Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Szósty

Irena napisała do Andrzeja już tydzień temu, ale on wciąż jej nie odpisywał. Martwiła się tym strasznie, bo odpowiedzi od narzeczonego przychodziły zawsze z ogromną regularnością. Wiedziała przecież, że Andrzej nie mógł się doczekać, aż dostanie list od ukochanej. Ale ostatnio milczał. Czyżby coś mu się stało? Może ich wszystkich ktoś wyzabijał? Wszak ani matka Jaśka, ani pani Sobolewska, ani nikt z rodziny Gienka nie dostał listu od żadnego z chłopców. W okolicach, w których według jej informacji powinni stacjonować, również nic się nie działo, nie mogli więc wymówić się brakiem czasu czy przerwaniem łączności z powstańczą pocztą.

Podniosła się z łóżka i zrzuciła z siebie koszulę nocną. Owionął ją nieprzyjemny chłód. Ciało miała napięte, zgłodniałe bliskości — szerokich ramion otaczających jej wąską kibić, szorstkiego, nieogolonego policzka tuż obok jej gładkiego, dużych, silnych dłoni trzymających jej drobne ręce. Przymknęła oczy i wydobyła ze skarbczyka pamięci jego lico. Roziskrzone oczy, gdy na nią patrzył. Natarczywe usta, gdy nie chciała pozwolić mu się pocałować. Zdawało się jej, że czuje jego zapach.

Drzwi skrzypnęły, a wszystkie wspomnienia uleciały. Irena zerwała się z miejsca, podbiegła do fotela i chwyciła leżącą na nim halkę. Zarzuciła ją na siebie prędko i stanęła oko w oko z matką.

— Coś taka przerażona, dziecko? — zapytała pani Zawilecka, pokasłując w chusteczkę.

— Nic, mamusiu, nie spodziewałam się ciebie. Jak się czujesz?

— Dziś jest dobrze. Idziesz do Wysockich?

— Tak, ale tylko na chwilę. Potem cały dzień spędzimy razem. Już dawno nie miałyśmy takiego dnia tylko dla siebie. Pójdę zobaczyć, czy może Jędruś nie napisał do swojej mamy i tu do ciebie przyjdę.

— Dobrze, dziecko — rzekła spokojnie i wyszła.

Irena miała wrażenie, że słyszała w głosie matki swego rodzaju dezaprobatę. Wiedziała, że matce nie podoba się jej ciągłe chodzenie do Wysockich, że była nawet zazdrosna o panią Lidię, ale nie potrafiła nic poradzić na to, że dużo bardziej ciągnęło ją do radosnej atmosfery w domu Wysockich niż do grobowego milczenia matki.

Ubrała się szybko i popędziła do Wysockich. Już w progu powitała ją zaniepokojona pani Lidia. Jej zielone oczy patrzyły na Irkę z niepokojem.

— Dzień dobry, Ireczko, chodź, musisz mi pomóc. Celusia się rozpłakała, ale mi nie chce powiedzieć, co się stało!

— O matko! — wykrzyknęła Irena i pełna najgorszych przeczuć pobiegła do pokoju przyjaciółki.

Zastała Celę rozłożoną na łóżku. Jej ciemne włosy rozlały się na poduszkę, tworząc kaskady niby fale wodospadu. Biała suknia rozpłaszczona na łóżku jakby unosiła się na wodzie upodabniała Celinkę do topielicy. Irena wzdrygnęła się na taką myśl. Cóż to za makabra przyszła jej do głowy?

Podeszła do dziewczyny i położyła jej dłoń na ramieniu. Celina nawet nie zareagowała. Jej ciche, spazmatyczne łkanie wwiercało się w mózg Ireny, przyprawiając ją o ból serca. Coś strasznego musiało się stać. W jej głowie pojawiła się przerażająca myśl, że Celina dostała list z zawiadomieniem o śmierci Andrzeja, ale zepchnęła ją w najczarniejszy kraniec umysłu. Gdyby Andrzej zginął, w pierwszej kolejności powiadomiono by jego matkę, nie siostrę.

— Celu, co się stało? — Pogładziła włosy dziewczyny.

W odpowiedzi usłyszała pochlipywanie. W ręku dziewczyny dostrzegła zmiętą kartkę. Wyciągnęła ją ostrożnie pomimo nieprzychylnych spojrzeń pani Wysockiej i zaczęła czytać:

Celinko najukochańsza,

przepraszam, że tak długo do Ciebie nie pisałem. Wszyscy jesteśmy w tak wielkim szoku, że ledwo potrafimy się sami z sobą uporać. Zapytasz zapewne, co takiego się wydarzyło? Otóż dziś mija tydzień od śmierci Romka. Nasz mały Romek... Był najmłodszy z nas, mieliśmy go chronić, a tymczasem żeśmy dopuścili do czegoś tak strasznego! Sławek ma ciągłe wyrzuty sumienia, że go nie upilnował. Co on teraz powie matce? Przecież Romek miał tylko osiemnaście lat. Był prawie w Twoim wieku. Przecież on jeszcze tyle mógł zdziałać, tyle miał przed sobą...

Nie wiemy, co się stało. Andrzej widział tylko, jak Romuś szamota się z tym diabłem, który ponosi winę za jego śmierć. Powiedział nam, że do niego strzelił, ale czort zdążył wcześniej skrzywdzić Romka. Wiem tylko, że żył jeszcze krótką chwilę. Andrzej sam zaciągnął go pod kapliczkę i tam żeśmy go pochowali.

Celu, to taka tragedia. Nie wiem, jak sobie z nią poradzimy. Do tej pory zdawało się nam, że jesteśmy niezniszczalne chłopaki z Grochowa, że nic nam nie grozi, a tu śmierć niespodziewanie zabrała pierwszego z nas. Najmłodszego...

Nie mogę dłużej pisać, najukochańsza. Serce już nie wytrzymuje choćby myślenia o tych strasznych okrucieństwach, a co dopiero pisania. Nie chcę Cię zresztą tym obarczać. Ty powinnaś jak najdłużej zachować niewinność i nie myśleć o tych wszystkich potwornych rzeczach.

Kocham Cię bardzo mocno i nie mogę się doczekać, aż znów się zobaczymy.

Janek

— Boże... — jęknęła Irena i sama aż opadła na łóżko obok Celi. — Nie Romuś... Nie, to nie może być...

Przed oczyma stanęły jej radosne oblicza braci Sobolewskich, ich rude czupryny i szczupłe sylwetki. Starszy Sławek zawsze niemiłosiernie dokuczał Romkowi, ale kiedy tylko ktoś powiedział złe słowo o Romku, natychmiast srogo mścił się za krzywdę brata. A teraz Romusia, tego uroczego, pogodnego, zawsze skorego do pomocy chłopaka już nie było. Zasnął gdzieś w bezimiennej mogile w środku lasu, o której nikt nie będzie pamiętał, zatrze się w pamięci kolejnych pokoleń. Jej ojciec może i zgnił w więzieniu, ale zostawił po sobie córkę, która miała przekazać pamięć o nim kolejnym pokoleniom. Po Romku nie zostało nic prócz pustki w sercu jego matki.

— Najświętsza Panienko, co teraz pocznie biedna pani Kasia! — załamała ręce pani Wysocka. — Toż to skarb jej największy był, najukochańszy, najmłodszy synek!

— On był rok ode mnie starszy, mamusiu! — Cela ozwała się po raz pierwszy. — Przecież ja się bawiłam z nim całymi dniami, coście się z tatusiem śmiali, że my para będziemy jak Irka i Jędrek! A teraz... Teraz... Nie mogę w to uwierzyć. Ja się boję, że coś się stanie Jankowi i Jędrusiowi — zaszlochała gorzko, wciąż nie odrywając głowy od poduszki.

— Czy ty i Janek... — zaczęła Irena, na co Celina brutalnie jej przerwała:

— Tak, on mnie kocha! Masz już co chciałaś! Lepiej ci już? Ty przynajmniej jak Jędrek zginie, będziesz mogła mówić, żeś miała narzeczonego, a mnie nic powiedzieć nie będzie wolno, bo Janek się boi Jędrka, że mu coś zrobi, i dlatego kroków jeszcze żadnych nie podjął! Och, tak bym chciała, żeby to wszystko się już skończyło!

Powstanie jednak jeszcze nawet na dobre się nie zaczęło...

*

Wśród młodych grochowiaków panował nastrój tak rozpaczliwy, że ich żal przechodził na innych kolegów z kompanii. Kiedy rozproszone po lasach drużyny zbierały się w jakimś osłoniętym przed okiem wroga miejscu, wszyscy z daleka rozpoznawali czwórkę chłopców tak smutnych, bladych i chudych, że chyba nawet jeźdźcy apokalipsy musieli wyglądać zdrowiej i żywiej niż oni. Żaden z nich nie przekroczył jeszcze dwudziestego piątego roku życia, a już czuli się ludzkimi wrakami. Zwłaszcza Sławomir.

Andrzej nie potrafił patrzeć na przyjaciela, którego rude włosy w jedną noc zmieniły kolor na piaskowe. Twarz miał tak bladą, jakby odpłynęła z niej cała krew, a usta poprzegryzał do krwi. A do tego jeszcze ten straszny, pusty wzrok...

Nie miał nawet okazji pożegnać się z bratem. To on zajął miejsce, które należało się Sławomirowi, to on oddał jego duszę Bogu. To jego lico było ostatnim, jakie Romek ujrzał tuż przed śmiercią.

Najgorsze jednak było to, że śmierć Romka nie oznaczała końca tragedii. Mogło skończyć się tylko na niej, ale równie dobrze jego zgon mógł zapoczątkować całą serię wydarzeń tak tragicznych, że trudno było sobie je nawet wyobrazić. Śmierć Romka nie gwarantowała, że już żaden z nich nie zginie, że wszyscy wrócą do domów. Równie dobrze wszyscy po kolei mogli polec i połamać wszystkie serca w Grochowie. Matek, sióstr i narzeczonych.

Nie, nie, o tym myśleć nie należało. Przynajmniej jeden musiał wrócić do domu. By pamięć o dzielnych grochowiakach nie zaginęła w odmętach dziejów...

Minął tydzień, aż Jasiek zdecydował się napisać do domu o śmierci Romka. Napisał też do pani Sobolewskiej, bo Sławkowi nie potrafiło przejść przez usta, że jego brat nie żyje, nie mówiąc już o napisaniu o tym. Rana na sercu wciąż była zbyt świeża. Ropiała żalem, bólem i rozrywającym pragnieniem zemsty.

W sercach młodzieńców rozgorzał gwałtowny płomień nienawiści do okupanta. Andrzej miał wrażenie, że ich gniew do tej pory był zaledwie iskierką, a ich działania przeciw wrogowi drobnymi złośliwościami, jakby chcieli Rosjanom zrobić na złość niczym przekorne dzieci pragnące poirytować rodziców. Dopiero teraz, kiedy jeden z nich już nie żył, poczuli prawdziwy gniew rozsadzający ich członki od środka, zapłonęli prawdziwym pragnieniem skrzywdzenia wroga, zadania mu dotkliwych ran, a najlepiej unicestwienia. Zrównania Moskwy i Petersburga z ziemią. Wyrżnięcia wszystkich tych, którzy mieli na rękach polską krew. Cały świat zdawał im się krzyczeć z bólu po śmierci Romka.

Świat jednak nie sprzysiągł wszystkich złych sił przeciw nim, bo w tej ciemności pojawił się i promyk nadziei w osobie nowego dowódcy ich kompanii. Pogłoski na ten temat krążyły od dawna, lecz Andrzej nie dawał temu wiary. Mówiono o tym od dawna, ale nikt się nie zjawiał, kiedy więc któregoś dnia z samego rana w obozie pojawił się nowy przybysz, początkowo wszystkim zdawało się, że mają przed sobą intruza. Dopiero po chwili zdali sobie sprawę, że mają przed sobą kogoś, kto miał tchnąć w ich serca nową wolę do walki i pokierować ich ku zwycięstwu.

Andrzej niemal od razu przylgnął do nowego dowódcy, który miał oczy tak jasne i dobre, że nie dało się od nich oderwać wzroku. Siadywał z nimi przy ognisku, śmiał się i żartował, lecz gdy trzeba było, okazywał surowość i musztrował swych podopiecznych.

Był to mężczyzna jakieś dziesięć lat od nich starszy, jowialny i radosny, z czupryną brązowych loków, która sprawiała, że wyglądał jak figlarny chłopiec. W jego towarzystwie wszystkim chciało się uśmiechać.

— Co ci się dzieje, Andrzeju? — zapytał któregoś wieczoru, kiedy ten siedział zgaszony i zrozpaczony przy ognisku. — Powinieneś spać, bo jutro czeka nas trudny dzień. Zasadzki na ruskich nie robi się na wpół nieprzytomnie.

— Och, panie Potocki, gdybym ja tylko mógł spać... Ale to niemożliwe.

— Co cię dręczy? I nie mów mi „panie Potocki", „panie Józefie" starczy.

Andrzej zaśmiał się cicho. Dziwiła go ta bezpretensjonalność mężczyzny. Inny już dawno kazałby się tytułować generałem, nawet jeśli byłby ledwo kapitanem.

— Ciągle rozmyślam o mojej narzeczonej. Za dwa tygodnie mieliśmy brać ślub, ostatnio napisała mi, że sama już nie wie, co ma robić, czy wszystko odwoływać, czy na mnie czekać... A ja tak bym chciał do niej wrócić!

— Jakoś to zorganizujemy, żebyś mógł się ożenić. Nie martw się. Rodzina jest najważniejsza, ważniejsza od Polski.

— Tak pan uważa? — zdumiał się Andrzej.

— Tak... — Potocki zapatrzył się w trzaskający radośnie ogień.

Przez chwilę milczał, a jego puste spojrzenie zagubiło się w otchłani wspomnień. Andrzej próbował przeniknąć jego myśli, szeptał coś do Potockiego, lecz ten nie słyszał lub nie chciał słyszeć, co miał mu do powiedzenia. Tonął coraz głębiej w przestrzeni, która była znana tylko jemu. Nagle odwrócił wzrok i spojrzał na Andrzeja wzrokiem tak przenikliwym, że ten aż się wzdrygnął. Przypominał tak wiekowego starca, który posiadł całą mądrość tego świata, nie jowialnego młodzieńca.

— Zaraz się żenisz, może niedługo będziesz miał dzieci, które przyjdzie ci opuścić szybciej, niż się spodziewasz... Ile masz lat, dwadzieścia?

— Dwadzieścia dwa.

— Mój ojciec miał osiemnaście, kiedy się ożenił. Dziewiętnaście, kiedy ja się urodziłem. Dwadzieścia, kiedy zginął na szańcach Woli. Nie zdążył nawet zobaczyć mojej siostry, ja go ani trochę nie pamiętam. Miałem tylko portret wiszący nad łóżkiem i order Virtuti wgnieciony po tym, jak mój dziadek nim rzucił, kiedy dowiedział się o śmierci swojego syna. Kocham Polskę, ale przez nią ja i wiele dzieci nie mieliśmy ojców, musieliśmy uciekać. Ja urodziłem się już we Francji, w mieszanej rodzinie, podobnie jak mój ojciec, ale wielu innych uciekało niczym zaszczute zwierzęta ze strachu, że wywiozą ich na Syberię albo zamkną ich w lochach. To szaleństwo. Tak, walka o wolną Polskę jest ważna, piekielnie ważna, ale nie można jej przedkładać ponad krzywdę dzieci. Ponad krzywdę całych pokoleń. A Polska dalej nie jest wolna. I wątpię, że będzie. Nie w naszej obecnej sytuacji. Nie mamy broni, nie mamy regularnej armii, nie mamy wsparcia od innych państw. Nic nie mamy poza naszą przekorą i marzeniem o wolności.

W Andrzeju te słowa wzbudziły gniew. Zacisnął mocno pięści i włożył je do kieszeni, żeby nie zrobić niczego głupiego. Jego serce pompowało szaleńczy gniew do wszystkich arterii ciała, tak że stawał się coraz większy i większy. Tak wielki, że chciał krzyczeć. I tylko wpojone mu przez rodziców posłuszeństwo wobec przełożonych powstrzymywało go od pełnego wyrzutów wrzasku.

— To co pan tu jeszcze w takim razie robi?

Potocki uśmiechnął się z ironią.

— Jestem tu, bo jak wy jestem szaleńcem, który wbrew wszystkiemu wierzy w to, że mimo przeciwności Polska będzie kiedyś wolna. To płynie w naszych żyłach od pokoleń. I nie po to mój pradziad zginął pod Racławicami, nie po to dziadek wykrwawiał się w Legionach, nie po to ojciec poległ na Woli, żebym ja teraz wzgardził ich trudem, ich przelaną krwią i łzami.

— Ma pan rodzinę?

— Tak, żonę i trójkę dzieci.

— I nie boi się pan, że je osieroci jak pana pański ojciec?

— Nie. — Zaśmiał się, choć w jego głosie czuć było gorycz. — W naszej rodzinie Rosjanie dopadają tylko co drugie pokolenie. Dziadek nazamawiał za mnie w Paryżu tyle mszy, że mogę czuć się spokojny. Dla niego bym chciał choć spróbować odzyskać Polskę. Urodził się jeszcze w częściowo wolnym kraju i pragnąłby ujrzeć go znów niespętanym niewolą. To byłoby piękne, gdyby jeszcze przed śmiercią mógł ujrzeć wolną Polskę. I żeby go nie rozczarować. Tylko wtedy będę miał spokojne sumienie.

Andrzej spojrzał na niego z podziwem, ale i żalem. On też nie chciał rozczarować ojca, bo nie po to zginął, by jego trud i tych tysięcy innych, którzy podzielili jego los, miał pójść na marne. Ale jeszcze bardziej pragnął wrócić do domu, ożenić się z Ireną i wieść spokojne życie w otoczeniu rodziny. Czasy, w których przyszło mu żyć, nie dały mu jednak wyboru. 


Jestem bardzo zmotywowana, żeby już to opowiadanie skończyć, mam napisaną równo połowę, stąd też rozdział pojawił się bardzo szybko. Ten jest bardziej przejściowy i melancholijny, w kolejnym wrócimy do zabijania. A Józefa możecie kojarzyć z dalszych części DLR - w telegraficznym skrócie to wnuk Franciszka, syn Janka (wiem, lubię to imię xD), urodzony na emigracji i tam kształcony w sztuce wojennej. Po rozpoczęciu powstania wielu zagranicznych żołnierzy przybyło z pomocą (np. Francesco Nullo czy żuawi śmierci, Francuzi albo choćby przebywający za granicą Mierosławski), więc uznałam, że i Józef może się tu zjawić. Liczę bardzo na opinie od Was <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro