Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.

– I nigdy więcej się tutaj nie pokazuj!

Jan nie mógł odpowiedzieć na te słowa, nawet gdyby bardzo tego chciał. Boleśnie obite żebra, brzuch i głowa sprawiały, że był oszołomiony z bólu, więc nawet niezupełnie do niego dotarły. Klęczał, opierając się dłońmi o ziemię, dysząc płytko. Ziemię tuż pod jego głową barwiła krew kapiąca z nosa.

Dlaczego musiał taki być?

Taki naiwny. Żałośnie dobroduszny. Kiedyś wierzył, że traktowanie innych jako równych sobie zmieni świat. Coraz więcej ludzi wokół niego stanie się lepszych, pod wpływem ich dobroci zmieni się pozostała reszta, aż w końcu złoczyńców na świecie będzie tak mało, staną się tak słabi, że nikomu nie będą w stanie zaszkodzić.

A jednak jedyne, co dostrzegał coraz częściej, to liczba ludzi, których obecność tak bardzo pragnął wyplenić.

Dlaczego więc nadal się trzymał tej ideologii, nawet pomimo tego, że nie miała żadnej racji bytu?

Czemu nie potrafił z nią zerwać, skoro przynosiła mu jedynie rozczarowania i cierpienie?

– Dziękuję, miły panie...

Uniósł wzrok. Stała nad nim ta nędzarka, którą próbował obronić przed wyrzuceniem z karczmy. Kobieta trzęsła się od listopadowego chłodu, jej ubranie było cienkie i niezdolne do utrzymania jakiejkolwiek ciepłoty. Nie dziwił jej się, że za wszelką cenę chciała zostać wewnątrz. Właściciele karczmy ignorowali ją bardzo długo, Jan odniósł wrażenie, że nie mieli nic przeciwko temu, żeby została. Jednak sprzeciwiła się temu klientela. Przeszkadzał im zapach żebraczki, niektórym sam nawet jej wygląd odbierał apetyt. Wyrażali więc swoje niezadowolenie głośno, obdarzając nędzarkę najgorszymi epitetami.

Głupcy. Skończeni, samolubni głupcy...

– Nie ba bi... za co... dziekować... die zozdała... pabi... śrotku... – wystękał, ostrożnie się prostując. Ułatwił to sobie, podpierając się o murowaną ścianę karczmy, nędzarka zresztą szybko rzuciła się, aby mu w tym pomóc. Starał się przy tym nie pobrudzić spodni krwią. I tak nie były już najczystsze, bo uwalane błotem, jednak ziemię było o wiele łatwiej sprać... – Badzo... mi... szykro...

– Złamali panu ten nos? – zatroskała się kobieta, pochylając się nad Jankiem.  – Chryste panie, złamany... – Na obliczu żebraczki odmalowało się przerażenie zmieszane z poczuciem winy. – To moja wina, jak ja się panu teraz odkupię...

Młodzieniec patrzył na jej pomarszczoną bruzdami trudu i zmęczenia twarz. Tylko żywe, brązowe oczy lustrujące jego nos podpowiadały, że nędzarka jest młodsza, niż wyglądała. Westchnął ostrożnie, niezadowolony z tego, co zobaczył. Nie tak powinien wyglądać świat.

– Die ce nic ot pabi... – Bił się z myślami jeszcze przez dłuższą chwilę. W końcu przegrał. Wszystko to, czego nauczył się jeszcze chwilę temu, przegrało z wyuczonym odruchem. Sięgnął do swojego mieszka i wyciągnął z niego parę dukatów. Podał je zdumionej kobiecie. – P-rosze... kupiś sobie p-łasz...

Nędzarka machinalnie przejęła monety. Gdy jednak zorientowała się, jak dużą kwotę otrzymała, upuściła je z cichym krzykiem, jakby ją sparzyły.

– Chryste... Na Boga, ja nie mogę tego przyjąć! – odparła z przerażeniem. – Nie od pana!

Janek nawet nie spojrzał na pieniądze. Już nie należały do niego. Wolał skupić się nad tym, że krew przestała cieknąć z taką częstotliwością, jak wcześniej, więc mógł iść dalej. Co prawda, całe jego ciało nadal pulsowało tępym bólem, ale nie spodziewał się, że to minie wystarczająco szybko.

– Ja ihś... bie ce – oznajmił dobitnie, po czym zmusił obolałe kończyny do ruchu. Zarzucił na stłuczone plecy swój tobół z rzeczami i ruszył w kierunku traktu. – Z Bo-giem – rzucił jeszcze na odchodnym, nie oglądając się na kobietę. Nie musiał sprawdzać, czy nędzarka weźmie monety.

Oczywiście, że weźmie. Jakże mogłoby być inaczej.

Kontynuował więc swą podróż. Wędrował już tak od lat, można wręcz powiedzieć, że gdy tylko poczuł zew dojrzałości w wieku nastoletnim, postanowił rozpocząć swoją niekończącą się wyprawę. Przyszło mu to z łatwością, bo rodziny nie miał, a jedyne, co mu po sobie zostawiła, to biedny szałas w dzielnicy nędzy, której nawet nie mógł nazwać domem. Bo i nigdy nie czuł się tam jak w domu.

Prawdę mówiąc, nigdzie nie czuł się jak w domu. Marzył o takim miejscu, jednak było to marzenie tak odległe, że nawet zrealizowanie jego własnej ideologii wydawało mu się łatwiejsze do osiągnięcia. Żaden budynek, żadna kwatera, choćby najwygodniejsza, nigdy nie wzbudziła w nim uczuć, które ludzie tak szumnie nazywają "szczęściem, że znów są w domu". Nigdy tego nie poczuł, choć nawet pomimo wątpliwości nadal miał nadzieję, że kiedyś znajdzie to miejsce.

Jeżeli miał jakieś marzenie, którego spełnienia pragnął równie bardzo, jak powszechności dobra na świecie, to było nim właśnie ono.

Uznał, że chce zatrzymać się w jakiejś karczmie. Rzadko kiedy pozwalał sobie na taki luksus, ale pragnął się umyć. Miał nawet nadzieję na zdobycie jakiejś maści przeciwbólowej, choćby tylko na ten nieszczęsny nos... Wiedział, że jeśli zdecyduje się na to, na opiekę lekarza nie wystarczy mu pieniędzy, jednak wtedy było mu naprawdę obojętne, czy jego nos będzie mniej lub bardziej prosty. Chciał jedynie czystej wody, choćby i lodowatej, oraz zwykłego łóżka. Coś przeciwbólowego przyjmie, gdy będzie to możliwe i wystarczy mu na to pieniędzy.

Wszedł więc do pierwszej karczmy, która rzuciła mu się w oczy. Nie przywitano go zbyt ciepło; czuł na sobie masę ciekawskich, a wręcz niechętnych spojrzeń.

– Proszę pokój – powiedział, starając się mówić jak najwyraźniej, choć nos stanowczo mu w tym utrudniał. Nawet gospodarz ocenił go po samym wyglądzie; w jego postawie i tonie było coś mało zachęcającego.

– Na ile?

– Da... jeden dziedź.

– Dwa dukaty – oznajmił mężczyzna chłodno. Jan sięgnął do sakiewki, jednak po zerknięciu do niej poczuł dreszcz.

Miał tylko pięć talarów. To jedynie dukat.

No tak, przecież chwilę temu prawie wszystko oddał.

Nie zamierzał jednak się poddawać. Wysypał na ladę całą zawartość sakiewki. Przeliczył grosze, z nich też nie udało mu się uzbierać choćby na talara. Do ceny brakowało mu dwa razy tyle.

Ale postanowił postawić wszystko na jedną kartę.

– To wszydtko, co bab. Prosze, zlitujdzie cie.

– Dwa dukaty – powtórzył mężczyzna nieczułym tonem, a jego spojrzenie stawało się coraz zimniejsze. Jan stracił już wszelką nadzieję.

– Die bab – westchnął ze zrezygnowaniem.

– To poszedł mi stąd. To lokal dla ludzi, którzy mają pieniądze – oznajmił gospodarz szorstko, wskazując dłonią drzwi.

– A moge chocia... f staini? S konimi? – rzucił desperaacko, jednak widział w twarzy rozmówcy odpowiedź. Tamten bez słowa po raz kolejny wskazał mu drzwi. Młodzieniec nawet nie próbował się z nim kłócić, bo i widział, że nic z tego nie wyniknie. Wyszedł więc i zamiast tego postanowił poszukać szczęścia gdzie indziej.

Na przykład w karczmie parę przecznic dalej.

Tam jednak sytuacja się powtórzyła.

No to może zajazd przy głównej drodze?

Nie, tam cena była tak horrendalnie wysoka, że po usłyszeniu jej bez słowa wyszedł z budynku.

Została mu jeszcze jedna nadzieja – karczma na drugim końcu miasta. Wiedział, że nie zdąży dojść tam przed zmrokiem, ale była jego ostatnią deską ratunku.

Oczywiście zdawał sobie sprawę, że być może idzie tam nadaremnie. Jan był dobry, ale nie głupi. Tak naprawdę idąc przy okazji szukał też jakiegoś innego lokum zastępczego, którego mógł nie dostrzec wcześniej. Pytał ludzi o nocleg. Nikt jednak nie garnął się do przyjęcia pod swój dach brudnego, podejrzanie wyglądającego włóczęgi, a jedyne, co mu sugerowano do spania, to zaułki w dzielnicy nędzy. Jedni złośliwie, inni z dobrej woli, wskazując te, w których na pewno zdobędzie dach nad głową i posłanie. Problem w tym, że nie tego Jan szukał, bo zaułkom bardzo nie ufał. Ten jeden raz nauczył się czegoś na własnym błędzie i od pewnego przykrego zdarzenia unikał ich jak ognia.

Nagle okazało się, że podczas poszukiwań chłopak zabłądził.

Nie wiedział, w którą uliczkę wszedł błędnie, próby wycofania się do miejsca, które mijał, sprawiły, że zgubił się jeszcze bardziej. Wszystkie zaułki wyglądały identycznie, ciężko mu było orzec, który już widział, a który nie.

Kluczył tak aż do zmierzchu.

Koniec końców znalazł się w dziwnym miejscu. Domki wokół coraz bardziej zaczynały przypominać jednorodzinne chatki niż kamienice, a gdzieś w oddali zobaczył miliony światełek tworzących wielki zbiór, niczym gwiazdy na firmamencie. Od tego miejsca biła łagodnawa, pomarańczowa łuna, jeszcze bardziej dodając temu widokowi piękna.

Wyglądało to magicznie. Jan wiedział jednak, że nie ma czegoś takiego, jak magia.

Wiedział, że ma przed sobą cmentarz.

Przechodził uliczką obok niego, podziwiając ten piękny, ognisty spektakl. Nie bał się ani trochę, nawet pomimo ciemności; wiedział, że duchy nie krzywdzą dobrych, religijnych ludzi, szanujących ich prawo do spokoju. Młodzieniec nie chciał im przeszkadzać.

Początkowo nawet nie miał zamiaru wchodzić na ich teren, jednak podjął inną decyzję, gdy zaczął padać deszcz.

A kaplica pośrodku cmentarza była jedynym schronieniem w zasięgu pola widzenia.

Wahał się, co prawda, przez dłuższą chwilę, ale leciutka mżawka zmieniła się szybko w silną ulewę. Uznał więc, że nie ma wyboru. Wślizgnął się więc do środka malutkiego budynku przez otwarte drzwi. Najwyraźniej ktoś, na jego szczęście, zapomniał zamknąć. Było tam zimno, jeszcze zimniej niż na zewnątrz, a przemoczone ubrania sprawiały, że marzł jeszcze bardziej. Mimo tego miał dach nad głową.

W dodatku deszcz zmył krew z jego twarzy. W jakiś sposób przyniosło mu to ulgę, nawet pomimo tego, że nos nadal emanował tępym bólem. Nie mówiąc już o całym jego ciele, oczywiście, ale o nim Jan zapominał znacznie łatwiej.

Kaplica była skromna. Nie było złota, potężnych rzeźb czy licznych witraży. Prosta, murowana, jakich wiele. Zdobiły ją świeże kwiaty i płaskorzeźby pomalowane farbami, których kolorów nie był w stanie rozpoznać w półmroku. Tylko dzięki dwóm pochodniom płonącym po obu stronach pomieszczenia był w stanie cokolwiek zobaczyć. Nie zostały tam jednak pozostawione po to, żeby przypadkowy gość, taki jak on, mógł podziwiać malowidła.

Ułożone były tak, żeby oświetlać stojącą na samym środku pomieszczenia trumnę.

– Wybacz, że ci przeszkadzam, przyjacielu – wyszeptał w głuchą ciszę kaplicy. Kiedy krew zaschnęła, mówienie przychodziło mu z o wiele większą łatwością. Nadal brzmiał nieco, jakby miał katar i obawiał się, że już mu tak zostanie, ale przynajmniej mógł wypowiadać się zrozumiale. I odetchnąć nieco głębiej, choć to ostatnie ciągle sprawiało mu ból. – Pozwól, że przeczekam tu noc.

Jan nie dostał żadnej odpowiedzi, co uznał za milczące przyzwolenie. Skulił się więc na jednej z ławek pod nawą boczną, próbując otulić się przemoczonym płaszczem, żeby choć trochę się ogrzać. Nie wychodziło mu to, ciągłe dreszcze i bolące od zimna stawy długo nie dawały mu zmrużyć oka. 

A jednak musiało mu się to udać.

Bo obudziły go cudze głosy.

Uniósł niepewnie powieki, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje. Czyżby już był ranek? Ta myśl przeraziła go w pierwszej chwili, bo chciał wymknąć się z kaplicy niezauważony. Szybko jednak zorientował się, że wokół panował mrok.

A zamiast tłumu ludzi, zobaczył ich tylko dwoje.

– Cholera jasna, ten gwint nadal siedzi...

– To go podważ, imbecylu, od czego masz łom?

– Gębę sobie podważ! Najlepiej tym łomem, przecież mówię, że nadal siedzi!

Niemal już całkowicie rozbudzony, podniósł się ostrożnie i zbliżył. Nieznajomi z jakiegoś powodu mocowali się z trumną; mieli ze sobą całą masę żelastwa, którą próbowali wykorzystać do podniesienia wieka. Jan miał wobec tego złe przeczucia; jeżeli trumna została zabita, tak już powinno zostać.

– Panowie, co robicie? – spytał, nim zdążył się powstrzymać. Miał być niezauważony, jednak coś mu mówiło, że także i ci ludzie nie powinni się tu znaleźć. Ich reakcja tylko go w tym upewniła; obejrzeli się ze strachem, wypuszczając z rąk żelastwo, które z hukiem wylądowało na marmurowej podłodze. Młodzieniec aż się skrzywił.

– A co cię to, brzydalu, obchodzi? – spytał jeden z nich napastliwie. 

Uwaga dotknęła Jana, nawet pomimo tego, że próbował udawać, że jest inaczej. Wiedział że przez złamany nos będzie wyglądał inaczej – a że przedtem wyglądał dość ujmująco, sporo tracił – jednak nie to było jego największym problemem w tamtym czasie. Teraz pogardliwe przezwisko sprawiło, że natychmiast chciał zakryć twarz, wycofać się ze wszystkiego, a najlepiej całkiem zapaść się pod ziemię.

Mimo wszystko już był pewien. Ci ludzie wyraźnie nie mieli zamiaru oddać zmarłemu należnego hołdu.

Nie mógł stać i patrzeć.

– Zostawcie tego człowieka w spokoju – odparł hardo, postępując krok do przodu. – Zmarli zasługują na szacunek.

– A być może, ale on to na pewno nie! – Włamywacz skrzywił się z odrazą i splunął na trumnę. 

Jan miał wrażenie, że wewnątrz niego zaczęło wrzeć. W jednej chwili zapomniał o chłodzie. 

– Oszust i kanciarz! – ciągnął mężczyzna ze zgorszeniem, posyłając przy tym znaczące spojrzenie swojemu partnerowi w zbrodni. – Już za życia nie zasługiwał na szacunek, śmierć go nie odmieni.

– Oszukał nas, więc mamy prawo się na nim mścić. – Drugi z włamywaczy złożył ramiona na piersi, kiwając lekko głową. – A to, że umarł, wcale nie sprawia, że jego występki mogą być zapomniane. Jedyne, na co zasługuje, to leżenie na gołej ziemi jak zdechły pies. Żaden wieczny odpoczynek.

– Co wam zrobił ten człowiek? – oburzył się Jan. – Już jest martwy, czemu to robicie, skoro to nie cofnie waszych krzywd? 

Włamywacz podniósł łom i pomachał groźnie w jego kierunku.

– To już nie twoja sprawa, smarkaczu. A teraz wypad stąd, jeśli będziesz nam przeszkadzał, albo piśniesz choć słowo, już my się postaramy, żebyś tego pożałował.

Jan zawahał się. Dość mu było kłopotów. Jego ciało nadal wypominało mu jego niedawny dobry uczynek.

A jednak nie był w stanie pogodzić się z tym, jak skończy ten człowiek, jeśli niczego nie zrobi. Przecież tak nie można. Nie znał nieboszczyka, ale wiedział, że żaden człowiek nie zasługiwał na takie traktowanie.

Jeśli nic nie zrobi, będzie współodpowiedzialny za to bestialstwo.

Nagle wpadł na pomysł. Być może mało mądry, jego instynkt samozachowawczy wręcz bił na alarm...

Ale pozwalał na pogodzenie obu racji, z którymi się szamotał.

Sięgnął po mieszek z pieniędzmi i podał go zdziwionym mężczyznom.

– Nie jest tam wiele, niecałe dwa dukaty. Ale to wszystko, co mam. Weźcie je i zostawcie tego biedaka w spokoju.

Włamywacze patrzyli na Jana w osłupieniu jeszcze przez dłuższą chwilę. W końcu wymienili spojrzenia i wybuchnęli śmiechem.

– Patrz na chłopaka – rzucił jeden z nich do towarzysza z rozbawieniem. – Jaki desperat...

– Młody, ty nie masz pojęcia, jakiej kanalii bronisz. On sobie na to nie zasłużył. Bierz swoje pieniądze i zwiewaj.

– Żaden człowiek nie zasłużył na taki los. – Janek nie ruszył się z miejsca. – Nawet najgorszy.

– Wiesz co, dzieciaku, aż mi cię szkoda. Bo ty naprawdę nie wiesz, co robisz. – Mężczyzna pokręcił głową z politowaniem i spojrzał wymownie na kolegę. – Może darujmy sobie, niech ma... W końcu, co nam zależy...

– Niecałe dwa dukaty to mało. – Drugi uniósł brew.

– Przecież on jeszcze mniej był warty... A przy sobie pewnie i tak nie miał ani grosza.

– W sumie. – Włamywacz wzruszył ramionami, po czym sięgnął po sakwę. Podrzucił ją lekko z drwiącym uśmiechem. – Miło się z panem robi interesy.

– Zostawicie go? – upewnił się Jan stanowczo.

– Zostawimy, zostawimy... to na nas już czas. – Pierwszy z mężczyzn poklepał chłopaka po ramieniu, mijając go. Drugi podążył za nim, wymachując mieszkiem. – Trzymaj się, strażniku grobowca! Oby Karmazyn nie okazał się taką szują jak za życia i odwdzięczył się za poświęcenie!

Młodzieniec westchnął cicho, słuchając zza swoich pleców ostatniej salwy śmiechu i głośnego trzasku drzwi. Martwy nie mógł mu się odwdzięczyć. To prawda.

Chociaż, może jednak...

– Jako jedyny dałeś mi schronienie, przyjacielu – westchnął, wpatrzony w trumnę. Uśmiechnął się krzywo. – Zasługujesz na te pieniądze jak nikt inny...

Podszedł do podwyższenia i skrzywił się z obrzydzeniem, widząc plamę śliny na drewnianych deskach. Głupcy. Obrzydliwi, nieczuli głupcy...

Rozejrzał się i wypatrzył to, czego szukał; w dyskretnym miejscu leżała niewielka szmatka, służąca prawdopodobnie do ścierania kurzu. Sięgnął po nią i starł ten godny pożałowania ślad po obecności włamywaczy.

– Nie zasłużyłeś na to, kimkolwiek byłeś. – Jan głęboko wierzył w te słowa, równocześnie nie ufał też nieznajomym. Może to kwestia tego, że nie przypadli mu do gustu, jednak nie mógł uwierzyć w to, że nieboszczyk był złym człowiekiem.  Z pewnością stał się tylko niewinną ofiarą tych dwóch brutali. Niemal był tego pewien. – Spoczywaj w pokoju.

Po tym wycofał się i znów skulił na ławce. Jego płaszcz trochę wysechł, lecz nadal było mu zimno. Do nieprzyjemnych doznań doszedł także głód.

I świadomość, że nie ma pieniędzy, żeby następnego dnia od razu go zaspokoić.

Mimo tego udało mu się zasnąć na jeszcze kilka godzin.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro