzymał miecz tak, jakby miał go zaraz ugryźć. Xing Huo chyba miała podobne zamiary. – Jeszcze jedno. Jak wpadniecie na genialny pomysł uszkodzenia nielubianego kolegi lub koleżanki, obleję was, a w skrajnych wypadkach też uszkodzę, rozumiecie?
Grupa przyszłych magów pokiwała głowami. Miecz, na którego rękojeści położył dłoń, przekonywał bardziej niż słowa, mimo to Kurogane uznał, że to całe uczenie idzie mu całkiem nieźle.
Przechadzał się alejkami Alabastrowego Parku, między rzeźbami słynnych magów i czarodziejek i starannie wypielęgnowanymi krzewami. Białe orchidee, których płatki na obrzeżach przemieniały się w złoto lub czerwień, odcinały się od zieleni liści, które nigdy nie opadały. Kamienna ścieżka wiodła między drzewami o różowych płatkach, towarzyszyła potokowi, który obmywał okrągłe kamienie swoim nurtem, przekraczała go drewnianym mostkiem, by doprowadzić do drewnianej altany, otoczonej blaskiem magicznych, błękitnych świateł.
Podobno Clow Reed stworzył ten ogród jedną myślą, specjalnie dla kobiety, którą kochał. Yuui średnio w to wierzył, znaczy w tę część o jednej myśli, ale w końcu nie znał się na magii aż tak bardzo, nawet mając za brata profesora.
Wszedł do altany i oparł się o drewnianą balustradę, patrząc na krystalicznie czyste jezioro, rozciągające się w kierunku przeciwnym od tego, z którego przyszedł. Mimo że na powierzchni odbijały się już czerwienie zachodu słońca, nie było tu jeszcze zakochanych studentów, spacerujących po alejkach ręka w rękę, albo chichoczących gdzieś w zaroślach.
Spojrzał za siebie, na zamek i lewitującą skałę. Białe mury uniwersytetu również oblały się czerwienią, a światło odbijało się w oknach wież. Zmrużył oczy, ciekaw, czy dojrzy światło wewnątrz ich komnat. Był dość daleko, ale gdy niego wytężył wzrok, przekonał się, że jednak w pokojach, które zajmowali, najprawdopodobniej było pusto.
Kiedyś ciemność, która witała go, gdy wracał z wieczornych spacerów, oznaczała, że Fay doskonale bawi się w komnatach prorektora. Czując gniew, jak za każdym razem, gdy myślał o Seishirou, Yuui spojrzał na inną z wież. Brak świateł. Chociaż tyle.
I naprawdę myślał o zrobieniu swojemu bliźniakowi na złość i pójściu wbrew jego woli do Clowa Reeda, póki ten jest w ogóle obecny w Fiyero.
– Yuui-san?
Oderwał wzrok od zamku i uśmiechnął się do znajomej studentki. Zielone oczy, odziedziczone po matce, jak zwykle były radosne. Młoda Sakura miała w sobie coś takiego, że większość uniwersytetu nazywała ją Księżniczką, nawet jeśli córce Nadeshiko i Fijitaki się to nie podobało.
– Cześć.
U boku dziewczyny stał, zresztą jak zwykle, Syaoran. Ta dwójka była nierozłączna od lat. Ponieważ zajęcia się już skończyli, porzucili płowe szaty drugoroczniaków na rzecz białej sukienki i praktycznych, brązowych spodni i koszuli.
– Dobry wieczór, Yuui-san – przywitał się chłopak.
Yuui odwzajemnił powitanie, ale jego entuzjazm nieco przygasł, gdy dostrzegł spojrzenie chłopaka. Te różnobarwne spojrzenie, prawe oko lśniące błękitem, zawsze napawało go niepokojem, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Może zbyt bardzo przypominało jego własne odbicie w lustrze i jego brata. Zawsze miał wrażenie, że tak być nie powinno.
Masz paranoję. Ludzie mają ograniczoną ilość koloru oczu, powiedział sobie. I mogą one być różnobarwne. Coś takiego się zdarza.
– Jak tam dzisiejsze zajęcia?
– Nowy nauczyciel walki jest niesamowity! – podekscytował się chłopak. Yuui uśmiechnął się cieplej. – Widział pan, jak on walczy? Jakby się urodził z mieczem w ręku! Jest lepszy nawet od Seishirou-sensei!
Yuui znów poczuł ukłucie chłodu. Powinienem chyba wyjechać na jakiś czas, pomyślał. Albo nie. To by oznaczało zostawienie Faya samego, a wtedy pewnie zrobi jakąś głupotę. Muszę przestać reagować tak na wspomnienie Seishirou. Wystarczy, że nie wiem, gdzie mam patrzeć, gdy go mijam na korytarzach, żeby przypadkiem nie obić mu mordy.
– Naprawdę? – zdziwił się uprzejmie.
– I od Fuumy-sensei też – dodał Syaoran. – To prawda, że Kurogane-sensei jest z innego wymiaru?
– Ma bardzo smutne oczy – zauważyła zamyślona Sakura, patrząc na tafle jeziora. – Myślę, że spotkała go jakaś tragedia.
A kogo nie spotkała, odparł jej Yuui w myślach. Dobrze, że nie potrafiła jeszcze ich czytać. Nie chciała ujrzeć tego, co sobie przypomniał.
– Wielu zaczyna w Fiyero nowe życie.
Śnił. Śnił o krwi kapiącej na podłogę, śnił o smutnym uśmiechu i włosach opadających na oczy, w których coś umarło na zawsze.
Niewinność, powiedział pozbawionym wesołości głosem, a on pragnął rozszarpać tego, który skrzywdził mu brata.
Budząc się, nadal tego pragnął.
Ciąg dalszy nastąpi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro