Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 41: Skończmy ten cyrk


Przywołałam do siebie Ratcheta. Razem wstrzyknęliśmy Optimusowi antidotum do żyły. Lider jęknął z bólu, ale nie protestował. No, w sumie nie miał jak. Poczekaliśmy dziesięć minut. Podczas czekania zjedliśmy śniadanie – jajka. Szczerze miałam ich już dość. Zachowałam dwa dla lidera z nadzieją, że niedługo da radę je pogryźć. Sama zadowoliłam się tylko jednym, przegryzłam jeszcze kilka wafli, które trzymałam w torbie.

- Sideways ostatnio bardzo często nam pomaga – zauważył Ratchet. Zignorowaliśmy wściekłe spojrzenie Optimusa.

- Owszem, jest zupełnie inny niż wszystkie decepticony – stwierdziłam – ale nie daje się przekonać do dołączenia do nas.

- Uparty gówniarz – skwitował medyk. Po kilku minutach lider mógł sprawnie ruszać każdą częścią ciała. Miał jedynie wrażenie, że mrowiła go ręka lub noga, ale to nic wielkiego w porównaniu do tego w jakim stanie był wcześniej. Ratchet określił to jako całkiem normalne po paraliżu. Podałam Optimusowi śniadanie i pocałowałam go w policzek.

- Można wracać do walki – oznajmił Roger nie do końca zachwycony tą wizją – Devestatora nie ma. Zostały po nim tylko części.

- Bumblebeemu się udało – stwierdziłam – ale nie ma po nim śladu. Ways go nie widział.

- Nie wybaczę sobie, jeśli coś mu się stanie – odparł lider zaciskając ręce w pięści. Pogładziłam go po ramieniu.

- To nie twoja wina – powiedziała Arsen – próbowałeś go zatrzymać, ale wtedy przyszedł Megatron...

- To było okropne – skwitował Roger patrząc na mnie – plecy nie bolą?

- Szczerze? Po tych wszystkich wydarzeniach zupełnie zapomniałam, że mi je skopał – westchnęłam przypominając sobie sytuację. Usłyszałam za oknem śpiew Ironhide'a. Tylko on potrafił tak zabić piosenkę swoim fałszem. Podbiegłam do okna widząc dwójkę zaginionych. Myślałam, że się posikam ze szczęścia. Wrzasnęłam do nich, by pokazać gdzie jesteśmy. Przyjaciele trzymali się za barki i podśpiewywali razem w postaci robotów. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Po chwili jako holoformy weszli do pokoju. Lider rzucił się w objęcia syna i wyszeptał mu coś do ucha. Zapewne były to wzruszające słowa, mieszane z groźbą i zamiarem ukarania młodzika, za ignorowanie poleceń swojego lidera i zarazem ojca. Znam to, przerabiałam. Poświęciliśmy czas na opowieść Bumblebeego, a potem ogłosiliśmy swoją gotowość do bitwy. Jazz pojechał zrobić patrol. Gdy wrócił nie miał dla nas dobrych wieści. Otóż Megatron wraz z innymi decepticonami: Starscreamem i sługusami, pustoszą osadę, zabijają ludzi. - Miałem wam przekazać, że przestaną jeśli oddamy im matryce. - Spojrzeliśmy na siebie. Bumblebee podał ją Optimusowi.

- Zrobisz z nią co uważasz, ojcze – odparł. Lider jednak nie wiedział co zrobić.

- Co to za lider, który nie umie niczego wymyślić? – zadrwił Patrick. Spojrzałam na niego wrogo.

- Zamknij się – skwitowałam.

- Prime, matryca nie działa tylko w żniwiarzu. Pamiętasz? Działa także jako zasilacz, dodaje energii, potrafi wskrzeszać...

- Do czego zmierzasz, Ratchet? – zapytał lider patrząc na maszynę spoczywającą na swoich dłoniach.

- Połącz ją ze zwoją iskrą. Może z tą siłą będziesz mógł zniszczyć żniwiarza oraz Upadłego – zaproponował.

Prime nie miał czasu na więcej wahań. Gdy tylko udaliśmy się na zewnątrz, w postaci robota przyłączył urządzenie do swojej piersi. Otoczył go okropnie rażący blask. Po chwili lider jakby zmężniał. Nie umiałam tego inaczej opisać: jego ciało zyskało nowe części, a na plecach dostrzegłam dopalacze oraz skrzydła odrzutowca. Trochę szpecące, ale nie chciałam psuć chwili, tym stwierdzeniem. Lider spojrzał na nas pewniej.

- W takim razie lecę. Uważajcie na siebie – tymi słowami nas pożegnał. Popatrzył na mnie przez chwile czułym wzrokiem i uniósł się w górę. Potem próbował oswoić się z nową techniką poruszania. Utrzymał się w jednej pozycji i poleciał w stronę żniwiarza. Pomodliłam się cicho za mojego ukochanego.

Żeby nie było, że zostaliśmy bez roboty. Megatron i Starscream wkrótce zjawili się blisko nas. Sam Pan jak zwykle wolał się nie udzielać. Stał i przyglądał się jak jego sługusy nas atakują. Naciągnęłam cięciwę łuku i wystrzeliłam. Wprawiłam się już w używanie tej broni. W kilka minut zabiłam piątkę robotów poprzez przekucie ich strzałami. Potem zmieniłam broń na granaty. Musiałam jednak uważać, by nie rzucić bomb w moich przyjaciół. Odbiegłam trochę od toczącej się walki. Wtedy zauważyłam, gdzie mogę atakować. Zdążyłam rzucić tylko jeden granat, a od tyłu ktoś mnie zaszedł. Odwróciłam się gwałtownie i to był mój błąd. Poczułam palący ból w okolicy pępka. Spojrzałam na sztylet, który został wyciągnięty z mojego brzucha. Może to kiepski moment na ocenianie, ale wyglądało, że nie przebił mnie głęboko.

- Niemądra dziewczynka... było się nie oddalać – westchnął oprawca udając, że jest mu mnie szkoda. No, ale się nabrałam. Jęknęłam z bólu, który niemal doprowadził mnie do omdlenia. Nie zamierzałam osunąć się na kolana, mimo, że mój organizm naciskał, bym to zrobiła. Zlekceważyłam palące pieczenie i wyjęłam sztylet z pochwy. Ojej, obraz, proszę cię nie rozmazuj mi się w tak ważnym momencie.

- Starscream... - wycharczałam, czując, że jednak słabnę zbyt szybko. Nogi robiły się miękkie, a ból doprowadzał mnie do istnego szału - pożałujesz.

Sapnęłam ciężko i zaatakowałam na oślep. Mój wzrok napotyka coraz większe ograniczenia. Screamer odparł cios i ponownie spróbował dosięgnąć mnie ostrzem. Nie tym razem, pizdo. Gdy tylko jego broń zbliżyła się w moim kierunku (patrz: dostrzegłam, że jakaś zamazana postać daje krok do przodu), odskoczyłam i zadałam mu cios w rękę. W rękę? No, dobre i to. Celowałam bardziej w serce, ale widzę, że idzie mi coraz gorzej, więc uznajmy, że to był mój wybór.

Gdy tylko usłyszałam jego skowyt, wyciągnęłam sztylet ubabrany w jego krwi, leniwie i okrężnym ruchem, by doszczętnie rozciąć mu mięśnie ramienia. Zawył ponownie, odskakując od miejsca, w którym stałam. Potem rozpoczął swoją klasyczną ucieczkę: jego holoforma zniknęła, a jego alt mode po prostu zmył się z pola bitwy – tchórz!! – rzuciłam w powietrze, a po chwili zaczęłam walczyć z organizmem o utrzymanie równowagi. Resztkami sił zatamowałam krwawienie z brzucha, a przynajmniej się starałam. Ratchet zrobił nam kurs radzenia sobie w takich sytuacjach, tylko ćwiczenia to jedno, a rzeczywistość - walka z prawdziwym bólem i słabnięciem z sekundy na sekundę - to zupełnie inna bajka. W torbie znalazłam bandaż i moją białą koszulkę. Utworzyłam z niej coś na podobiznę kulki i przycisnęłam ją bandażem. Spojrzałam w dół, by przekonać się, że nogawka spodni ubabrana jest w mojej krwi - która, chcąc nie chcąc, wydostawała się intensywnie podczas walki z decepticonem. No pięknie, jeszcze pranie trzeba będzie zrobić.

Nim jeszcze straciłam świadomość owinęłam się bandażem, by koszulka, przyciśnięta do rany, nie spadła. Zauważyłam, jak sługusy Megatrona znikają jeden po drugim, a sam ich lider wrzeszczy. Upadłam na kolana. Przyglądałam się całemu widowisku, po czym zamknęłam oczy. Poczułam uderzenie w głowę, a po chwili głos Rogera wołający moje imię. Mamo? Chyba dzisiaj nie wrócimy do domu. Zostaw obiad na stole, zjem potem. Pilnuj, bo ten głupi Jaden może zjeść. Wiesz, że zawsze robi mi na złość...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro