Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Trzeci 1/2

Od momentu ukazania się w gazecie manifestu Tymczasowego Rządu Narodowego, który ogłosił się nową samozwańczą władzą na terenie Kongresówki, na rodziny powstańców padł strach. Kobiety zbierały się raz w jednym, raz w drugim domu, dzielącym się zdobytymi pokątnie wieściami na temat ukochanych chłopców, którzy poszli w bój.

W dowiadywaniu się o walczących prym wiodła Irena. Potrafiła wywiedzieć się czegoś niemal o każdym chłopcu z Grochowa, który poszedł w bój. A wszystko to dzięki znajomościom, które nawiązała, chadzając z Andrzejem na wiece, manifestacje i inne zebrania. Niemal codziennie więc pisywała do różnych znajomych, którzy orientowali się w działaniach partyzantów, przeglądała gazety, a raz nawet zdarzyło się jej telegrafować do zaufanych przyjaciół Andrzeja, którzy mieli ponoć mieć najświeższe wieści na temat przebiegu walk.

Wieczorami zaprzyjaźnione gospodynie z Grochowa zbierały się w domu którejś z nich i wymieniały się tym, czego zdołały się dowiedzieć. Tego dnia panie zgromadziły się u Wysockich. Matka Ireny, pani Zawilska, siedziała w wielkim fotelu, w którym niemal tonęła, przykryta kocem, i co jakiś czas pokasływała. Obok niej usadowiła się córka, która trzymała ją za jedną rękę, a drugą gładziła uspokajająco dłoń pani Wysockiej. Cela siedziała między siostrami Gienka Jabłońskiego, które ściskały w dłoniach chusteczki i roniły krokodyle łzy, a ich matka rozmawiała nerwowo z panią Sobolewską, której dwaj synowie, Romek i Sławek, też poszli się bić. Zjawiła się również matka Jaśka, milcząca i ponura jak kamienny posąg.

— Niestety nie mam dobrych wieści — oznajmiła ze smutkiem Irena.

— Co takiego się stało? — zapytała na wpół omdlewająca pani Jabłońska.

— Dostarczono mi list od Andrzeja. Nie wiem, jakim cudem udało mu się do mnie dotrzeć, ale to dobrze dla nas. Mogę paniom przeczytać. Ich pierwsza ofensywa się nie powiodła. 

— Oczywiście, czytaj, czytaj! — Rozległy się podniecone głosy wszystkich pań.

Kochana Ireczko!

Mam nadzieję, że ten list do Ciebie dotarł, choć obawiam się, że okaże się to niemożliwe. Nadzieja jednak umiera ostatnia, więc może mi się poszczęści. Pan nie może przecież wiecznie krzyżować nam planów i może pozwoli choćby na to, by ten list wpadł w Twoje piękne ręce.

Możliwe, że już się jakoś o to wywiedziałaś, kochana moja, w końcu głowę masz nie od parady, a i znajomości dzięki mnie przydatne, ale my, grochowiacy, wszyscy jesteśmy w oddziale u Padlewskiego. On jest naczelnikiem na Warszawę, ale wymyślił plan opanowania Płocka i tam żeśmy za nim poszli. Niestety nam się nie udało. Nie wiem, jaka jest tego przyczyna, bo ruskich nie było za wielu, zdaje mi się, że nasze zdolności organizacyjne zawiodły. Może chodzi też o broń, bo wiesz chyba, że nam dostawy w grudniu zarekwirowali i teraz nie każdy ma z czego strzelać. Ja mam stary karabin po ojcu, Gienek też coś miał, ale stracił, jak wielu naszych. Janek i Sławek za to nie mieli nic, ale zdobyli sobie broń od ruskich. Zatłukli ich bez litości. Mnie jeszcze nie przyszło nikogo zabić, mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Trzeba pomścić ojca i dziadka.

Wybacz, najdroższa, zapewne język, jakiego używam, Cię mierzi, lecz tu, wśród samych mężczyzn głodnych zemsty, nie zważa się zbytnio na to, jak się wysławiamy. Zdaje mi się, że nim to wszystko się skończy, stanę się zupełnym barbarzyńcą. Będę musiał się przy Tobie resocjalizować.

Generalnie ponieśliśmy spore straty, bo niestety część z naszych wyłapali. Nie martw się, ja, Janek, Sławek i Gienek jesteśmy bezpieczni, przekaż to ich rodzinom, bardzo Cię proszę. To straszne, ale musimy ponieść pewne ofiary, jeśli chcemy wygrać.

Nie smućcie się jednak! Nasi koledzy z Podlasia przecięli łączność kolejową z Petersburgiem, więc Rosjanie na jakiś czas zostali sparaliżowani.  Pewno za kilka dni to naprawią, ale na razie mamy spokój. To nasz wielki sukces. Słyszałem też pokątnie, że negocjują, żeby Mierosławski przyjechał do nas z zagranicy i objął dowództwo nad powstaniem. Jak tylko nasz pan Ludwik przybędzie, będziemy uratowani! To taki kształcony w sztuce wojskowej człowiek, że dzięki niemu zwyciężymy!

Kocham Cię bardzo, Ireczko moja. Nie wiem, kiedy będę miał okazję, by Ci to jeszcze raz powiedzieć, ale nie mogę się doczekać, aż znowu Cię zobaczę i pocałuję. Każdy dzień bez Ciebie jest gorszą torturą, niż mogłyby mi zadać Moskale w areszcie. Przesyłam Ci moc moich pocałunków i uścisków. Myślę o Tobie nieustannie.

Kocham Cię, Ireczko najdroższa

Andrzej

Kiedy skończyła czytać (ostatni akapit oczywiście pominęła, bo przeznaczony był tylko dla niej), panie zgromadzone w salonie odetchnęły z ulgą. Jedynie panie Jabłonowskie były niepocieszone, że Eugeniusz stracił swój karabin.

— To była strzelba jeszcze z powstania, po dziadku! — jęczała Marcysia, najmłodsza siostra Gienka.

— Najważniejsze, że życia nie stracił, mój biedny syneczek! — Pani Jabłońska łkała w chusteczkę ze wzruszeniem.

— Mnie to tam nie dziwi, że on tę broń zgubił, toć to głupek jest! — zaśmiała się druga z panien Jabłońskich, Julianna.

— I ze Sławkiem moim też wszystko dobrze, a nawet broń zdobył, zuch chłopak! — zachwycała się pani Sobolewska. — Tylko czego Andrzej nie wspomniał nic o Romku?

— Na pewno z nim dobrze, Andrzejek to taki roztrzepany chłopak, że może zapomniał, w końcu on od niego młodszy i tak na niego nie zważa, ale jakby mu się jaka krzywda stała, to by na pewno o tym donosił, droga pani Katarzyno! — uspokoiła ją pani Wysocka. — Ireczko, czy mamy jeszcze jakieś wieści o powstaniu?

— Wczoraj Mierosławski zgodził się zostać dyktatorem powstania — obwieściła Irena, a wszystkie panie zaczęły wiwatować.

Jedynie Cela i matka Jaśka siedziały niepocieszone i troskały się. Celinka trzymała dłonie pani Krajewskiej i gładziła je ze spokojem i szacunkiem.

— Niech się pani nie martwi, Jaś to rozsądny chłopak, dużo bardziej niż Jędruś więc skoro jemu się nic nie stało, to i Jasiowi na pewno nic. No i przecież Jędruś napisał, że z Jaśkiem wszystko dobrze.

— Celusiu moja, toć to list sprzed paru dni, widzisz przeto, że Andrzej pisał, że z Mierosławskim dopiero rozmowy prowadzą, a tu Irka nam powiedziała, że wszystko już uzgodnione. Wiemy tylko, że te dwa czy trzy dni temu żyli.

— Jakby któryś umarł, to Irka już by wiedziała, ona zna tych wszystkich spiskowców i umie do nich dotrzeć. I Jaś, i Jędruś, i Sławek, Gienek, Romek, oni wszyscy mają się dobrze, ja to wiem.

— Obyś miała rację, dziecko.

Irena przyglądała się tej scenie ze zdumieniem. Nigdy wcześniej nie widziała, by Cela i mama Jaśka rozmawiały ze sobą tak ciepło. Zdało się jej to podejrzanym, wytłumaczyła sobie jednak sytuację tym, że w trudnej chwili obie wspierały się, jak potrafiły. W obliczu nieszczęścia solidarność pojawiała się nieraz z tej strony, z jakiej się jej najmniej spodziewano.

Kiedy wszystkie panie już się pożegnały, u Wysockich zostały tylko Irena i jej matka. Pani Zawilska raz po raz kaszlała w chusteczkę, a jej ciałem wstrząsały dreszcze, Irena pogładziła ją po plecach. Jej serce przeszył ból. Matka tak bardzo się ostatnimi czasy męczyła...

— Żebyś ty tylko dziecko moje drogie tą żoną zdążyła zostać... Ślub za miesiąc z kawałkiem, a temu się walczyć zachciało... A ciebie biedną tu zostawił...

— Jak wszyscy chłopcy, mamusiu, ja nie jestem jedyna w tej sytuacji. Wszyscy młodzieńcy zostawili swoje dziewczęta. Może to wszystko się wcześniej skończy, może dostanie jakąś przepustkę, a jak nie, to się wszystko przełoży na jakąś odpowiedniejszą chwilę.

— Ty w niego za bardzo wierzysz, Irka. Ja w twojego tatusia też tak wierzyłam, pani Lidia w swojego męża tak samo, i co nam obu zostało?

— Żal i ból serca... — westchnęła pani Wysocka.

— Z moim Andrzejkiem będzie inaczej. On do mnie wróci. Ma po co — odparła twardo Irena.

Wierzyła w niego z całych sił. Musiał do niej wrócić. Bo ją kochał. Musiał wrócić choćby ze względu na uczucie, które ich łączyło. 

Irena doskonale pamiętała wszystkie chwile spędzone z Andrzejem. Nie mogłaby zapomnieć pełnych czułości momentów, mniejszych i większych sprzeczek o dosłownie wszystko, na zazdrości Andrzeja rozpoczynając, na zakazie brania udziału w manifestacjach patriotycznych kończąc. Jako największy skarb przechowywała jednak w pamięci chwile, które spędzili razem jako dzieci.

Nie potrafiła znaleźć w pamięci momentu, w którym się poznali. Zapewne Andrzej po raz pierwszy w życiu ujrzał ją nie jako młodą pannę z włosami rozwiewanymi przez wiatr, a jako małe dziecko w kołysce, śliniące się i plączące. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, jak musiał ją wtedy postrzegać. Pocieszała się myślą, że i on był wtedy małym brzdącem, który tylko płakał i trzymał się maminej spódnicy.

Miała za to w pamięci moment, w którym oddała mu swoje serce, młode, dziecinne i niewinne serduszko, jeszcze nieświadome tego, jak wielkich zazna namiętności. On miał wtedy siedem lat, ona pięć. Widywali się często, bo ich ojcowie bez przerwy składali sobie wizyty. Pan Wysocki zawsze zabierał ze sobą małego rozkrzyczanego Andrzejka, a pan Zawilski nie mógł obejść się bez swojej Irenki w ramionach. Stąd też dzieci znały się od dawna i zazwyczaj razem się bawiły, raczej jednak z przymusu niż faktycznej sympatii.

Irena wyszła któregoś razu bawić się swoimi ukochanymi konikami na polu. Uwielbiała siadywać wśród kłosów zboża rozpościerających się między domami Zawilskich i Wysockich. Urządzała tam parady lalek, wyścigi porcelanowych koników albo herbatki z udziałem szmacianych króliczków, które matka z taką miłością zawsze dla niej szyła.

Nikt nigdy nie kłopotał się tym, że mała Irenka gdzieś zniknęła w porze obiadowej. Czasem, kiedy nie było jej zbyt długo, ktoś może na nią krzyczał, ale nie zdarzało się to aż na tyle często, by zniechęciło ją do wypraw w głąb wsi. Mamusia i tatuś wiedzieli przecież, że kocha ich z całego serca i zawsze do nich wróci.

Nagle wśród zbóż rozległ się czyjś szloch, cichy i cieniutki, jakby płaczący wstydził się swojej rozpaczy. Irenie przez chwilę zdawało się, że tylko się jej coś wydaje, lecz im dłużej nasłuchiwała, upewniała się, że ktoś w istocie płacze. Podniosła się z miejsca, wzięła wszystkie swoje koniki, by mieć pewność, że nikt ich jej nie zabierze, gdy na chwilę stąd pójdzie, i zaczęła iść w kierunku, z którego dochodziły rozpaczliwe odgłosy. Rozglądała się naokoło, trzęsąc swoimi loczkami na wszystkie strony. Płacz stawał się coraz głośniejszy, jakby nieborak przestawał się wstydzić swoich emocji, lecz nagle całkowicie umilkł. Irenka rozejrzała się dookoła i aż zasłoniła buzię rączkami, widząc przed sobą złotą czuprynę Andrzeja i leżące obok niego szczątki połamanego drewnianego konika.

— Co się stało? — zapytała cienkim głosem.

— Nic się nie stało, idź sobie, głupia — burknął Andrzej.

Większość dziewczynek zapewne rozpłakałoby się na takie słowa, Irenka jednak nie należała do tego rodzaju płaczliwych panienek. Odstawiła swoje koniki, założyła rączki na piersiach i zmierzyła Andrzeja pełnym dezaprobaty spojrzeniem.

— Głupi to jesteś ty, że się nie chcesz przyznać do swoich uczuć — burknęła i kopnęła leżący obok niej kamyk.

— Nie masz prawa tak o mnie mówić! — oburzył się chłopczyk.

— Właśnie że mam! Nie wolno innych obrażać, mamusia nie nauczyła cię manier?

— Twoja ciebie nie, bo byś inaczej wiedziała, że nie wolno się wtrącać w sprawy innych.

— Ja się nie wtrącam, tylko chcę ci pomóc, ale jesteś głupi i dumny jak wszyscy mężczyźni. Mamusia zawsze mówiła, że jesteście pomyleni i miała rację!

— A co ty tam możesz wiedzieć, jacy jesteśmy! Tobie się nie zepsuł konik, masz się czym bawić, to się nie odzywaj!

— Płaczesz przez tego konika? To proszę, trzymaj. — To powiedziawszy, wyciągnęła do niego rączkę, w której trzymała jednego ze swoich koników.

Andrzej nie odpowiedział, popatrzył na nią tylko spod przymrużonych powiek, jakby nie mógł wierzyć w to, co właśnie powiedziała. Przetarł mokre od łez policzki dłonią, szybko i niedbale, jakby nie chciał, by ktoś w ogóle pomyślał, że płakał. Wyciągnął ku niej drżącą rękę, w którą Irena włożyła konika z porcelany. Andrzej zacisnął na nim drobne palce i zaczął gładzić precyzyjnie wykonane boki konika. Zachwyt wymalowany w jego oczach wyrażał więcej niż tysiąc słow.

— Naprawdę chcesz mi go dać? Nie będzie ci szkoda?

— Naprawdę. Widzisz, już jesteś uśmiechnięty, to znaczy o wiele więcej niż jakiś tam konik.

Uśmiechnął się. Nie tak szeroko i z pewnością siebie, jak miał robić to późnij, zniewalając wszystkie damy dookoła, lecz nieśmiało, z niedowierzaniem, które roztopiło serce dziewczynki.

— Też ci kiedyś coś dam. Coś, żebyś się uśmiechnęła tak jak ja dzisiaj. A teraz masz to — szepnął cicho i pocałował ją w policzek, szybko, płochliwie, ale czule i gorąco.

Irena przesunęła dłonią po zarumienionym z emocji policzku i uśmiechnęła się. Dopiero lata później przekonała się, czym okazał się być ów prezent — pierścionkiem zaręczynowym. 


Z racji tego, że ostatnio nie mam zbytnio czasu pisać (chociaż jestem w domu, zabawne), schodzi mi to sporo czasu, a chciałabym jednak Wam dostarczać co jakiś czas te rozdziały.  Wg mojej koncepcji rozdziałów będzie określona liczba (ma to pewien wymiar symboliczny, może ktoś na koniec odgadnie) i będą miały dużą objętość, a zanim ja to napiszę, miną wieki, więc uznałam, że przynajmniej część z nich podzielę. W następnej części rozdziału 3 będziemy z chłopcami na polu bitwy. Akurat tę część miałam lepiej rozpisaną, więc poszła pierwsza. Mam nadzieję, że taka mała dawka słodyczy Wam się podobała, bo potem będzie bardzo dużo zła, jak to u mnie...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro