Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Czwarty

W nocy przyjaciele niemal nie spali, przerażeni, że Rosjanie znajdą ich nowe obozowisko. Jedynie Andrzej, wykończony psychicznie tym, co się stało, zapadł w płytki, niespokojny sen. Wydarzenia minionego dnia wyczerpały go do cna. Ledwo znajdował w sobie siłę, by podnieść głowę z prowizorycznego posłania. Głowa i kończyny ciążyły mu jak kamienie i ciągnęły go na dno morza rozpaczy i wyrzutów sumienia.

W końcu udało mu się zapaść w głęboki sen, nie był to jednak odpoczynek pełen spokoju, jakiego teraz potrzebował. Ciągle miał przed oczyma twarz zabitego młodzieńca, który patrzył na niego oskarżycielsko. Szeptał coś po rosyjsku, lecz Andrzej nie mógł zrozumieć sensu jego słów.

Nagle nieboszczyk zapadł się pod ziemię, którą zaczął pochłaniać ogień. Andrzejowi zdawało się, że czuje swąd spalenizny, a płomienie liżą jego stopy. Podkulił je i jęknął niespokojnie. Z płomieni wyskoczył na niego wielki diabeł z kozimi kopytami i obrzydliwie skręconymi rogami. Wył przeraźliwie, a potem zaczął się śmiać jak szaleniec. Oczy, wielkie, przerażające czerwone oczy w kolorze krwi świdrowały go tak, jakby chciał go przewiercić na pół.

Szatan zawył przeraźliwie i czmychnął pod ziemię. Andrzej odwrócił się i struchlał. Przed nim stanęła obleczona w biel kobieta z dzieckiem na ręku i koronie na głowie. Patrzyła na niego z żalem, który rozdzierał jego serce, a po jej policzkach spływały krwawe łzy. Spoglądał na nią z nabożeństwem, nie ośmielając się ruszyć. Sama Najświętsza Panienka, Królowa Polski... Szlochała nad Polską, nad nim i jego marnym losem, nad tymi wszystkimi, którzy już zginęli w jej obronie przez te lata. Spuścił spojrzenie, gdyż nie śmiał dłużej patrzeć na jej oblicze. Nie był tego godzien. Nie on, podły morderca...

— Andrzej, obudź się! — Ktoś potrząsnął go za ramię.

Andrzej zerwał się gwałtownie z posłania i spojrzał na przyjaciela oczyma wielkimi z przerażenia. Oczy przecinały mu drobne, czerwone siateczki żyłek przypominające pajęczą sieć. W ręce ściskał desperacko różaniec, jedyną broń, którą uważał za słuszną.

— Jasiek, Święta Panienka mi się ukazała we śnie... Płakała nad nami krwią... Taką krwią, jaką broczył ten biedny młodzieniec.

— Jędrek, nie myśl tyle o tym, błagam. Musimy zaraz się zbierać. Gienek i Sławek poszli na zwiady, znaleźć obóz tych Rosjan. Musimy ich zaatakować. Na pewno jest ich więcej.

— Nie, nie, ja już nikogo nie atakuję! — zawył tak rozpaczliwie, jakby ktoś przestrzelił mu ramię.

Rzeczywistość prezentowała się jeszcze gorzej — ramię miał całe, ale za to serce było zupełnie strzaskane.

— Jędrek, co ci jest?

— Ja już tego nie chcę. Zabiłem człowieka. Człowieka, który nic nie był mi winien. Jestem mordercą. — Z jego piersi wyrwało się ciche łkanie.

Jasiek pokręcił głową, wzdychając ciężko. Poprawił przytroczony do paska pistolet i rzekł surowo:

— Zabiłeś go w obronie własnej. To było konieczne, bo inaczej sam byś zginął. To nie grzech.

— Jesteś pewien? Zabójstwo to zabójstwo.

— Andrzej, masz czyste sumienie. To on atakował, to on cię sprowokował. Miałeś moralne prawo to zrobić.

Andrzej pokręcił głową. Nikt nie miał moralnego prawa zabijać. Nawet w obronie ojczyzny, bo o obronie własnej nie mówił. On sam nie czuł się na tyle poważny, by ze swego powodu zabijać.

— Nie miałem. Nikomu nie powinienem odbierać życia.

— Czy mam ci przypomnieć, że jeszcze wczoraj wrzała w tobie krew i chęć zemsty? Jak bardzo chciałeś pomścić ojca i dziadka? Jak bardzo wyglądałeś śmiertelnego starcia? Wiesz, że tylko dzięki temu uda się nam wyzwolić Polskę. Musiałeś się z tym liczyć, kiedy poszedłeś w bój.

Andrzej wbił wzrok w ziemię pokrytą oślepiająco białym śniegiem i przymknął oczy, by lśniące drobinki zanadto go nie raziły. Czuł, jak po policzkach spływają mu łzy. Rozpaczy, wstydu i poniżenia.

— Ja wiedziałem, że trzeba będzie zabijać, ale nie przypuszczałem, że to się wiąże z takimi wyrzutami sumienia. Nie wiedziałem, że będę się tak czuł, że ten biedny chłopak będzie mi się śnił...

— To nie był biedny chłopak, to był okupant. — Jasiek nieomal wypluł to słowo.

— Okupant... Tak, okupant. Zgadzam się, Jasiek. Ale to był też człowiek, taki jak ja czy ty. Ktoś mu wbił do głowy, że my jesteśmy źli, że nie zasługujemy na wolność, że nas trzeba tępić, więc na nas poluje. Może on chciał wrócić do swojej narzeczonej jak ja do Irki? Może zabiłem jakiemuś dziecku ojca?

— Może, ale nie wiesz tego. Wiesz za to, że za miesiąc się żenisz, a Irka umrze, jak do niej nie wrócisz. Wiem, że to wszystko, co się tu dzieje, jest piekłem, ale musimy to przetrwać, Andrzej. Dla naszych mam, dla Irki, dla Celi. One czekają i modlą się za nas każdego dnia. Walczymy o słuszną sprawę, Bóg jest po naszej stronie, jesteśmy moralnie usprawiedliwieni.

— Tak, Polska jest słuszną sprawą, ale trzeba ją okupić tyloma cierpieniami, tyloma życiami...

— To będzie tego warte, Andrzej — rzekł z przekonaniem i położył przyjacielowi dłoń na ramieniu. — Będziemy mieć wolną Polskę, będziemy bohaterami. Będziesz kiedyś opowiadał synowi, że wywalczyłeś dla niego niepodległość. Tymi rękoma i tym karabinem. I on będzie z tego dumny.

— Z tego, że jego ojciec był mordercą?

— Nie jesteś mordercą, Andrzej, do jasnej cholery! Zbierz się w sobie i zaciśnij zęby. Im bardziej się zaweźmiemy, tym szybciej to się skończy. Pamiętaj, musisz pomścić ojca i dziadka.

— Ale jaki to ma sens, Jasiek? Ktoś mi zabił dziadka, to mój ojciec zabił kogoś, kto nie miał z tym nic wspólnego, poza tym że był Rosjaninem. Ojca zabił mi ktoś, kto chciał pomścić ojca zabitego przez innego Polaka, a teraz ja mam zabić jakiegoś Rosjanina, bo inny mi zabił ojca? Przecież to jest niekończąca się spirala nienawiści!

— Ja wiem, Jędrek, ja wiem, że to może się wydawać bez sensu. Ale takie mamy czasy, albo zabijasz, albo ciebie zabijają.

Andrzej spojrzał na niego z goryczą. Jasiek miał rację. Nikt nie będzie się nad nim litował. Choć go to brzydziło, musiał zacisnąć zęby i dalej walczyć, skoro już w to wszedł. Nie dla siebie, nie dla przyjaciół, nawet nie dla Polski, ale dla Ireczki i dla ich wspólnego życia, które mieli wieść, gdy ten koszmar się skończy.

— Gienek i Sławek już wrócili, chodź, trzeba się szykować.

— Panowie, szybko, póki siedzą w obozie, napadniemy ich z zaskoczenia! — Sławek machał pośpieszająco rękoma.

Andrzej poczuł, jak ściska mu się serce, lecz zabrał się za ładowanie karabinu. Karabinu, który chwilę później stał się sprawcą krwawej rzezi i skropił dziewiczy las krwią wroga.

*

Andrzej siedział oszołomiony pośrodku pobojowiska i próbował nie spoglądać na krwawą łaźnię, która go otaczała, a której był jednym ze sprawców. Znów zabił. Teraz jednak nie w obronie koniecznej, a z zemsty. Jak dzikie zwierzęta zabijające intruzów, którzy ośmielili się wkroczyć na ich teren.

— Andrzej, przydaj się na coś, a nie siedzisz i się nam przyglądasz. Obóz sam się nie przeszuka. Może mają coś wartościowego! — krzyknął na niego Gienek.

— To jest zwykłe złodziejstwo. Hieny cmentarne z was, nieboszczyków okradać.

— Jemu się już we łbie pomieszało, do jasnej cholery! — zezłościł się Sławek. — To są łupy wojenne, a nie żadne złodziejstwo! Jędrek, nie płacz no już jak baba! Ty jesteś gorsze dziecko niż Romek, na wojnę się ani trochę nie nadajesz! Ja się jestem gotów założyć, że twoja Cela by się na twoim miejscu lepiej sprawdziła! Jak masz tylko ryczeć i się mazać, to może lepiej wracaj do domu, tam będzie z ciebie lepszy pożytek!

— Mam jeszcze honor —wycedził przez zęby.

W głębi serca tak właśnie pragnął uczynić. Za trzy tygodnie miał przecież wziąć ślub z Ireną, to jej był teraz potrzebny, nie tu, w lasach wśród innych partyzantów. Duma nie pozwalała mu jednak przerwać misji, która sam sobie wyznaczył. Nikt nie kazał mu walczyć za ojczyznę, sam się tego podjął i zrezygnować nie mógł.

— Znalazłem tytoń! — zawołał uszczęśliwiony Romek i zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu fajki.

— Oddaj mi, to nie dla dzieci! — krzyknął do niego brat.

— A odczep się, ja znalazłem, to moje!

— Andrzej, no już. — Usłyszał miękki głos Jaśka nad swoim uchem. Przyjaciel położył dłoń na jego ramieniu i przysiadł tuż obok. — Wiem, że cię to wszystko boli, ale takie już jest prawo wojny. Oni mogą mieć jedzenie i broń, wiesz, jakie mamy problemy z aprowizacją. Skoro oni nie żyją, to czemu mamy nie skorzystać z ich zapasów? Dlaczego ma się zmarnować? To ma przecież sens, prawda?

Andrzej pokręcił głową z rezygnacją. W rozumowaniu Jaśka tkwiła logika, brutalna, ale wciąż logika.

— Masz rację, Jasiek. Tylko że ja się chyba na to nie nadaję. Ja powinienem być teraz z Ireną i wesele szykować, a nie...

— Wiem. Też bym wolał być teraz w domu i starać się o dziewczynę...

— To masz jakąś, tak? Przyznaj mi się, no, nikomu nie powiem.

— No jest taka jedna... — Jasiek spłonął rumieńcem, rzecz na niego niezwykła. — Ale powiem ci, jak się upewnię, że coś z tego będzie. Nie chcę zapeszyć...

— Niech ci będzie.

— Wiesz co, postaraj się o to, żeby cię chociaż na dwa dni zwolnili, żebyś wziął ten ślub. Ty nam tu przecież zemrzesz, jak będziesz musiał być z daleka od Irki jeszcze tydzień, a jak na ślub nie wrócisz, to chyba nam tu się zapłaczesz.

Andrzej uśmiechnął się do niego z wdzięcznością. Chociaż Jasiek starał się go zrozumieć i uszanować to, co odczuwał... Chociaż jego miał w tym piekle, bo tamtym to chyba już zupełnie rozum odebrało. Jak dobrze, że go miał.

*

Irena westchnęła ze smutkiem. Dziś była sobota. Kolejna bez Andrzeja. Zawsze spędzali ten dzień razem, w domu któregoś z nich, i rozmawiali na najróżniejsze tematy. Czasem mówili tylko o swojej przyszłości, innym razem rozprawiali o sprawach dotyczących Polski. Wszystkie te dyskusje i tematy uważała za niezmiernie ważne, bo mogła dzięki nim poznać umysł ukochanego, jego marzenia, cele, charakter. Dzięki godzinom spędzonym w przestronnym salonie Zawilskich lub niewielkiej, ale przytulnej bawialni Wysockich znała ukochanego na wylot i zyskała pewność, że chce z nim spędzić resztę swojego życia.

Te cotygodniowe wzajemne wizyty pełne rozmów mniej i bardziej poważnych, czułości i radości, odeszły w niebyt wraz z wybuchem powstania. Na początku Irenie zdawało się, że Andrzej jest tuż obok, że zaraz zjawi się w salonie i przyciśnie ją do piersi. Kiedy jednak się nie zjawiał, jej serce rozpadało się na coraz mniejsze kawałeczki. Pustka zalegająca w całym Grochowie, odkąd opuścili go młodzieńcy, była nie do zniesienia. Irena marzyła tylko o tym, żeby ukochany wrócił, usiadł w swoim ulubionym fotelu i objął ją ramionami. Jak kiedyś...

— Jędruś, zostaw już tę Irkę, jak przyklejony do niej jesteś! — krzyknęła Cela, marszcząc zabawnie nosek.

— A co tobie to przeszkadza? Narzeczona moja w końcu, to mogę ją obejmować, zgorszenia żadnego nie sieję — fuknął Andrzej, poprawiając czuprynę jasnych włosów, które opadały mu na oczy.

— Zgorszenia siał nie będziesz, jak zostanie twoją żoną. Mnie tam to twoje postępowanie gorszy, ja jestem tylko niewinną panienką w wieku lat piętnastu, która żadnego kawalera nigdy nie miała!

— To już twój problem!

Cela zacisnęła pięści i zgromiła brata spojrzeniem. Wydała z siebie dziki ryk i rzuciła się w kierunku Andrzeja, po czym zaczęła go uderzać piąstkami w ramię. Siedząca obok Irena zaśmiewała się gromko z utarczek rodzeństwa.

— Jesteś paskudny i samolubny! — ciągnęła Cela i zabrała się za mierzwienie włosów brata.

— Ej, tylko nie włosy, niszczysz moje uczesanie! Poza tym to nie moja wina, że cię żaden panicz nie chce, musisz się zmienić, to się może jakiś dla ciebie znajdzie!

— Irka, jakim cudem ty jeszcze z nim wytrzymujesz? Ja bym chyba wolała w ogołe za mąż nie wychodzić niż mieć takiego nicponia niedobrego!

— Miłość jest ślepa — zaśmiała się Irena i ucałowała Andrzeja w policzek.

Ten jednak, zamiast też się zaśmiać, prychnął z oburzeniem, wstał z sofy, wyswobadzając się z uścisków siostry i narzeczonej, po czym demonstracyjnie, z obrażoną miną przeszedł się po bawialni jak aktor w teatrze i opadł na fotel. Założył nogę na nogę i wziął ze stołu fajkę, którą z rozkoszą nabił tytoniem.

— I będziesz nam tu teraz kurzył to śmierdzące paskudztwo? — Cela popatrzyła na brata krytycznie.

— A no będę, u siebie w domu jestem, żadne baby nie będą mi dyktować, co ja mam robić.

— Aha, czyli jesteśmy babami, no świetnie! Ty się lepiej chłopami powinieneś zająć, a nie babami!

— Jakimi chłopami?

— Tymi na polu!

— A to co ja będę się nimi zajmował, jak wszystko mają, co im trzeba. Ziemię im pozwalam uprawiać, to czego im więcej.

Irena spojrzała na ukochanego z niedowierzaniem, a po plecach przebiegł jej chłodny dreszcz. Nie takich słów spodziewała się po Andrzeju. Zawsze miał tak ciepłe serce otwarte na potrzeby innych, a teraz wykazywał się tak ogromną nieczułością i obojętnością. Tego jego oblicza nie znała.

— Andrzej, po pierwsze wyprostuj się — fuknęła, na co młodzieniec od razu zdjął nogę z nogi i poprawił się w fotelu — a po drugie, jak ci nie wstyd? Działasz z tymi wszystkimi oszołomami z Komitetu Mie...

— Cicho, jak mama usłyszy, to mnie przecież zabije! — przerwał jej gniewnie, w oczach miał jednak nie złość, a strach.

Irena doskonale znała jego powody. Uśmiechnęła się przepraszająco do ukochanego i kontynuowała:

— W każdym razie, masz styczność z ludźmi, którzy gorąco orędują za uwłaszczeniem chłopów lub przynajmniej za oczynszowaniem, a ty z niewiadomych przyczyn zupełnie się temu sprzeciwiasz. Po co z nimi przystajesz, skoro masz zupełnie odmienne poglądy?

— To tylko w tej kwestii, Ireczko. Po co ja mam zmieniać panujący porządek, jak wszystkim jest dobrze, jak jest.

— Tobie jest dobrze. Twoim chłopom może też, ale nie wszystkim, którzy żyją na tym świecie. Ciebie ojciec nauczył ich dobrze traktować, ale mało kto tak robi. Tu nie chodzi o ciebie, Andrzeju, a o ogół. O wszystkich ludzi, a nie tylko twoje samolubne interesy.

Andrzej odsunął fajkę od ust i westchnął ciężko, po czym wbił puste spojrzenie przed siebie. Irena widziała, jak żyły na jego skroniach pulsują we wzmożonym wysiłku. Przypominały turkoczące koła pociągu, który wysila się, bucha i sapie, wioząc cenny ładunek do celu.

— Masz rację, Irka. Ja myślę jak taki szlachcic typowy, tylko o swoim interesie. Nie zwracam uwagi na innych ludzi. To bardzo źle. Ale mam ciebie, a ty mnie będziesz zawsze prowadzić na dobre drogi.

— Oczywiście, że będę. — Uśmiechnęła się i podniosła z miejsca.

Usiadła na oparciu fotela i przesunęła dłonią po jego miękkich włosach, wsłuchując się w jego ciche pomruki zadowolenia. Przymrużył lekko oczy i gładził jej ręce z takim namaszczeniem, jakby były dłońmi świętej.

— Wiecie co, to ja stąd pójdę. Wolę, jak się kłócicie — fuknęła Cela i wyszła z pokoju, Andrzej i Irena jednak nie zwrócili na nią uwagi, zbytnio zajęci sobą nawzajem.

— Irka, obudź się! — Celina potrząsnęła jej ramieniem.

— Przecież nie śpię...

— Ale umysłem obecna tu nie jesteś! Co się z tobą dzieje? Do roboty! Te wszystkie szaliczki i czapki same się nie zrobią!

— Jakie czapki i szaliki?

Celina pokręciła głowa ze zniecierpliwieniem, uderzając dłońmi o poły sukni. Uczyniła ruch tak gwałtowny, że aż zza paska wypadła jej koperta.

— No dla naszych chłopców, mama Gienka wymyśliła, żeby założyć komitet dobroczynny na rzecz powstańców...

— Faktycznie. Powiedz mi lepiej, co to za koperta. — Wbiła w Celinę intensywne spojrzenie. — Nie może być od Andrzeja, bo ja wtedy też bym coś dostała...

Celina zarumieniła się jak pączki maków. Schyliła się i szybko podniosła kopertę, jakby bała się, że Irena zaraz jej ją odbierze. Wsunęła list za pasek spódnicy i otrzepała ją z kurzu. Oczy miała tak przerażone tym, że ktoś może odkryć, kto do niej pisuje, jakby Irena co najmniej zamierzała ją zamordować.

— Nie interesuj się! — prychnęła ze złością.

— Cela, co cię ugryzło? Przecież korespondencja to nie zbrodnia, a ja tylko się grzecznie zapytałam. Możesz mi nie mówić, kto do ciebie pisze, jeśli nie przejawiasz takiej ochoty, po prostu zdumiewa mnie twoje zachowanie. Nie wiem, kto by musiał do ciebie pisać, żebyś się miała tak wstydzić!

— To już nie twoja sprawa.

— Cela, ja ciebie nie poznaję! Toż to przecież kawaler jakiś musi być, tylko że gdzie ty byś kawalera jakiegoś poznała, no gdzie?

— A może żem poznała, nic ci do tego! — Cela spojrzała na Irenę z takim gniewem, jakby zaraz miała ją uderzyć.

— Przecież ty za młoda na mężczyznę jesteś!

— Mam siedemnaście lat, tyle co ty, jak cię Andrzej zaczął adorować! Już dawno mogłabym mieć chłopca, a wy wszyscy widzicie we mnie dziecko! I ty, i mama, i Andrzej! Tylko J... — Urwała, jakby zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo.

— No kto, kto? Mów, jak żeś taka...

— Nic ci nie powiem! — W głosie Celi brzmiał taki gniew, jakby chciała kogoś uderzyć.

Irena jej nie poznawała. Cela miała charakterek, ale nigdy się tak do nikogo nie odzywała. Brata traktowała na ogół z podziwem, pomijając chwile, kiedy stroiła sobie z niego żarty, a podziw ten przelewała też i na Irenę. Coś złego się jej stało. Może to strach o brata, wstrząs nerwowy związany z panującą sytuacją polityczną, może jakieś wzruszenia serca, o których nikomu nie mówiła. Irena musiała jakoś dotrzeć do przyczyn zachowania Celi.

Podniosła się z fotela i podeszła do Celiny. Wyciągnęła ręce, by ją objąć, ale dziewczyna ją odepchnęła. Popatrzyła na przyszłą szwagierkę ze zdumieniem i otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale Celina odwróciła się na pięcie i pobiegła na piętro.

Irena załamała ręce i opadła na fotel. Miała niemal całkowitą pewność, że zachowanie Celi było sprawką jakiegoś młodzieńca. Musiał być to ktoś z ich okolic, bo z innymi chłopcami Celina styczności nie miała. Nie zdawało się jej prawdopodobnym, by był to Gienek, uchodzący za nieokrzesanego gbura. Żaden z braci Sobolewskich również nie zdawał się jej prawdopodobną opcją, gdyż Celina zawsze irytowała się ich rzutkością. Nie, Celinka musiała zakochać się w kimś rozsądnym jak ona sama. Tylko taki mężczyzna mógłby zdobyć jej serce. A może... Nie, to nie był Jasiek, bo coś by wtedy zauważyła. Więc kto?

Na to pytanie należało znaleźć odpowiedź. Irena w końcu miała zadanie, które mogło odwrócić jej myśli od troski o Andrzeja. Już nie mogła się doczekać, aż rozwiąże tę zagadkę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro