【Bosy】
Stoję przed kościołem – ot, zwykły budynek z pokrytym ciemnymi dachówkami dachem, mieszczący się przy głównej drodze. Ludzie wchodzą na jego teren, popychają jasną bramkę, aby wejść, na co ona wydaje z siebie przeraźliwe skrzypnięcie, które echo roznosi po grobach. Bramka jakby wiązała im języki: gdy tylko przekraczają jej próg, słowa, które miały ulecieć z ich ust, od razu cofają się, grzęznąc na języku – trochę jak przestraszone dzieci trzymające się swoich matek, tak one mocno dzierżą za zęby, nie chcąc zostać wysłane w powietrze. Każdy pojedynczy człowiek wchodzący przez tamtą furtkę wie, że nie wolno mu już mówić; jakiś nieznany dotąd ciężar opada na jego barki, a on, nie wiedząc, co ma z nim zrobić, idzie dalej, jakby w transie stawiając kolejne kroki. Właściwie to dlaczego? Dlaczego ludzie wiedzą, że nie wolno im mówić? Czy to przez pryzmat tych wszystkich, pochowanych pod ziemią trupów? A może przez chęć pokazania swojej czystości Bogu, tej samej, którą na co dzień skrywa gruba warstwa brudu? Może nawet jedno i drugie.
Zwykły budynek. Nic wielkiego, nic, co wymagałoby jakiś głębszych przemyśleń.
Mimo to ma on coś przyciągającego; coś, co nie pozwala mi się oddalić za bardzo i tylko czeka, aż będę na tyle słaby, by oddać ciało, a wtedy ono wciągnie moją duszę w swoje silne sidła. Podobno wszyscy musimy wierzyć, aby nie oszaleć, potrzebujemy tego kogoś, komu możemy oddawać pokłon i mówić jego święte imię. Nawet jeżeli on nie istnieje, to my i tak go potrzebujemy.
Kiedyś byłem katolikiem, może jakaś część mnie, śpiąca w zakątku umysłu, nadal nim jest. Może. Nie wiem, czy byłbym w stanie ją teraz odkopać spod tego całego stosu wątpliwości i syfu nagromadzonego przez lata. Nie jestem też pewien, czy bardziej bym się wtedy cieszył, czy smucił ze znalezienia pozostałości po dawnym życiu, które już wystarczająco długo podążają za mną krok w krok. Prawdopodobnie nigdy nie dadzą mi one spokoju: będą w wieczność wlec swoje stopy równo za moimi.
Patrzę w dół, nie wiedząc gdzie utkwić swój wzrok: na bosych, prawie już czarnych, stopach, czy na podartym ubraniu, które ledwo trzyma się na wiotkim, kościstym ciele. Odnoszę wrażenie, jakby za chwilę miało z niego spaść na chodnik, pokazując wszystkie zdobyte przeze mnie blizny i rany, jeszcze zbyt świeże, żeby zamieniły się w zamknięty ślad po odciśniętym piętnie. Boję się, że ktoś zobaczy, w jak nędznym jestem stanie również wewnątrz, pod tą grubą i stęchłą powłoką, którą wszędzie ze sobą noszę, jak pancerz chroniący mnie przed atakami innych.
Zaciskam ręce na ciemnym materiale koszulki, trzymając go tak mocno, jakby za moment już go miałoby nie być; jakbym za ułamek sekundy miał zostać publicznie obnażony, a ten kawałek tkaniny robił za moją jedyną i jednocześnie ostatnią deskę ratunku chroniącą przed całkowitym spaleniem się ze wstydu.
Kątem oka zauważam, jak coraz więcej osób przewija się obok mnie, zmierzając w kierunku kościoła, albo pędząc gdzieś indziej. Obcasy jakiejś pani stukają w chłodne, chodnikowe kostki. Idzie szybkim krokiem, łapczywie pożerając dystans między nią, a jej celem. Gdy przechodzi obok, słyszę jak prycha zuchwale pod nosem; czuję na swojej skórze jej wbity we mnie wzrok, pełen wyższości i zniewagi, którą wypala każdą tkankę mojego ciała po kolei. Dla niej, nic nie znaczę: nic by się nie stało, gdybym nagle kopnął w kalendarz, pozostawiając po sobie jedynie szkarłatne strużki krwi. To byłoby normalne, gdyby nie to, że dla niej nie jestem choćby człowiekiem.
Jestem wyrzutkiem, którego trzeba się pozbyć, tak szybko, jak to tylko możliwe.
Podnoszę wzrok ponownie, napotykając znany już gmach, byle tylko uciec myślami od kobiety, skupić je na czymś innym. Potężny dzwon zawieszony na wieżyczce rozbrzmiewa, głęboko i doniośle, oznajmiając wszystkim, że wybiła równa godzina. Dźwięki cichną wokół, jak gdyby na rozkaz wielkiego dzwonu, którego brzmienie dudni mi w czaszce, rozprowadzając po niej wibracje. Moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa: powoli stają się coraz słabsze, cięższe i trudniejsze do podnoszenia. Coś mi podpowiada, że znajdę ukojenie w tym, co jest przede mną, że wystarczy tylko tam wejść i oddać się chwili wytchnienia; oczyścić umysł wraz z innymi czyścicielami.
Mimowolnie popycham bramę – ta jest nieco większa i znajduje się w innej części placu przykościelnego, tej przy bocznej drodze prowadzącej na osiedle. Praktycznie od razu czuję jak niewielkie, białe kamyki kaleczą moje stopy. Są zimne i chropowate; ostre na krawędziach, wbijają się jak igiełki. Miałem zamiar poszukać jakiejś pary butów, byle tylko włożyć na nogi i dojść do schroniska, przecież dostałbym nowe, gdyby były na stanie. Już szedłem w kierunku mostu, tam ludzie co pewien czas zostawiają w skrzynce niepotrzebne dla nich rzeczy, takie jak na przykład właśnie buty, gdy odwróciłem głowę w stronę kościoła. I zastygłem tak na kilka minut, niczym samotny głaz czekałem na to, co ma nadejść, milcząc; topiąc się we własnych myślach.
Staram się jak najszybciej pokonać drogę prowadzącą do wejścia budynku. Niektóre kamyczki uciekają spod moich nóg, inne wręcz przeciwnie, jakby ich życie od tego zależało, lgną pod nie, zwinnie przechodząc pomiędzy innymi jasnymi bryłkami. Patrzę na główne drzwi: wielkie, drewniane arcydzieło, na którym nakreślone są różne rodzaje kształtów tworzących ze sobą zachwycający efekt. Winorośl pnie się od dołu do góry, prawie że na całej wysokości drzwi, przeplatana różami, wrzosami, liliami i innymi cudownymi kwiatami. Po bokach stoją dwie postacie, jacyś święci, o których istnieniu zapomniałem, albo nie wiedziałem.
Waham się przez chwilę, błądzę w gęstych otchłaniach swojego umysłu, pracującego wszystkimi swoimi siłami nad tym, aby odwieść mnie od tego pomysłu. Tysiące myśli biega po głowie; wiele osób widzę przed oczami; słyszę każdy szept i słowo wypowiedziane na mój temat. Mózg chce mnie oszukać, używa najgorszej z możliwych zagrywek, sądząc, że przyniesie upragniony przez niego skutek. Ona jednak nic nie zmienia. Nie wnosi żadnej nowiny do mojego życia, a wręcz przeciwnie: jestem przez nią jeszcze ciekawszy świątyni.
Jestem ciekawy tego, czy nawet tam – w miejscu, gdzie według słów kapłanów i pism, każdego wita się z szeroko otwartymi ramionami; gdzie wszyscy są wobec siebie równi i nikt nie osądza nikogo – spotka mnie to samo, czego doświadczałem poza tymi potężnymi murami. Te słowa, którymi ludzie opisują wspólnotę Kościoła, brzmią niemal tak samo, jakby ktoś przedstawiał nimi Eden. Przez innych, używających podobnych sformułowań, stwierdzeń, czuję, jakbym stał właśnie przed bramą do raju, a nie drzwiami do świątyni.
Naprawdę chciałbym dostać się do tego raju. Miejsca, gdzie nikt nie patrzy na ubranie, fryzurę, wygląd, a na to, jaki ktoś jest; ludzi nie dzieli się na brzydkich i ładnych, grubych i chudych, bogatych i biednych. Tam, gdzie wszyscy są równi, gdzie równość naprawdę istnieje i żaden człowiek jej nie podważa, ale aż za bardzo przekonałem się, że takie miejsca nie istnieją; że są tylko pięknie wyglądającą iluzją na tle parszywej rzeczywistości, do której i tak za każdym razem jestem zmuszony powrócić.
Pomimo tego świdrującego żołądek uczucia, trzęsących się dłoni oraz delikatnie pulsujących, przez natłok wątków do ułożenia, skroni, chwytam za zdobioną klamkę. Muszę sprawdzić, czy niebo na ziemi nie jest tylko kolejnym złudzeniem opatulonym ciężką kołderką kłamstw. Choć chętnie pożyłbym jeszcze trochę ze słodką nieświadomością na ustach, to doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie mogę. Nie mogę, ponieważ jestem zmuszony do stawienia czoła prawdzie.
Wielkie drzwi skrzypią lekko, pewnie przez ich wiek; nie wyglądają na najnowsze, choć nadal zapierają dech w piersiach. Zwinnie, jak kot skradający się do swojej ofiary, pokonuję kolejne drzwiczki, chroniące zapewne ludzi przed przeciągiem. Patrzę prosto przed siebie, starając się nie skupiać na niczym innym: nie odwracać wzroku i przenosić go na ludzi dookoła. W środku budowla wydaje się jeszcze większa niż z zewnątrz: ławy ułożone są po bokach, równo, jak od linijki, blisko siebie; wszędzie wiszą obrazy, oprawione w prześliczne ramy z wijącymi się po nich liliami, chyba żadna ściana nie została pusta, bez kolorowych malowideł. Wszędzie widzę złoto, jak gdyby cały kościół był z niego zbudowany, stanowił jego pożywienie, bez którego nie może funkcjonować. Małe, złotolite główki aniołów spoglądają z góry, z wielkiego fresku rozciągającego się na prawie cały sufit. Wstrzymuję oddech, omotany efektywnością wystroju, która jednocześnie mnie przytłacza i wzywa do siebie – a ja, jak posłuszny baranek, biegnę do niej i pragnę jeszcze więcej.
Czar szybko znika, pryska niczym bańka mydlana. Atmosfera wewnątrz staje się cięższa, niż wcześniej, jakiś łańcuch łapie mnie za kostki, zawijając na nich swoje oślizgłe ręce – może to te śliczne zdobienia z ram i wrót, które oglądałem przed chwilą? Nie jestem pewien; czuję, że tonę w tym przepychu, złocie migającym mi przed oczami. Stawiam kilka niepewnych kroków naprzód, starając się utrzymać swoją postać na drżących nogach. Boję się spojrzeć na bok, w stronę tych wszystkich osób, nie chcę być jeszcze bardziej niepewnym swoich czynów.
Na pewno większość z nich obserwuje mnie teraz swoimi oczami, skanuje ciało, ubranie, śledzi kolejne, chwiejne z nerwów, kroki. Wielu prawdopodobnie prycha pod nosem, widząc tą moją nędzną personę. Nie muszę się oglądać, żeby wiedzieć jakimi spojrzeniami patrzą w miejsce, gdzie stoję: wiem doskonale, jak bardzo jest ostre i zuchwałe, wiem, ile obrzydzenia się w nim przelewa. To nie pierwsza i nie ostatnia sytuacja, kiedy wzrok innych wypala moją skórę; zadaje nowe ciosy, głęboko zanurzając sztylety w mięśniach. Gdybym tylko usiadł w jakiejś ławce, obok innych, oni od razu odsuwaliby się, w pośpiechu łapiąc za swoje rzeczy i uciekając z nimi gdzieś w bok; gdybym zajął miejsce obok matki z dzieckiem, ona natychmiastowo złapałaby za swoją pociechę, przenosząc ją w najdalsze ode mnie miejsce na ławie. Traktują mnie jak trędowatego, jestem intruzem, którego trzeba się pozbyć.
Rozciągam usta smutno pod nosem: kolejny raz uwierzyłem, że to miejsce istnieje naprawdę. Naiwny głupiec.
Ta świadomość jest gorsza od każdej innej rany, którą mógłbym sobie sam wyrządzić, albo którą inni mogli mi zadać. Czuję gorycz rozlewającą się po całym moim sercu, zajmującą powoli każdy skrawek ciała; czekam cierpliwie, aż dojdzie do mózgu i zatopi go, niby tsunami. Rozczarowanie steruje myślami, namawia je do jeszcze większego dobicia mojego umysłu, jakby nie był już wystarczająco obolały.
Mógłbym teraz wybiec z budynku, uciec, jak spłoszona sarna zauważona na wyjadaniu warzyw z ogródka – ale nie wykonuję odwrotu, zamiast tego przesuwam się w głąb pomieszczenia, wzdłuż ławek i zawistnych oczu, nadal kurczowo utkwionych na mojej osobie. Po lewej stronie zauważam małe, otwarte pomieszczenie z kilkoma ławeczkami ustawionymi przy ścianach. Nikogo nie ma w skrzydle poza mną, wszystkie miejsca są wolne, jak gdyby czekały tylko na kogoś, kto je zajmie. Wybieram to najbliżej jasnego filaru, przez który nikt mnie nie zauważy. Będę siedział na nim, dopóki wszyscy nie wyjdą, pozostawiając mnie samego, na połamanym wokoło siebie, lodzie.
Drzwi otwierają i zamykają się na przemian, a przez nie wchodzą do środka coraz to nowsze twarze ludzi. Słyszę ich kroki: głośne stukanie butów o kafelki odbijające się od beżowych ścian pokrytych malowidłami. Zasiadają na najbliższych wolnych siedzeniach, lecz żaden z nich nie wchodzi do lewego skrzydła, które okupuję, jakby wiedzieli, że coś się w nim czai. Może intuicja podpowiada im, że lepiej nie podchodzić, może sami wyczuwają atmosferę wypełniającą pomieszczenie i na jej podstawie decydują się usiąść z innymi.
Chwytam w swoją dłoń niewielką, czarną książeczkę otwierając ją na zaznaczonej chudą wstążeczką stronie, przejeżdżam palcem po niej, z zamkniętymi oczami, chcąc wylosować jakiś fragment. Wymawiam w głowie krótką wyliczankę i zatrzymuję dłoń wraz z jej ostatnimi słowami. Otwieram oczy, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, jaki cytat wybrałem.
„Pan podtrzymuje wszystkich, którzy padają,
i podnosi wszystkich zgnębionych".
Zamykam pośpiesznie książkę, przez nagły ruch koło mnie. Wers dudni mi w czaszce, skacząc po jej ściankach jak na dmuchanym zamku. Nie wierzyłem nigdy w przypadki, twierdziłem, że nic nie dzieje się w naszym życiu bez przyczyny – wybranie przez moje ciało akurat tej części na pewno nie było przypadkowe. Rozglądam się dookoła, napotykając na parę błękitnych oczu, których właścicielka siada obok mnie.
Jest młodą dziewczynką, na oko ośmioletnią. Ma jasne, kręcone włosy, które swobodnie spływają po jej ramionach, splecione jedynie u góry głowy w cienkiego warkoczyka; bladą, porcelanową cerę, przyozdobioną ledwo widocznymi piegami na niewielkim nosie; zaróżowione usta, ułożone w wąską linię. Wygląda jak lalka: mała i delikatna, przystrojona w białe ubranie, piękna oraz niewinna, niczym świeżo narodzona księżniczka. Jej światło zdaje się emanować wokoło drobnej sylwetki, kontrastując z moją, ułożoną w pobliżu.
Jeżeli anioły istnieją naprawdę, to jeden z nich właśnie teraz siedzi obok mnie.
Nie mija długo, a ludzie zaczynają wstawać. Na początku nie wiem, co się dzieje, próbuję zrozumieć, patrząc we wszystkie strony; w końcu zauważam księdza zbliżającego się w stronę klęcznika i dostawionego do niego mikrofonu. Ministranci zaczynają dzwonić metalowymi dzwonkami, których dźwięk łączy się ze śpiewem zgromadzonych, wypełniając całą świątynię aż po sufit. Wszyscy jak na zawołanie, idąc w ślady kapłana, padają na kolana, trzymając dłonie blisko siebie. Robię to samo, choć trochę bardziej niezgrabnie niż pozostali. Kątem oka rejestruję jakiś przedmiot w małych dłoniach mojej towarzyszki – jakby wisiorek, choć nie do końca. Rozpoznaję go, nawet w tak słabym świetle i pod takim kątem: to różaniec, a ja, właśnie uczestniczę na tym nabożeństwie.
Nie pamiętam modlitw, których słowa dźwięczą wpośród ścian, lecz pomimo tego staram się je powtarzać; przywołać jakieś wspomnienie. Czuję się nieswojo, ale nie przestaję ruszać ustami, chcąc sprawiać chociaż pozory. Spokój wypełnia moje żyły i ciało od środka, pierwszy raz od dawna odczuwam bezpieczeństwo, nawet jeżeli nadal jestem tylko bezdomnym. To miłe uczucie: lekkie, rozprowadzające ciepło od serca do każdej komórki w organizmie. Zapomniałem, jak to jest: nie bać się, że rano może, już nie otworzę oczu, przez narządy wewnętrzne, które mogą w nocy przestać funkcjonować, z powodu prowadzenia takiego, a nie innego trybu życia.
Nagle wszyscy wstają, więc również i ja podnoszę się z kolan. Słyszę pierwsze słowa, które precyzyjnie wymawiają inni. Powstrzymuję jednak swój głos, który za wszelką cenę chce uciec z gardła, w ostateczności gubiąc się między strunami głosowymi. Nie jestem w stanie wypowiedzieć tych kilku słów: Wierzę w Boga – tworzą wielki mur nie do przeskoczenia. Nie mogę puszczać, tak ważnej sprawy, na wiatr bez wyrzutów sumienia. Skoro to jest wyznanie wiary, nie zamierzam go wymawiać, dopóki nie utwierdzę się w przekonaniu, że naprawdę wierzę.
Znowu klękam, a głos kapłana unosi się w powietrzu.
Po chwili czuję lekkie trącenie po swojej lewej stronie. Podnoszę zdziwiony wzrok na młodą dziewczynę, nie wiedząc, co chce mi przekazać – ona natomiast uśmiecha się w moim kierunku serdecznie, rozciągając swoje usta szeroko. Wyciąga dłoń ku mojej, zaciśniętej pięści, otwierając i wkładając w nią swój różaniec. Po czym, jak gdyby nic się nie stało, wraca do modlitwy, dzierżąc w malutkich łapkach drugi pacierz, o wiele gorszy, niż ten, który mi dała. Na mojej twarzy maluje się zdumienie, które wręcz wycieka przez oczodoły.
To ona pierwsza od dawien dawna nie potraktowała mnie jak chorego jak zakażonego, trędowatego. Okazała mi serdeczność, szacunek. Oddała swój śliczny różaniec w ręce kogoś takiego jak ja, w dłonie skaleczone i cuchnące. Nie oceniła mnie na podstawie wyglądu, obecnego położenia, ani stanu, w jakim jestem – ona dała mi szansę.
Pomogła mi.
Nie sądziłem, że coś tak małego i niepozornego, jak ów różaniec, może tak bardzo podnieść człowieka na duchu. Ten mały gest ociepla moje serce, sprawia, że usta samowolnie pną się ku górze, formując uśmiech; zobaczyła we mnie to, czym jestem, a nie nędznego robaka tak jak wszyscy inni. Zobaczyła we mnie człowieka.
Podniosła mnie.
Różaniec jest iście piękny: ma jasne, zgrabne paciorki, które chwytają za wiązki światła i upychają w sobie ciasno; prosty krzyżyk na początku, z leciutko zaznaczoną fakturą, na którym wisi Prorok; nieco wyżej znajduje miejsce nieduży krążek, z wygrawerowaną datą, na pamiątkę. Czytam ją, przybliżając przedmiot do oczu: jedenastego maja tego roku. Ta niewielka dziewczynka powierzyła mi swój różaniec komunijny, ten, który sama niedawno dostała. To naprawdę szlachetny gest, chyba nie znalazłbym innego dziecka w tym kościele, które z taką łatwością zrobiłoby to samo, co ta dziewczynka.
Dla nich, dzieci komunijnych, jest to ważny atrybut. Oznaka, że za niedługo zrobią kolejny krok naprzód, wespną się wyżej, na kolejny szczebel swojej wiary. Pragną tej chwili, momentu, kiedy będą mogli, tak jak starsi, powierzyć swoje ciało Bogu, otworzyć serce i przyjąć to, co chrześcijaństwo im daje. Wyczekują tej zmiany, stania się kimś ważniejszym, zostać dostrzeżonym. To zrozumiałe. Każdy na to czeka, w większym, lub mniejszym stopniu.
Przenoszę spojrzenie na swoje ręce, na różaniec, odznaczający się w nich swoją niebywałą czystością. Na czarnym tle, jasne barwy zawsze będą najlepiej zauważalne. Mogłoby się wydawać, że połyskuje słabym, ledwo widocznym światełkiem, może faktycznie tak jest – nie umiem ocenić, zbyt pochłonięty jego widokiem.
Czas szybko płynie mi na rozmyślaniu. W umyśle wiele myśli znajduje ukojenie, niektóre błąkają się po nim, szukając dogodnego miejsca. Od długiego czasu głowy nie zaprzątają natrętne słowa, nie martwię się, prawie że niczym; pozwalam sobie na odpoczynek. Chyba tego właśnie potrzebowałem, chwili, by ułożyć wszystko na spokojnie. Czuję się lepiej, mimo że mój organizm nadal nie jest w najlepszej kondycji – to moja dusza została odmieniona.
Słowa kapłana skaczą po ścianach, docierając do uszu, a ja wsłuchuję się w nie, jakbym już nigdy nie miał drugiej takiej okazji.
Zachowuję się, jak gdybym był pod wpływem jakiejś substancji odurzającej – może i naprawdę coś mnie otumania, w tym miejscu, wśród tych murów. Nie przeszkadza mi to, chcę częściej doznawać tej mieszanki uczuć, która teraz steruje w moim sercu, wypełniając je słodką i radosną melodią, poruszając nim w rytmie skocznego tańca.
Usiłuję wyciszyć chaos panujący wewnątrz, skupiając uwagę na mężczyźnie prowadzącym nabożeństwo. Przychodzi to z trudnością, ale nie jest niewykonalne; po chwili udaje mi się zapanować nad tym całym harmidrem. Trwam tak aż do momentu, kiedy kapłan wypowiada ostatnie formułki, ludzie zaczynają wstawać ze swoich siedzisk i iść ku drzwiom. Wzdycham z uśmiechem, ponownie zawieszając oczy na przedmiocie w moich dłoniach.
– Dziękuję – wypowiadam cicho w stronę młodszej, oddając jej własność. Mój głos brzmi niemal jak skrzek wrony, ale nie przejmuję się tym, za to, łapię kontakt wzrokowy z dziewczynką. Ona natomiast żwawo kręci głową na bok, śmiejąc się pod nosem.
– Niech go Pan zatrzyma – odpowiada, poważniejąc momentalnie.
– To twoja własność – dodaję, śledząc jej twarzyczkę. – Twoja pamiątka, nie chcesz jej zatrzymać?
Malutkie kąciki ust ponownie ciągną się ku górze, dziewczynka odpowiada bez wahania.
– Czuję, że Panu jest to bardziej potrzebne, niż mi – tłumaczy, wstając z ławki. Idę w jej ślady, nieporadnie błądząc wzrokiem dookoła. – Pójdzie Pan za mną, jeżeli o to poproszę?
Nie wiem w pierwszym momencie, co odpowiedzieć na jej pytanie. Zastanawiam się przez chwilę, po czym kiwam niepewnie głową. Gdy to robię, dziewczynka łapie mnie za rękę, prowadząc naprzód. Nie wiem dokładnie, gdzie idziemy; nie obawiam się, ani nie sprzeciwiam, po prostu idę.
Wchodzimy do pokoju, światło pochodzące od żarówek w lampie jest ciepłe, przyjemnie roznosi się po pomieszczeniu, oświetlając znaczną jego część. Poza nami są jeszcze dwie osoby: ksiądz – średniego wzrostu brunet, żwawo o czymś opowiadający – oraz kościelny, starszy mężczyzna, zajmujący się składaniem szat kapłana oraz słuchaniem tego, o czym mówi. Na początku nie zwracają na nas uwagi, dopiero później, kiedy jasnowłosa upomina się o nią.
W powietrzu znikąd pojawia się niezręczna cisza, którą każdy z nas boi się przerwać. Unikam kontaktu wzrokowego z mężczyznami, nie widzę ich min, ani spojrzenia, jakim mnie obdarzają. Czekam w niecierpliwości na to, co ma nadejść w następnych sekundach.
Ksiądz podchodzi do mnie, chwyta delikatnie za ramiona, przyglądając się mi uważnie. Skanuje wzrokiem całą sylwetkę, od góry do dołu, zatrzymując na oczach. Jego spojrzenie jest łagodne, a zarazem bystre. Nie wiem co powiedzieć, więc stoję w miejscu, śledząc poczynania chłopaka, on za to odwraca się pośpiesznie i znika w głębi zaciemnionego kościoła, by po chwili wrócić, obładowany różnymi rzeczami: począwszy na butach, skończywszy na grzebieniu i apteczce.
Blondwłosa zasiada na krześle obok wejścia, a kościelny prowadzi mnie do innej izby, połączoną wąskim korytarzem. Gdy wchodzę do niej, nie widzę nic konkretnego: stół, kilka krzeseł, komoda pod ścianą z wodą i szklankami niechlujnie ustawionymi na niej. Do moich uszu dochodzi ciche skrzypnięcie.
– Czasami odnoszę wrażenie, że Lilka jest aż za dobra, na przebywanie tutaj, w tym świecie – zaczyna kapłan, szukając czegoś w torbie. – Ma wielkie, złote serce i świetną intuicję.
Nie odzywam się, obserwując z zainteresowaniem mężczyznę manewrującego między meblami.
– Chce Panu pomóc, widziałem to w jej oczach – śmieje się cicho. – Tamte drzwi prowadzą do łazienki, zostawiam w torbie ubrania i apteczkę, idąc dalej korytarzem, po prawej jest sypialnia a po lewej kuchnia. Trochę jedzenia będzie w lodówce, coś doniosę jutro, a później zobaczymy. Pojutrze zacznie Pan pracę, mam nadzieję, że ten termin będzie odpowiedni.
Uśmiecha się szeroko w moją stronę. Cała wypowiedź brzmi dla mnie jak jeden, wielki bełkot i choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że jesteśmy w tym samym wieku, to odnoszę wrażenie, jakby był co najmniej dwadzieścia lat ode mnie starszy. Marszczę brwi, starając się zrozumieć cokolwiek.
– Ja...nie rozumiem – przyznaję, z otwartymi ustami. – Dlaczego?
– A dlaczego nie? – odpowiada szybko, parskając głośno śmiechem. – Dostał Pan szansę, proszę jej nie zaprzepaścić.
Mówi, po czym ulatnia się wraz z kościelnym. Przez długą chwilę jego śmiech dudni mi w czaszce, nie mogąc się z niej wydostać, krążąc po niej w kółko, bez celu – tak samo, jak ja, krążę po pokoiku, nie umiejąc ułożyć sobie tego wszystkiego w głowie.
Wzdycham ciężko, odwracając głowę w bok, wbijając wzrok w szary chodnik. Odnajduję miejsce, gdzie stałem wcześniej, podziwiając budynek z zewnątrz – pomiędzy doniczkami pomarańczowych kwiatów, naprzeciwko bocznej bramy.
I mógłbym przysiąc, że widzę tam parę moich starych butów, równo ułożonych w tym samym miejscu, gdzie i ja stałem.
xxx
uznałam, że w sumie opublikuję, bo dlaczego by nie :v
fact: to opowiadanie powstało w połowie października, bo chodziłam wówczas na różaniec i wpadł mi ten pomysł do głowy
ogólnie to jestem zadowolona z tego jak wyszedł, po pokonałam w nim parę przeszkód jak np. narracja pierwszoosobowa, której raczej unikam
{przypominam o beatlesach w mediach}
{here comes the sun pasuje idealnie, zgadzacie się?}
no więc...jak wrażenia? ;D
dodzieńdobry <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro