3
Szliśmy spokojnie wzdłuż ulicy, spowitą lekką poranną mgłą. Raymond w tym czasie, zaczął opowiadać mi o mieście: o sklepach, kawiarniach, restauracjach oraz klubach, które warto odwiedzić. Co jakiś czas wskazywał również na postronne miejsca i opowiadał o swoich przygodach z nimi związanymi. Pokazał mi również kilka skrótów, prowadzących przez alejki znajdujące się pomiędzy budynkami. Stanowczo odradził mi jednak korzystanie z nich po zmroku, ponieważ były to ulubione miejsca narkomanów, gangsterów, gwałcicieli oraz porywaczy, którzy w najgorszym przypadku sprzedadzą twoje organy za gruby szmal.
-Mimo tak dużego miasta, jest tu strasznie spokojnie - stwierdziłem, zauważając pierwsze dzisiaj auto w oddali.
-Właśnie dlatego tak lubię niedzielne poranki - lekko się do mnie uśmiechną - Nawet nie zauważysz, jak szybko ta cisza minie, a na ulice wyjdą setki ludzi.
Miał rację, po jakimś czasie na ulicy zaczęło pojawiać się coraz więcej osób, a miasto wypełniło się życiem.
Od kilku minut mam wrażenie że ktoś nachalnie mnie obserwuje. W miejscach publicznych naprawdę często miałem takie wrażenie, ale nie wiedzieć czemu w tym momencie było to bardziej stresujące niż zazwyczaj. Mimo wszystko postanowiłem dalej ignorować to uczucie. Minuty mijały, lecz uczucie ogromnego dyskomfortu a nawet stresu nie znikały. Ktoś musi nas śledzić, to było jedyna wytłumaczenie. Mimo strachu lekko spojrzałem za siebie, przeszukując tłum wzrokiem. Ludzi nie było zbyt wiele, mimo to wychwycenie źródła dyskomfortu było niemałym problemem. Dyskomfort oraz stres jednak po chwili wyparowały, pozostawiając jednak po sobie dezorientacje.
~Musiał się przestraszyć - odetchnąłem z ulgą.
-Coś się stało? Nie wyglądasz zbyt dobrze.
-N-Nie, nic. Coś mi się przywidziało.
-Jesteś pewien? - naciskał.
-Tak, muszę tylko na chwilę usiąść.
Raymond stwierdził że niedaleko znajduje się kawiarnia w której serwują pyszne ciasta, udaliśmy się więc tam. Na miejscu zamówiliśmy jedzenie, a po chwili pogrążyliśmy się w rozmowie.
-Więc... - zacząłem - Hal jest twoim szefem?
-Nie do końca. Po prostu w naszej grupie przyjaciół to on zawsze wpada na najlepsze pomysły albo podejmuje decyzje.
-Mmhm. A praca. Gdzie pracujesz?
-Można powiedzieć że jestem takim jakby organizatorem, po prostu układam plan, który ma się sprawdzić w danej sytuacji - A ty? Czym się zajmowałeś?
-Studiowałem.
-Oh? Więc co takiego studiowałeś?
-Informat-tykę - nagle poczułem jak po raz kolejny wypełnia mnie dyskomfort. Spojrzałem za okno przy którym znajdował się stolik. Po drugiej stronie ulicy stał zamaskowany mężczyzna. Doskonale czułem jak przenika mnie wzrokiem. Raymond po chwili również go zauważył.
-Wychodzimy - powiedział stanowczo.
Zostawiliśmy niedokończone jedzenie wraz z zapłatą i szybko opuściliśmy lokal. Nie wiedząc co robić podążałem na Raymondem szybkim krokiem. Mężczyzna w masce zrobił to samo.
-Posłuchaj. Skręć w tamtą uliczkę i DOPIERO jak w nią wejdziesz zacznij biec ile sił w nogach - wskazał na jedną z ciemnych uliczek.
Przytaknąłem i skierowałem się wraz z nim w stronę uliczki. Byliśmy zaledwie kilka metrów od wejścia gdy Raymond krzykną:
-Cholera. Biegnie tu! - pchnął mnie w alejkę.
Zaczęliśmy biec ile sił w nogach, byle znaleźć się jak najdalej od niego. Po chwili wybiegliśmy z alejki, która prowadziła najwidoczniej do jakiejś dzielnicy ćpunów i pijaków, gdyż większość budynków wypełniały graffiti jak i wybite szyby a osoby będące na ulicy albo spały pod ścianami budynków albo szły środkiem jezdni chwiejąc się na boki z butelką w ręce.
-Tędy - wskazał zdyszany na schody bezpieczeństwa znajdujące się na ścianie sąsiedniego budynku.
Szybko do nich podbiegłem i zsunąłem drabinę. Wspólnie zaczęliśmy po nich wychodzić coraz wyżej i wyżej. Już byliśmy praktycznie na dachu, kiedy zauważyłem że nieznajomy również biegnie w stronę schodów, którymi wychodziliśmy. Na dachu, podążając za Raymondem zaczęliśmy przemieszczać się po dachach budynków, co trwało dobre kilka minut. Zatrzymaliśmy się dopiero na dachu jakiegoś starego magazynu, którego dziura w dachu zakryta była kawałkiem blachy. W środku panował pół mrok, przez co mogłem stwierdzić że najwidoczniej nikt nie był tu przez długi czas. Pomieszczenie po brzegi wypełnione było różnego rodzaju rupieciami pokrytymi kurzem.
-Szybko. Musimy się schować - wskazał na pudło wypełnione żelastwem za którymi się schowałem, a on sam wczołgał się pod stojący nieopodal stary zardzewiały samochód.
Po chwili po pomieszczeniu rozległ się dźwięk przesuwanej blachy, a zaraz po nim kroki. Poczułem jak oddech mi przyspiesza. Zauważając to, starałem się uspokoić oddech zatykając usta rękami, tłumiąc tym samym niekontrolowany dźwięk, nabieranego do płuc powietrza. Kroki nagle ucichły, a w pomieszczeniu stało się jasno. Siedziałem tak w niepokoju przez dobrą minutę, po czym po raz kolejny rozległ się dźwięk kroków. Dźwięk jednak z każdym krokiem zbliżał się w moim kierunku. Gdy sobie to uświadomiłem, moje serce dramatycznie przyspieszyło. Miałem wrażenie że zaraz mi wyskoczy z piersi. Po chwili obraz stał się lekko niewyraźny a w głowię przeszył straszny ból, przez co wypuściłem z ust powietrzę, przez co zacząłem hiperwentylować.
-Wyłaź - usłyszałem zniekształcony głos.
Odwróciłem się w jego stronę i ujrzałem pistolet wycelowany prosto we mnie. Położyłem ręce za głowę i wyszedłem zza pudeł. Mój oddech nadal był nieregularny. Stałem przodem do niego, gdy zauważyłem Raymonda po cichu wyczołgującego się z pod samochodu z kawałkiem ostrego metalu w ręce. Zaszedł go od tyłu i zanim zdążył cokolwiek zrobić, mężczyzna szybko złapał mnie ramieniem pod szyję i obrócił w jego stronę przystawiając pistolet do skroni.
-Czego chcesz? - zapytał Raymond, wyrzucając kawałek metalu z dłoni.
-Jeszcz... - głos mężczyzny nagle gwałtownie zaczął cichnąć.
.
.
Otwierając oczy, spostrzegłem że znajduje się w jakimś niewielkim pokoju o szarych betonowych ścianach, w którym znajdowały się rzeczy takiej jak: wygodna czarna, acz zakurzona sofa, na której właśnie siedziałem, stara lodówka, oraz stolik, z którego zaczynała schodzić farba. Było również kilka szafek oraz niewielka umywalka wraz ze starym zbitym lustrem.
-...Ile razy mam to jeszcze powtarzać? - rozległ się przygnębiony, nieznany mi głos mężczyzny, dobiegający zza drzwi.
-Dużo - to był Raymond, był wyraźnie zdenerwowany.
-Słuchaj. Naprawdę mam już dość tych twoich humorów! To był wypadek. Więc czy mógł byś łaskawie-
-Okej! Ale to nigdy by się nie stało, gdybyś nie wpadł na ten swój głupi pomysł! - zapadła niezręczna cisza, a napiętą atmosferę mogłem wyczuć nawet z za ściany - ...Przepraszam, trochę mnie poniosło.
-Nie. Masz rację, to przeze mnie - drzwi powoli się otworzyły, a do pomieszczenia wszedł Raymond razem z jakimś tygrysem. Miał na sobie czarną koszulkę oraz zielone spodenki. Z szyi zwisał mu natomiast srebrny nieśmiertelnik.
-Oo. Obudziłeś się, świetnie się składa - Raymond pchnął tygrysa lekko w moją stronę.
-No więc... - mężczyzna wziął głęboki wdech - Przepraszam. To przez mnie wtedy zemdlałeś - wycedził.
-Wtedy? - powtórzyłem - Więc to ty nas goniłeś!? - wypaliłem.
-N-no tak
-Ehh. Dobra, miejmy to za sobą. Tak przy okazji jestem Phil.
-Leo - odpowiedział.
-Dlaczego nas goniłeś? - zapytałem po chwili.
-Powiedzmy że byłem lekko zazdro-
-Okej! Skoro już sobie wszystko wyjaśniliście, to pewnie chciał byś wiedzieć gdzie jesteśmy, czyż nie? - wtrącił się Raymond. W odpowiedzi tylko przytaknąłem.
Leo pomógł mi wstać, i po chwili byliśmy już za drzwiami, za którymi znajdował się krótki korytarz, który prowadził do schodów.
-Raymondzie. Co to za miejsce? - zapytałem wskazując na drzwi, za którymi wcześniej siedziałem.
-Kiedyś tam jedliśmy, ale po jakimś czasie przestaliśmy go używać. A przy okazji, mów mi Ray, nie Raymond - zaznaczył, na co przytaknąłem.
-Więc... Jak długo się znacie? - Zapytał Leo. Usłyszawszy to pytanie Ray zgromił go wzrokiem.
-Dzisiaj rano się poznaliśmy - Leo przytaknął tylko w odpowiedzi.
Gdy wyszliśmy na górę, mym oczom ukazały się kolejne drzwi, prowadzące do baru. W lokalu roiło się od ludzi. Niektórzy grali np. w bilarda, a inni siedzieli przy barze, za którym, stały dwie identycznie wydry, będące najwidoczniej barmanami. Chłopcy wyglądali dość młodo, widać było jednak że mają dość spore doświadczenie.
Po chwili wspólnie zaczęliśmy przedzierać się przez tłum, w stronę drzwi z ogromnym napisem "Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Za którymi znajdowały się schody na piętro. Pomieszczenie przypominało niewielki salon. Na około którego znajdowała się piątka drzwi, oraz para większych okien, za którymi doskonale można było zobaczyć ulicę oświetloną światłami latarni.
-Jak długo spałem? - zapytałem spostrzegając księżyc znajdujący się wysoko na niebie, wypełnionym gwiazdami.
-Jedenaście godzin - odpowiedzieli wspólnie.
-Jest po dwudziestej-pierwszej więc dzisiaj będziesz spać tutaj - wskazał na kanapę - już dzwoniłem do szefa. Powiedział że będzie tak wcześnie, jak tylko się da.
-A mogę się zapytać, gdzie jest toaleta? - wycedziłem.
-To tamte drzwi - wskazał Leo.
-Okej, dzięki.
Gdy wyszedłem z toalety, po załatwieniu swoich potrzeb, obojga już nie było. Zostawili za to koc, razem z poduszką i wiadomość najprawdopodobniej od Raya: "Będziemy przy barze, jak byś czegoś potrzebował".
-Jak bym nie sprawiał im wystarczająco problemów...
Okryłem się kocem i zacząłem rozmyślać o wydarzeniach, począwszy od poprzedniego dnia. O tym jak poznałem Hala, a następnego dnia Raya, który pokazał mi miasto, jak i również nie zbyt fajny żart Leo. Mimo to czułem się naprawdę szczęśliwy. Wcześniej moje życie ograniczało się tylko do nauki, jedzenia i spania. Mimo tak krótkiego czasu, to była dla mnie olbrzymia odmiana, której ani trochę nie żałuję.
______
Słów: 1484
Trochę mnie nie było, za co naprawdę przepraszam, mam nadzieję więc że dłuższy rozdział się spodobał i... I w każdym razie do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro