Rozdział 31: Kierunek Kair
Obudziłam się jak już lądowaliśmy. Towarzyszyło mi uczucie niemal takie samo jak przy starcie - jakbym była na karuzeli, która zaczyna spadać w dół z odpowiednią prędkością. Nie było turbulencji, przynajmniej wtedy, gdy nie spałam. Gdy tylko znaleźliśmy się na ziemi podziękowaliśmy pilotowi za bezpieczny lot, potem w kolejności wychodziliśmy z samolotu. Holoformy autobotów zniknęły, a ich alt mody wydostały się ze specjalnego pomieszczenia, które zostało okrzyknięte magazynem. Lotnisko było niemal na pustyni, a dookoła nas nie było widać żadnych oznak osadnictwa. Oczywiście prócz owego miejsca, którego jednak nie mogłam nazwać stu procentowym lotniskiem, bo nie było budynku, lecz sam pas startowy. Nie było też innych samolotów, prócz naszego. Poczułam się dziwnie. Patrick próbował dogadać się z mieszczaninem, który obserwował nas z lekkim podziwem. Po jakiejś chwili z rezygnacją na twarzy odszedł w naszą stronę.
- Nie da się dogadać. Nie zna angielskiego. Nie wiemy co to za miejsce. On chyba też nie - westchnął.
- Czy nie mieliśmy wylądować w Kairze? - zapytałam.
- Jak się spało to się nie wie - odparł uszczypliwie. No tak. Cały Patrick. - Nastąpiły kłopoty i mieli nas przemieścić. Mieliśmy wylądować w innym mieście niedaleko Kairu.
- A jesteśmy niedaleko? - zapytał Roger. Po chwili jednak zdecydował, że porozmawia z pilotem i da nam znać. Tak też zrobił. Usiadłam na mojej walizce i popatrzyłam w niebo. A więc Afryka, inny kontynent. A jednak nie umiałam się cieszyć z tej wycieczki. Nasz drugi lider wrócił po kilku minutach z wieściami, że od Kairu dzieli nas trochę więcej kilometrów, a przelot tam tymczasowo jest niemożliwy. Przeklęłam, z resztą jak i kilkoro innych żołnierzy.
- Co robimy? - zapytał Jonsey - nie mamy żadnego pojazdu, a to pustkowie raczej nie ma nam nic do zaoferowania.
- Najgorsze jest to, że Sideways nie podał nam konkretnego miejsca ataku. Jedynie określił, że będzie niedaleko stolicy - westchnęłam.
- Trzeba się gdzieś udać i śledzić wiadomości lokalne. Poznamy wtedy, gdy zacznie się coś dziać, a także znajdziemy miejsce, w którym rozpocznie się inwazja - postanowił Optimus. Byliśmy tego samego zdania. Pozostawał tylko problem: gdzie się udać? Nie można było liczyć na miłego tubylca, który stał niedaleko nas. Nikt nie znał arabskiego, a on angielskiego. Przez kilka chwil ustalaliśmy jak przemieścić się do jakiegoś miasta lub choćby nawet osady. Samolot odpadał. W końcu ustaliliśmy, że autoboty będą musiały nas zawieźć. Zapakowaliśmy się do ich alt modów łącznie z bagażami. Duża część żołnierzy była zmuszona do zostania na miejscu. Gdybyśmy znaleźli dogodne miejsce do zatrzymania - zadomowilibyśmy się tam, a nasi przyjaciele z kosmosu pojechaliby po resztę.
Tak było. Niewielka osada znajdowała się raptem piętnaście minut drogi od lotniska. Było to nieco logiczne, skoro na pustkowiu znalazł się tubylec. Nie wyglądał na zmęczonego, tak więc nie mógł podróżować godzinami. Stał ze swoim osiołkiem i przyglądał się pewnie, w dalszym ciągu, reszcie żołnierzy. Wysiadłam z alt mode mojego chłopaka i pogłaskałam go po masce w celu pożegnania. Co prawda zobaczę go za jakąś godzinkę (mniemam, że tyle zajmie im przenoszenie wszystkich żołnierzy), ale czułości nigdy za wiele. Wraz z moimi przyjaciółmi, niektórymi, bo David oraz Skull zostali przy samolocie, udaliśmy się w głąb miasta. Roger rozejrzał się po straganie pełnym różnych ciuchów zwanych potocznie szmatami, oraz rupieci. Wziął do ręki czerwoną chustę i spojrzał na mnie i Arsen.
- Musicie wtopić się w tłum - powiedział.
- Hę? - zapytałam lekko zdziwiona - przecież jesteśmy tutaj jako żołnierze, nie muszę udawać, że jestem jedną z tubylców.
- Tu chodzi o szacunek, no wiesz, do praw i religii. Zakryjcie włosy. Ja zapłacę - oznajmił. Mimo niechęci wzięłam od niego łachman i zarzuciłam sobie na głowę. Arsen otrzymała taką samą chustę i powtórzyła mój gest. Roger miał w sumie rację. Należy szanować religię, która panuje w danym miejscu. Tego samego oczekiwalibyśmy w naszym kraju. Idąc wzdłuż targu podziwiałam tętniącą życiem wioskę. Ludzie w swoim ojczystym języku rozmawiali radośnie, śmiali się i żartowali. Dzieci biegały dookoła nas i zaczepiały Rogera oraz innych żołnierzy. W naszej grupie zauważyłam Stewarda i Jonsiego. Chłopcy ubrani w lniane tuniki skakali dookoła naszych kolegów i próbowali zwrócić na siebie uwagę. Nasza grupa przykuwała uwagę tutejszych ludzi. Co jakiś czas słyszałam jakieś szepty, a wzrok plotkujących padał na nas. Rozumiałam ich, to musi być bardzo zaskakujące widząc wojsko w zazwyczaj spokojnej osadzie. Nie chciałam naruszać spokoju tych ludzi. Nie mogłabym sobie wyobrazić, że przybywają tu decepticony i niszczą to miejsce odbierając domy tubylcom, albo tego, że robią im krzywdę. Wymazałam z głowy nagłą myśl tragedii i skupiłam się na błyskotkach. Srebrna bransoletka z okiem Horusa absorbowała moją uwagę aż w końcu zapytałam, ile kosztuje. Dogadałam się trochę kaleko, ale ważne, że się udało. Słysząc niezbyt powalającą cenę wyciągnęłam pieniądze z portfela. Dokupiłam też kilka pamiątek w postaci figurek bogów Egipskich i piramidek, po uprzednim targowaniu się. Wrzuciłam nabytek do walizki i z uśmiechem pożegnałam pana na straganie. Pokręciliśmy się jeszcze trochę zanim postanowiliśmy odwiedzić nasz obiekt noclegowy. Jakieś dwadzieścia minut później dotarliśmy do naszego "hotelu". Oczywiście hotel należy wziąć w cudzysłów, chcąc uzyskać ironiczny sens tego słowa. Budynek wyglądał na zrujnowany. Na zewnątrz i w środku, chociaż nie powiem, w środku miał się nieco lepiej. Budynek był sporawy. Robił tu za schronisko dla turystów, którzy zapewne nie odwiedzali tego miejsca. Miał być hotel wysokiego standardu w Kairze, natomiast zyskaliśmy rozpadającą się budowlę, prowizorycznie naśladującą noclegownie. Postanowiłam nie dramatyzować, mimo iż znalazłam skorpiona w szafie mojego pokoju. Zameldowaliśmy się, tzn. powiedzieliśmy jakiemuś tubylcowi, który się tam kręcił i był ubrany lepiej niż inny (ot wzięliśmy go za właściciela), że zostaniemy tu na jakiś czas. Niedługo potem dotarła do nas reszta. Pokazałam liderowi pokój, w którym będziemy spać. Potem się rozpakowałam - częściowo, bo nie zamierzałam potem na szybkiego wszystkiego chować, w razie przeniesienia w inne miejsce, gdy okaże się, że decepticony uderzą w zupełnie inną stronę Egiptu. Potem pokazałam liderowi pamiątki. Chwała Bogu! W hotelu od siedmiu boleści był telewizor. Kodował tylko trzy programy, ale zawsze coś. Wszystkie były w języku arabskim. Nie szkodzi. Ważne, że były to wiadomości. Niestety, póki co niczego nie mówili o robotach z kosmosu. Westchnęłam wyłączając sprzęt pilotem.
- Gdyby była taka możliwość, by się z nimi skontaktować... ale nie ma. Sideways pisał nam, że inwazja będzie za parę dni. Jednak nie podał daty. Może być nawet za tydzień... - poskarżyłam się liderowi. Pogładził mnie po twarzy.
- Jeżeli nawet będą za tydzień, to może akurat będzie można udać się bezpośrednio do Kairu. Będzie lepiej. Nie martw się już. Tak naprawdę nie chcemy tej wojny i najlepiej, by nie było jej wcale.
Przytaknęłam. Miał rację. Spojrzałam na jego twarz. Potem zaczęłam rozpinać koszulę, którą miał na sobie. Zamierzałam dobrze zacząć dzień. Lider nie zaprotestował nawet przez chwilę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro