Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Uniknąć problemów




#TGDZpl

KIARA

Jezu Chryste. Moja głowa.

Jęczę cicho, gdy przecieram dłońmi zaspane oczy. Poranne słońce przedziera się do pokoju przez szpary w roletach, dając jasno do zrozumienia, że najwyższa pora wstać z łóżka.  W głowie mi szumi i nie, nie jest to spowodowane tym, że za oknem mam prawdziwy ocean. To alkohol z zeszłego wieczora daje o sobie znać. Boże, nie wiedziałam, że mam taki spust. A ponoć to Rosjanie i Polacy nie mają umiaru. Ależ to był wieczór. Nie ukrywam, poszłam na całego, ale choć raz w życiu można zaszaleć. Bo przecież jestem młoda, żądna przygód i...

Zrywam się do siadu, co nie było za dobrym pomysłem, bo aż mi przed oczami pociemniało. Pocieram wolną dłonią skroń i uchylam powieki. Marszczę brwi w konsternacji, bo..., bo to nie jest mój pokój. To pierwszy zawał, jaki mnie nawiedza tego poranka. Drugi nastaje chwile później, gdy obok mnie, nagle rozbrzmiewa ciche chrapanie. Odwracam się powoli w tamtą stronę i czuję, jak cała krew odpływa mi z twarzy. Chłopak odwrócony jest do mnie plecami. Kołdra zakrywa go jedynie od pasa w dół i... Chryste.

Zerkam niżej na siebie i szybko dociskam satynowy materiał do piersi. Nie wierzę. To się nie dzieje. Wychylam się lekko i spoglądam na podłogę i dostaję trzeciego zawału, bo sprawdza się jeden z moich najczarniejszych scenariuszy, które właśnie zrodziły mi się w głowie. Wysuwam się ostrożnie spod kołdry i szybko zgarniam swoje rzeczy. Ubieram się w tak ekspresowym tempie, jak chyba jeszcze nigdy. Wszystko, jednak staram się robić jak najciszej, byleby tylko nie obudzić tego chłopaka, bo naprawdę pogawędka z nim, to ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę. Nie oszukujmy się. Pillowtalk nie jest moją mocną stroną.

Kiedy jestem już gotowa, rozglądam się wokół za swoim telefonem. Lokalizuję go na komodzie, która stoi po drugiej stronie pokoju. Cudownie. Na palcach pokonuję odległość, modląc się, by nie zrobić żadnego hałasu. Chwytam swoją własność w dłonie i odwracam się z zamiarem odejścia. Pech ma jednak inne plany.

Naprawdę staram się nie rozedrzeć, gdy małym palcem, ryję w nogę od krzesła, które przesuwa się ze skrzypnięciem po panelach. Zagryzam mocno policzki od wewnątrz i z przestrachem patrzę w kierunku łóżka. Nieznajomy porusza się niespokojnie. To jest mój koniec. Jednak wzdycham z ulgą, gdy jedynie odwraca się jeszcze bardziej plecami do mnie. Przykładam dłoń do czoła.

Boże, ile stresu.

Krzywię się, gdyż ból w stopie promieniuje. Zaciskam jednak zęby i cichym, wolnym krokiem opuszczam sypialnie. Zamykam ostrożnie drzwi za sobą, błagając, by nie skrzypnęły. Na szczęście zawiasy musiały być niedawno na oliwione, bo nie wydały z siebie żadnego, nieproszonego dźwięku.

Dzięki, bogowie.

Wycofuje się w stronę schodów. Następnie schodzę po nich ostrożnie, by drogę do drzwi frontowych pokonać już biegiem. Gdy jestem na zewnątrz, oddycham naprawdę z niemałą ulgą. Poprawiam i tak tragicznie wyglądające włosy i ruszam w stronę domu. Myśli nie dają mi spokoju, a flashbacki z poprzedniej nocy, też nie poprawiają mojego humoru. W mojej głowie kłębi się wiele pytań, jednak tylko dwa najbardziej mnie nurtują:

Kiaro Davis, coś ty najlepszego wyczyniła? I z kim ja te rzeczy w ogóle robiłam.

Prysznic.

To pierwsze co przychodzi mi do głowy, gdy na miejscu jestem po niecałych trzydziestu minutach. Szybko pokonuję drogę do łazienki. Tam zrzucam wczorajsze ubranie i daję wodzie zrobić swoje. Stoję nieruchomo i pozawalam strumieniowi chłodnej wody, rozluźnić moje spięte ciało. Wyswobodzić się z wszelkich myśli. Dać duchowi chwilę odpocząć. Jednak nie jest to takie proste, jakby się mogło wydawać. Kręcę głową, byleby pozbyć się niechcianych myśli, ale jak na złość, to nie działa. Jęczę więc bezradnie i tylko podkręcam strumień wody na mocniejszy.

Po skończonym prysznicu staję przed lustrem i przyglądam się swojemu odbiciu. Długie blond włosy, zielone oczy i całkiem przyzwoita figura. Nie jestem za wysoka, ale nie jestem też niska. Taka w sam raz. Objeżdżam wzrokiem swoje ciało i niemal krztuszę się powietrzem, widząc ślady po dzisiejszej nocy. Jestem w takim szoku, że aż muszę się przytrzymać umywalki, by nie upaść. Czy to możliwe, że aż tak dałam się ponieść? Ja, dziewczyna, która, owszem lubi się zabawić, ale nie aż tak? To się w głowie nie mieści.

Szybko szykuję się do wyjścia, bo wiem, że jeśli zostanę w domu, myśli zjedzą mnie żywcem, a i nie jestem w stanie zagwarantować samej sobie, że znowu czegoś głupiego nie wymyślę. Muszę iść do roboty i to najszybciej jak się da. Rozczesuję włosy i związuje je na czubku głowy w koński ogon. Nie suszę ich, bo wiem, że temperatura na zewnątrz zrobi to za mnie. Ubieram się wygodnie. Jeansowe shorty i biały top na ramiączkach. Wszystkie oznaki wczorajszego aktu zapomnienia, staram się zakryć, na ile to możliwe i przyznam szczerze, że nawet mi to wychodzi. Opuszczam łazienkę. Po drodze do wyjścia wstępuję jeszcze do sypialni, z której zabieram torbę i ładowarkę do telefonu, gdyż bateria w nim padła wraz z moim duchem. Wkładam kabel do środka, a samą torbę zarzucam na ramię. Przy drzwiach schylam się i wsuwam płynnym ruchem na nogi białe snickersy. Następnie opuszczam dom, kierując się w stronę plaży.

Drzwi do baru otwieram z hukiem.

Krzywię się, gdy z łupnięciem uderzają o ścianę. O tej porze nie ma tu ludzi. Nie przejmuję się więc zbytnio, gdy klnę szpetnie pod nosem. Jednak nie uchodzi to uwadze mojej mamy, która zdziela mnie za to szmatą po głowie. Nie protestuję, bo mi się należy. Jezu, jak ja mogłam do tego dopuścić? Przecież to jest totalna porażka.

Siadam na wysokim krześle, rzucając torbę na blat baru. Przechylam się i na oślep łapię w dłonie, pierwszą lepszą butelkę z alkoholem. Trafiło na Tullamore Daw Phoenix Small Batch. Z uznaniem kiwam głową, bo ten trunek idealnie nada się, aby zatopić w nim swoje zażenowanie do samej siebie. Odkręcam korek sprawnym ruchem i nalewam zawartość do szklanki.

Na około panuje cisza i spokój. Jedynie z radia gra cicha muzyka. Stan wyciera stoły po wieczornych szaleństwach. Tak. To miejsce zmienia się wieczorem nie do poznania. Ludzi full. Głośna muzyka. Dużo śmiechu. Po prostu rodzinna atmosfera.

Uwielbiam tu wracać pod koniec wiosny, na cały sezon letni. Pomagam wtedy mamie w barze. Ogólnie, jest to czas, kiedy spędzamy go ze sobą mnóstwo. Nadrabiamy całe stracone miesiące, gdyż przez resztę roku mieszkam w Nowym Jorku. Studiuję architekturę wnętrz na Art Students League of New York.

Cóż, kłamać nie będę. Plany były na Akademię Lotniczą, ale nie udało się dostać. Podobnie było z prawem na Yale. Jednak, z biegiem czasu stwierdzam, że nie żałuję tego wyboru. Co do latania, zrobiłam sobie licencję i latam, aby się od czasu do czasu rozerwać. Jednak nie mam na tym punkcie bzika, tak jak ma mój ojciec. Wielki, wybitny pilot, który ukończył miejscowe TOP GUN.

Czujecie tę ironię? Tak? To świetnie, bo nie znoszę typa z całego serca.

Ogólnie to mój tata nie wie, że jest moim tatą. Zabawne, nie? Otóż jakieś dwadzieścia cztery lata temu, młody, nieustraszony i lekko nieokrzesany chłopak—pilot marynarki wojennej, skradł serce mojej mamy. Żyło im się jak w bajce, aż pewnego dnia, tata oświadczył, że wyjeżdża na misje z innymi pilotami i... od tamtej pory nie wrócił. I to nie z powodu, że umarł. O nie, nie. Bo staruszek żyje i ma się dobrze. Po prostu chyba tak mu było wygodniej. Potem okazało się, że mama jest w ciąży, ale nie miała jak o tym powiadomić swojego ukochanego. I tak to się skończyło.

Z tego co wiem, to Morgan Davis, czyli moja mama mu wybaczyła i chyba w dalszym ciągu coś do niego czuje, bo do tej pory nie zawitał w jej życiu, żaden inny facet. Porąbane. Ja mam w typa wywalone. I to nie tak, że praktycznie codziennie googluję o nim w necie. Nie, no skąd.

Więc tak. Zostałyśmy tylko mama i ja. I nie narzekam. Też nie mam faceta i jest mi z tym dobrze. Żadnych nieproszonych typów, którzy zaburzą moją wewnętrzną taflę spokojnego jeziora. Chociaż...

— Widzę, że ostro zaczynasz z samego rana.

Moja rodzicielka przystaje naprzeciwko mnie z głupim uśmiechem. Kiwam butelką w jej kierunku, ale ona odmawia i wraca do wycierania barowego blatu. Wzruszam ramionami i nalewam sobie kolejną szklankę bursztynowego trunku.

— No cóż, czasem tak bywa. — Krzywię się, opróżniwszy naczynie do dna. Marszczę brwi, skupiając się na słowach rodzicielki i rzucam okiem na zegarek wiszący na ścianie. —  Przecież jest już po południu.

— Fakt, ale znając ciebie, jest to pierwsza rzecz, którą masz dziś w ustach. — Nawet na mnie nie patrzy, gdy z pewnością wypowiada te słowa.

Oj, kochana. Zdziwiłabyś się.

Jezu Chryste. Jak można się tak stoczyć?

Na samo wspomnienie, robię bliżej nieokreśloną minę i pocieram palcami skronie. W głowie mi szumi, a niechciane obrazy przelatują przez nią jak w kalejdoskopie, atakując moją zbolałą egzystencję. Muszę się przyznać. Ciekawe czy matka mnie wydziedziczy?

— Ogólnie, to...— Przedłużam trochę samogłoskę i bawię się pustym szkłem, próbując w głowie ubrać jakoś ładnie w słowa, to co chcę jej przekazać. Jak na złość szare komórki, jak zacięły się wczorajszego wieczora, tak dalej nie są skore, do jakiejkolwiek pomocy. — Pamiętasz, jak kiedyś mówiłaś, że mimo iż jestem dorosła i mam wolną rękę, to żebym była odpowiedzialna, trzeźwo myślała i nie popełniała twoich błędów młodości? — Pytam szybko, wstrzymując oddech.

— No, pamiętam. — Kiwa głową, przypominając sobie, że miała miejsce taka rozmowa.— Ba, nawet wczoraj przy śniadaniu o tym rozmawiałyśmy.

— No właśnie. — Śmieję się nerwowo i poprawiam kitka na czubku głowy. Mama, słysząc to, przystaje i patrzy na mnie z zaciekawieniem. — Tak więc chyba jest po ptokach. — Wyrzucam szybko z siebie tę informację i jak na przysłowiowy hejnał, przechylam szklankę z trunkiem i opróżniam jej zawartość. Posmak goryczy zalewa mi gardło, ale jest to do zniesienia.

— Kiaro Liliano Davis. Co zrobiłaś? — Krztuszę się śliną, słysząc ostry głos matki.

Oho, robi się groźnie, wleciało drugie imię.

— Cóż...— Ponownie śmieję się nerwowo. Miętolę w rękach pasek bransoletki, by jakoś ukryć zestresowanie. — Możliwe, że poszłam wczoraj na całość i potem skończyłam z jakimś młodym pilotem u niego w domu i rano się wymknęłam cichaczem.

Z każdym kolejnym słowem widzę, jak moja mama przechodzi wewnętrzne załamanie. Akuratnie teraz wygląda, jakby nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać.

Ja też nie wiem.

— I teraz siedzę tu, przy barze i modlę się, aby go w najbliższym czasie nie spotkać.

— Och — zipie zaskoczona.

Serio mamo? Tylko „och" ?

— Cóż. Raz się żyje tak? — Mamita pociera dłonią o czoło, próbując przyswoić jakoś tą wiadomość. — Mam tylko nadzieję, że się zabezpieczyliście i faktycznie nie będzie powtórki z rozrywki.

Odwracam się gwałtownie w stronę mojej mamy. Chryste Panie. Morgan Davis patrzy na mnie nieustępliwym wzrokiem, a ja analizując całe wczorajsze zajście, z jękiem uderzam czołem o blat.

No, to popłynęłam.

— O pięknie. — Ta nuta ironii pobrzmiewająca w jej głosie jest nader odczuwalna.

Obstawiam, że matka bierze się pod boki, mówiąc to i wbija we mnie zirytowane, podłamane, a zarazem rozbawione spojrzenie.

— Jestem totalną kretynką. — Drewniana powłoka przytłumia mój zbolały głos. 

— Tak. Zdecydowanie jesteś kretynką. — Czuję, jak moja mama klepie mnie pocieszająco w ramie. Następnie zabiera rękę i mija mnie, wychodząc zza baru. Ja unoszę głowę i wbijam wzrok w sufit, jakbym szukała w nim pomocy. I tak jest. Powaga.

Halo? Niebiosa? Macie może na zbyciu rozum? Błagam, bo mam mocny uszczerbek i no, nie wiemy, jak to wszystko się skończy.

— Wiesz, że nieme prośby na nic się nie zdadzą? Poza tym. Dla ciebie już nie ma ratunku.

— Ta. Ale wiesz, zawsze warto spróbować. — Wywijam oczami, za co ponownie dostaję szmatą po głowie.

— Dobra, to powiedz mi, jak ma na imię ojciec mojego wnuka, bądź wnuczki. — Moja mama naprawdę ma niezły ubaw z tej sytuacji. No, mnie nie jest do śmiechu. Ale cierp ciało, jak żeś chciało.

— Nie jestem w ciąży, mamo — burczę niepocieszona i załamana. Chryste, jakie dno.

— Nie wiesz tego. — Morgan wskazuje na mnie palcem, jednocześnie przewieszając sobie przez ramię białą szmatę do wycierania blatów. — A znając nasze szczęście, to tak jak powiedziałaś: już po ptokach.

I to jest to co faktycznie mnie martwi. Ale nawet jeśli zaszłam w ciążę, to sobie jakoś poradzę. Mam mamę. Razem na pewno damy sobie radę. Zawsze dawałyśmy, więc i teraz sobie poradzimy. Jak zawsze.

— To jak brzmi to imię?

Z zamyślenia wyrywa mnie głos rodzicielki. W pierwszej chwili przypatruje jej się, jak osobie, której nie wszystkie styki się zgrały,  próbując załapać, o co jej chodzi. Dopiero po chwili łapię, czego kobieta próbuje się dowiedzieć i... Parskam nerwowo śmiechem, co od razu powoduje u mojej mamy podejrzliwy wyraz twarzy.

— Powiedziałabym ci, gdybym wiedziała, ale na chwilę obecną — nie wiem.

— Jak to, nie wiesz? — Mama opiera się dłońmi o blat i wbija we mnie ponaglające spojrzenie. Lustruję ją wzrokiem. Z jej ciasno zaplecionego francuza wydostało się kilka niesfornych włosów. Twarz ma zmęczoną po nocnej zmianie, ale mimo wszystko trzyma się świetnie. To młoda kobieta. Została moją mamą, mając dwadzieścia cztery lata, czyli tyle ile ja mam obecnie i... O ironio, czy historia naprawdę ma zamiar się powtórzyć?

— No, tak wyszło. Jakoś nie było czasu się dowiedzieć. A rano, jak wychodziłam to spał jak zabity.

— A więc mój drogi wnuku lub wnuczko... — Mama schyla głowę tak, że mówi na wysokości mojego brzucha — Twoim ojcem jest tajemniczy noname. Pogratuluj swojej mamie. O i mam nadzieję, że rozum odziedziczysz po ojcu, bo na matkę bym nie liczyła. To już przegrana sprawa na starcie.

— Dzięki, mamuś. Wiedziałam, że na tobie można polegać — mruczę ironicznie, opierając brodę o dłoń. Podążam wzrokiem za sylwetką mojej rodzicielki, która zmierza do wejścia do kuchni. — Zrobisz mi tosty?

— Zawsze, kwiatku — odpowiada mi z uśmiechem i znika za drzwiami.

Ja natomiast zeskakuję z krzesła i wolnym krokiem podchodzę do wejścia na werandę. Opieram głowę o drewnianą framugę. Zamykam oczy. Wdycham głęboko morskie powietrze. Staram się rozluźnić. I nie myśleć... o niczym. Gdzieś w oddali słychać skrzek mew. Fale, przewalają się jedna za drugą, jakby ścigały się, która pozostawi po sobie większy ślad na piaszczystej plaży.

Ależ spokój. Tu, w San Diego, mam wrażenie, że czas płynie o wiele wolniej, niż w moim ukochanym Nowym Jorku. Tu nigdzie mi się nie spieszy. Na wszystko jest czas. Czasami nawet, aż nadto. W Wielkim Jabłku natomiast nonstop coś zaprząta mi głowę. Coś trzeba zrobić, gdzieś pójść, coś załatwić, z kimś się spotkać. W San Diego wszystko się zatrzymuje.

Słyszę za sobą, jak Stan ciężko wzdycha, podnosząc kolejne krzesło na stół. Nie myślę wiele, gdy idę mu pomóc. Bo Stan Waldorf ma już z osiemdziesiąt lat, więc niedziwne jest, że ma problemy z takimi czynnościami. Mimo to trzyma się dobrze. On, jaki i wiele innych mieszkańców tej dzielnicy San Diego, jest emerytowanym pilotem marynarki wojennej. Słynnego TOP GUN. Chluby całej Ameryki. Najlepsi piloci z całego kraju, przyjeżdżają tu na dodatkowe szkolenia lub operacje bojowe. Taka lotnicza perełka, na mapie Stanów Zjednoczonych.

— Poczekaj. — Łapię za nogi krzesła, kiedy staruszek z niemałymi trudnościami próbuje je włożyć na stół. — Pomogę ci — dodaję z uśmiechem i sama odkładam mebel na drewniany blat.

— Dziękuję, Kiaro. Jednak to już nie te lata co kiedyś — sapie smutno Stan.

Przystaję naprzeciw niego i podpieram się pod boki z naburmuszoną miną.

— Nieprawda — oponuję. — Jesteś jeszcze młodzieniaszkiem, Stan. — Wierz mi, nie jeden w twoim wieku, chciałby być w takiej kondycji jak ty.

— Och, drogie dziecko. — Stan kręci głową i głaszcze mnie w ramię i przechodzi do szafy grającej. Wrzuca monetę i wciska odpowiednie numery i już po chwili, po całym lokalu roznosi się tak dobrze znana mi melodia.

Long, long time ago, I can still remember

How that music used to make me smile

And I knew if I had my chance

That I could make those people dance

And maybe they'd be happy for a while.

Uśmiecham się pod nosem, słysząc piosenkę mojego dzieciństwa. Don McLean śpiewający American Pie, to jest definitywnie lek na całe moje nieszczęście. Gdy byłam młodsza, razem z mamą tańczyłyśmy do tego w kuchni. Zdarzało się też, że gdy było mi smutno, to Morgan włączała gramofon, robiła moje ulubione tosty i czekoladowego shake'a i razem śpiewałyśmy na cały głos słowa tej piosenki. Wtedy, naprawdę wszystko szło w zapomnienie, a i słońce wydawało się jakieś jaśniejsze i dawało pełno nadziei, że przecież jutro też jest dzień, a zdarte kolano, to nie koniec świata.

Ale... skąd ty...? — jąkam się, patrząc na staruszka z szokiem wymalowanym na twarzy, ale on jedynie uśmiecha się półgębkiem i wychodzi z baru, zostawiając mnie w szoku. Nie trwam w tym zawieszeniu jednak długo, bo po chwili chwytam za miotłę i wraz z artystą śpiewam refren.

— So bye-bye, Miss American Pie

Drove my Chevy to the levee

But the levee was dry

Them good old boys were drinking whiskey and rye

Singing, "This'll be the day that I die"

— This will be the day that I die — Kończy moja mama, równocześnie stawiając na stole talerz z moim późnym śniadaniem na blacie barowego stołu.

— Tosty z serem i szynką, raz. — Kłania się jak szef kuchni i wskazuje dłonią na parujące jeszcze jedzenie. — Na koszt firmy.

Uśmiecham się do niej z wdzięcznością. Odkładam miotłę w kąt i zasiadam do stołu. Mama opiera się łokciami o blat, a głowę opiera na dłoniach i patrzy, jak jem, jak wtedy, gdy byłam mała. Kocham ją. Naprawdę. Nie wiem, gdzie bym była gdyby nie ona. To właśnie moja mama zawsze ze mną była. Na każdym występnie w przedszkolu i w szkole. Podczas każdej choroby. Po każdym sukcesie i porażce. Zawsze była. Zastąpiła mi ojca, którego znam tylko z opowieści. Jednak nie ważne, jak piękne by one nie były. To tylko opowieści. Nigdy nie był fizycznie w moim życiu i jak mam być szczera, nie chce, by w ogóle się w nim pojawił. Teraz, już nie miałoby to najmniejszego ma sensu. Przynajmniej dla mnie.

— Dziękuję — mówię z pełną buzią. — Tego mi było trzeba.

— Na zdrowie. — Mama kiwa głową. — Ale na Boga. Nie mów z pełną buzią — upomina mnie, na co wywracam oczami, ale uśmiecham się półgębkiem. Kocham ją. Tak bardzo ją kocham.

Nawet nie wiem, kiedy w lokalu zaczyna pojawiać się coraz więcej osób, w tym, o dziwo sporo młodych pilotów. Zerkam na kalendarz. Dziwne. Zgrupowania zaczynają się dopiero za miesiąc. A tu, proszę. Sama śmietanka młodego rocznika. Chyba będę zmuszona napisać do Natashy, czy wie coś na ten temat. Swoją drogą, niesamowicie stęskniłam się za panną Trace. Widujemy się za każdym razem, gdy jestem w Kalifornii. Nat aka Phoenix, jest jedną z najlepszych pilotów bojowych, jakich zam. A trochę ich niestety jest. Taki efekt uboczny mieszkania w tej dzielnicy San Diego. No, ale nie będę narzekać. Mam ocean na wyciągnięcie ręki. Nie każdego stać na taki rarytas.

Jestem w trakcie nalewania piwa do kufla, gdy przed nosem śmiga mi sylwetka największego buca, jakiego widział świat. A wierzcie mi, świat widział ich wielu. Marszczę brwi, bo skoro już sam Jake „Hangman" Seresin tu jest, to, to musi być jakaś grubsza akcja. Oczywiste jest, że chłopak nie przybył sam. Towarzyszy mu jak zwykle Coyote, czyli Javy Machado. Kierują się do stanowiska z rzutkami. Bo wiecie, kim by był Jake, gdyby trochę nie poszpanował.

W moim mniemaniu dalej byłby nadętym bucem, ale to tylko moje zdanie.

Nie zdążam ugryźć się w język, gdy moje usta opuszcza ciche, gorzkie parsknięcie i szybkie „pozer", gdy Seresin bez żadnego problemu, trafia do tarczy w sam środek, mimo iż jego kumpel zakrywa mu oczy. Nie muszę długo czekać na odwet, bo już po chwili słyszę przeciągły gwizd.

— No, no, no. — Pilot odkłada rzutki na miejsce i podchodzi do baru. Mnie natomiast nóż otwiera się w kieszeni.

Nie cierpię typa.

Smerfie Marudo, czy to ty?

— Kogo to moje, piękne oczy widzą. — Chłopak strzela mi szelmowskim uśmiechem w twarz, a ja jedyne co mam ochotę zrobić, to zdrapać mu go widelcem z tej, pospolitej twarzy. Ależ on mnie irytuje. — Kiara Davis. Piękna i wyszczekana jak zawsze.

Nie jestem mu dłużna i również posyłam mu jeden, z moich wyrafinowanych uśmiechów.

— Jake Seresin. Pospolity i wkurwiający jak zawsze. Nie tęskniłam.

— O widzisz. — Klaszcze w dłonie. — A ja wręcz przeciwnie.

Wywracam na to oczami, bo typ naprawdę jest mega irytujący. Jakby, Chryste, to aż ciężko opisać, ale ma w sobie to coś, co mimowolnie przyciąga uwagę, ale i odpycha zarazem. Taki narcyzowaty laluś.

— Mmm, miło fest. — Robię krzywą minę i cofam się z zamiarem odejścia, by zanieść zamówienie. Jednak, gdy tylko się odwracam, Jake znowu się odzywa.

— Czuj się doceniona. Nie o wszystkich raczę pamiętać. A teraz nalej trzy piwa, słonko. Na koszt starego. — Puszcza oczko i odchodzi, a ja czuję, jak wszystko podchodzi mi do gardła. Nie znoszę go. Jednak nie zostaje mi nic innego, jak wykonać zamówienie.

Przechodzę do stanowiska i nalewam kolejno trzy kufle napoju. Mimowolnie rozglądam się po lokalu. Ludzi jest jeszcze więcej niż wczoraj. Bar wręcz pęka w szwach. Cieszy mnie to. Bardzo. Mama naprawdę na to zasługuje. Ten bar, to wszystko czemu się oddaje, w co wkłada serce i to widać. Bo ludzie uwielbiają tu wracać, a ja wcale im się nie dziwię. Kochają to miejsce, tak samo jak ja.  Rozglądam się dalej. Jest. Od razu uśmiecham się kpiąco pod nosem, kiedy wyłapuję w tłumie jedną postać, i mówię głośno, gdy przechodzi zaraz koło mnie:

— Pani porucznik, jest już tak wysoko postawiona, że aż chodzi z dwoma ochroniarzami?

Phoenix przystaje gwałtownie i odwraca się w moim kierunku. Szok i iskierki radości w jej oczach, to, to czego mi tak bardzo brakowało. Szybko przechyla się przez ladę i zamyka mnie w silnym uścisku.

— Boże, Davis — piszczy mi niemal do ucha. Odsuwa mnie na długość ramion i pociera w przyjacielskim geście moje ręce. — Jak ja cię dawno nie widziałam. Wyładniałaś.

Macham zbywająco ręką na ten komplement. Zakładam za ucho blond pasemko, które wymsknęło się z kucyka. Następnie zakładam ręce na piersi i unoszę wyzywająco lewą brew.

— Nie tak jak ty, pani porucznik. Ale nie odpowiedziałaś mi na moje pytanie — śmieję się, kiwając brodą na dwóch chłopaków, którzy stoją po obydwu jej stronach. Natasha marszczy brwi, ale po chwili dociera do niej, co powiedziałam.

— A, tak, tak. Więc moja droga, poznaj poruczników Paybacka i Fanboya. Chłopaki, poznajcie Kiarę Davis, moją najlepszą przyjaciółkę.

Wymieniamy się uśmiechami. Są inni. Nienachalni. Sympatyczni i mili. Nie tak jak Jake, który jest jak natrętna mucha, która doczepiła się do krowiego łajna.

— Jesteś córką właścicielki? — pyta Fanboy z ciekawością.

— W rzeczy samej. — Rozkładam ręce na boki i uśmiecham się, kiwając głową.

— W takim razie, gratuluję niezłej miejscówki.

— A dzięki, dzięki — odpowiadam ze śmiechem, poprawiając sobie fartuch na biodrach, bo trochę mi się zsunął.  Mój humor jednak rzednie, gdy koło ucha słyszę głos Seresina.

— Jest i ona. — Chłopak opiera się o kij bilardowy, a ja tylko patrzę, kiedy złamie się pod jego ciężarem. — Nasza królowa popiołów.

— A teraz panowie poznajcie, jedynego człowieka, którego nie znoszę. Przed państwem  Siurman. — Trace z krzywą miną zwraca się do swoich towarzyszy, nie spuszczając wzroku z twarzy Jake'a, dając mu tym samym znać, że ma gdzieś jego osobę i nie da się, by sobą pomiatać.

Moja dziewczyna. Krótko z nim.

— Hangman — poprawia ją od razu porucznik z tym swoim dumnym, durnowatym uśmieszkiem. Na jego widok, aż mam ochotę wywrócić oczami. Co za typ. I pomyśleć, że kiedyś coś... Jezu. Do tego to się lepiej nie przyznawać.

— Cokolwiek. — Moja przyjaciółka zakłada ręce na piersi i kręci głową. — Coyote.

— Phoenix. — Kiwa głową chłopak, a po jego twarzy przemyka cień uśmiechu.

— Wiesz, nie wiem jak wy, ale ja mam już na swoim koncie, zestrzelony jeden samolot. Ciekawe, czy wy możecie się pochwalić takim wynikiem. — Hangman przysiada na końcu stołu bilardowego. Wyciąga z kieszeni wykałaczkę i wkłada ją między zęby.

Chciałabym się wtrącić, że jeden samolot to żaden wynik, ale uprzedza mnie jeden z nowo poznanych poruczników.

— Ach, tak. Tyle że pilot, to chyba pamiętał jeszcze czasy wojny z Koreą. — Payback unosi w górę palec wskazujący, jakby chciał ogłosić wszystkim nową „eurekę".

— Czekaj, a to nie była zimna wojna? — Podłapuje temat Nat i zwraca się do kolegi.

— A czy to ważne? — Coyote przewraca oczami na słowa Natashy.

— W sumie to nie. Ale wiesz, to dalej inny wiek.

— Przeszły — zaznacza dobitnie Fanboy, czym zamyka koncertowo jadaczkę Hangmana.

Ja natomiast wycofuję się powoli za bar, gdy słyszę dzwon. Wychylam się, by zobaczyć, kto naraził się mojej rodzicielce i za karę musi postawić wszystkim piwo. Tak, takie panują u nas zasady i każdy ich przestrzega. Jeśli obrazisz kobietę przy barze lub położysz telefon na blacie – stawiasz wszystkim kolejkę, albo lądujesz „za burtą", czyli wynoszą cię z baru. Innymi słowy, albo szanujesz kobiety, albo „do widzenia".

Muszę przytrzymać się lady, gdy widzę, jak mama z uśmiechem patrzy na faceta siedzącego zaraz naprzeciw niej. I może nie byłoby to nic dziwnego, gdyby tym gościem nie był on. Pete „Maverick" Mitchell. Mój ojciec z krwi i kości. Jestem w tak ciężkim szoku, że aż nalewam sobie kieliszek wódki i wypijam go na „raz".

Czy może być gorzej? Błagam, Niebiosa nie odpowiadajcie, bo potem zawsze jest gorzej.

Nie mam siły ani tym bardziej chęci, do rozmowy z nim. Przykładam dłoń do czoła, a tyłem opieram się o jeden z filarów. Obserwuję całe otoczenie. Jak już mówiłam, jest tu cała śmietanka, jeśli chodzi o młodych pilotów. Do tego przyjechał mój ojciec. Tu serio coś się święci. Pytanie tylko, czy ja naprawdę chcę wiedzieć co.

Kręcę głową i wracam do pracy. Jestem w trakcie wycierania stołów, gdy po wnętrzu znów słychać odgłos dzwonu, a po chwili tłum woła, by wyrzucić nieszczęśnika z baru. Nie trzeba długo czekać, by Hangman, Coyote i Payback wykonali zadanie. Dlaczego wcale mnie nie dziwi, że osobą, którą trzeba wynieść, jest mój ojciec. Kręcę głową, ale po mojej twarzy błąka się uśmiech. Przenoszę się z robotą na drugi stół, gdy nagle wywala prąd.

Poważnie? Ruszam z niedowierzaniem w kierunku skrzynki, gdy nagle rzuca mi się w oczy, że wtyczka jest wyciągnięta. Po chuj i dlaczego? Schylam się, by wpiąć ją z powrotem, gdy w lokalu rozbrzmiewa dźwięk pianina. Z zaciekawioną miną podchodzę trochę bliżej i opieram się ramieniem o jeden z filarów. Przy starym instrumencie, który mieści się w centralnym miejscu lokalu, siedzi chłopak. Nie jestem w stanie określić jego wieku, gdyż nie dostrzegam jego twarzy, ale z pewnością jest dorosły. Co do tego nie ma wątpliwości. W koło grajka zbiera się dość spory tłum, w tym moja przyjaciółka, Fanboy, Payback i jeszcze jeden pilot, którego nie miałam okazji poznać. Widocznie musiał dołączyć do nich, kiedy ja byłam zmuszona wrócić do obowiązków. Nie mija chwila, gdy chłopak rozpoczyna koncert. Tłum szaleje i śpiewa na cały głos wraz z nim. Sama przyłapuje się na tym, że śpiewam razem z nimi:

— Kiss me, baby!

Ooh, that feels good.

Hold me, baby!

I wanna love you like a lover should.

You're fine, and so kind.

I'ma tell this world that you're mine, mine, mine, mine!

I chew my nails and then I twiddle my thumbs!

I get nervous, but it sure is fun.

Come on, baby, you drivin' me crazy.

Goodness, gracious, great balls of fire!

               Chłopak kończy swój popis, który naprawdę był niesamowity. Klaszczę w dłonie, bo to był na serio dobry występ. Jeden z lepszych, jakie kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. Śmieję się, gdy tłum piszczy, krzyczy i gwiżdże, jak po prawdziwym koncercie. Nawet moja mama daje się ponieść. Nagle zaczynają skandować: Rooster. Rooster. Rooster, tak głośno, iż mam wrażenie, że cały bar się trzęsie. Czyli wykonawcą piosenki, też jest pilot. Ale dlaczego mnie to dziwi? Jest ich tu przecież od groma. Serio. Namnożyło ich się w barze, jak grzybów po deszczu. Nie to, że mi to przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Dobrze poznać nowych ludzi i wiedzieć, komu masz być wdzięczny za to, że możesz spać spokojnie, bo oni stoją na straży bezpieczeństwa kraju.

Odwracam się z zamiarem wrócenia do pracy, w momencie, gdy chłopak, który dał przed chwilą popis swoich umiejętności, odwraca się do mnie twarzą i patrzy prosto na mnie. I to jest ten moment, kiedy naprawdę zastanawiam się, czy to, że urodziłam się trzynastego lipca w piątek, nie jest moim znamieniem i piętnem, przez które mam wiecznego pecha. Bo patrzy na mnie nie kto inny jak typ, z którym spędziłam ostatnią noc i którego tak usilnie nie chciałam spotkać.

Niebiosa, prosiłam, abyście nie odpowiadały.

————
Goodness, gracious, to pierwszy rozdział.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro