Trafiony zatopiony
#TGDZpl
KIARA
Na sam widok lotniska skręca mi się żołądek. Nie wiem, czy to dlatego, że mimo wszystko trochę się ekscytuję tym, co mnie czeka, czy to przez stres, a może po prostu mój brzuch domaga się jedzenia. Nie oszukujmy się, kawa to nie jest wystarczający posiłek. W każdym razie na sam widok maszyn wzdłuż mojego kręgosłupa rozchodzi się dreszcz. Samoloty stoją po obu stronach w równych rzędach, zostawiając przez środek sporo miejsca. Każdy pilot podąża do swojej maszyny
Ten cały ekwipunek waży chyba z tonę. Nie dość, że jest gorąco, to mimo wszystko trzeba nosić kombinezon, który powietrza przepuszcza o tyle, o ile. Ja rozumiem przepisy BHP i te sprawy, ale ludzie, przecież tu jest skwar jak na Saharze. Nasuwam na nos okulary przeciwsłoneczne, następnie biorę do ręki swój hełm, torbę z rzeczami i wychodzę z budynku. Trzymam się raczej z tyłu. Wolę obserwować i dać zawodowcom pole do popisu. Nie zmienia to jednak faktu, że nie zamierzam być od nich gorsza.
Nie przyznałam się nigdy do tego głośno, ale dziadek nie tylko mówił mi co i jak, jeśli chodzi o samoloty F18, ale również nauczył mnie kilku rzeczy. Więc tak, cofam to, że nie umiem latać takimi samolotami, bo umiem. Coś nie coś, ale zawsze w jakimś stopniu. Nie zmienia to jednak faktu, że dalej nie robię tego na legalnych papierach. Ale jak widać, przełożonym nie robi to problemu. Ciekawe co na to Pentagon i Biały Dom. Obstawiam, że ta polityka co jest tu prowadzona, to ten mój ulubiony przypadek. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. A to, że jakiś żółtodziób polata sobie za pieniądze podatników, to już inna sprawa.
Dochodzę do swojej maszyny. Znaczy, nie jest moja, ale została mi przydzielona. Czyli tak jakby od teraz należy do mnie. Jest wielka, jak pozostałe samoloty, które mieszczą się na lotnisku. Nie panuję nad tym, gdy mimowolnie wyciągam rękę i przejeżdżam dłonią po boku maszyny, całkiem jakbym głaskała konia. Odkładam swoje rzeczy na bok. Sprawdzam koła, całe podwozie, następnie wchodzę do kokpitu i sprawdzam, czy wszystko się zgadza, a przede wszystkim czy jest paliwo, bo bez niego ani rusz. Kiedy jestem pewna, że wszystko jest w porządku, wysiadam z maszyny. Z gracją ląduję na dwóch nogach na ziemi. Strzepuję kurz z dłoni i schylam się po swoje rzeczy. Jednak nie zdążam pochylić się do końca, gdy przed moimi oczami widnieje napis. I to nie byle jaki napis. Jak mogłam go wcześniej przeoczyć?
Lt. KIARA „THUNDER" DAVIS
Te cztery słowa, w pierwszej chwili przeszywają mnie na wskroś. W drugiej parskam śmiechem. Oni serio nieźle się tu bawią. Przy moim nazwisku widnieje stopień porucznika. Porucznika. Jakby...pozostawmy to bez komentarza. Jednak nie to sprawia, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. To zasługa kryptonimu. Bo jak widać wszystko zostaje w rodzinie. I nie mówię tego przez przypadek, bo mój dziadek miał pseudonim. „STORM". To miłe z ich strony, że chcieli nas tak połączyć. Jednak jest jedno "ale". Nie jestem porucznikiem. Hello. Ja jestem na architekturze, rysuję i maluję hobbistycznie, pracuję w barze, a nie latam na wojny wojskowymi maszynami.
Jednak chyba powoli czas przywyknąć do nowego stanu rzeczy i nie opierać się tak temu. Co ma być, to będzie. Nie zbadane są wyroki boskie i jedyne co zostaje to liczyć, że cała ta przygoda skończy się happy endem. Kiepsko by było, gdyby całe to przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem. Kto wie, może taka szansa już nigdy się nie zdarzy i do końca dni będę żałować, że jednak się wycofałam. Trzeba zacisnąć zęby i brać co daje los.
Z takim postanowieniem sięgam po swoje rzeczy i ruszam w kierunku Phoenix i Boba, którzy czekają na mnie przy swojej maszynie. Po drodze mijam Mavericka i Roostera. Nie przysłuchuję się ich rozmowie, ale z postawy obu panów wnioskuję, że chyba nie tylko mi Mitchell podpadł. Bradshaw, mimo iż ma na sobie okulary przeciwsłoneczne zdaje się gromić Pete'a wzrokiem. Ciekawe. Nie zajmuję sobie jednak dłużej tym głowy, bo to nie moja sprawa.
Wychodzę raczej z założenia, że nie wtrącam się nikomu do życia, bo sama nie lubię gdy ktoś ingeruje w moje decyzje. Moje życie, moje wybory. Moje sukcesy i porażki. Gdy coś mi nie wyjdzie, będę mogła mieć pretensje jedynie do siebie, a nie zwalać winę na cały świat. W razie sukcesu będę mogła go zawdzięczać jedynie sobie i być z siebie dumną. Oczywiście pytam czasami mamę o radę. Chcę wiedzieć, co by zrobiła na moim miejscu, ale i tak ostateczna decyzja zawsze należy do mnie. Tyle. To zdrowe i racjonalne podejście. Inaczej jest z moim bratem bliźniakiem. Tak, mam brata, ale nie przyznaję się do niego tak dla zasady. Dlatego też nie wspomniałam o nim wcześniej.
Eddie całe życie jest w swoim świecie. Podąża za tłumem i rzadko ma swoje zdanie, czym niesamowicie mnie irytuje. Jest inteligentny, ale czasami niesamowicie głupi. Edward to doskonała definicja zaprzeczenia. Nienawidzi krwi, jest na bakier z chemią, a mimo to wylądował na Harvardzie na medycynie. Nie wiem jak. Nie pytajcie, bo to dla nas jedna wielka zagadka. Od zawsze wolał pracę w warsztacie. Umorusany smarem, grzebiąc przy samochodach, odrestaurowując stare roczniki, czuł się jak ryba w wodzie, więc co popchało go ku medycynie, tego nie wie nawet on sam. W każdym razie jednego nie można mu odmówić – jest jedyny w swoim rodzaju. I chociaż nie mówię mu tego często, to kocham go mimo tych odklejek. Teraz zapewne pakuje swoje manatki i zjeżdża w rodzinne strony. Nie, żebym za nim tęskniła, akurat rozrywki to mam teraz aż nadto. Ale przyda się ktoś, kto pomoże mamie z barem, bo nie wiem, ile ma zamiar trwać moja zabawa w pilota marynarki wojennej.
— Oni się znają?
Natasha mało dyskretnie kiwa głową w kierunku mojego ojca i Roostera, którzy chyba zakończyli rozmowę, bo obaj rozeszli się w swoje strony. Wzruszam jedynie ramionami w odpowiedzi, bo szczerze mówiąc, ta dwójka naprawdę mało mnie obchodzi. I wiem, że może moje zachowanie nie do końca wpisuje się w to godne dorosłej osoby, bo skreślam ich na starcie, ale no to jest silniejsze ode mnie.
— Widocznie. — Robert robi dłonią daszek, by osłonić oczy od słońca, gdy zwraca się twarzą do Nat. — Albo po prostu dogadują się co do startu.
Cóż w tą drugą teorię szczerze wątpię, bo niechęć bijącą ze strony Bradshawa było czuć z kilometra, ale to ich sprawa. Niech robią, co chcą. Są dorośli.
— Idziemy? — Kieruję pytanie do Boba i Phoenix kończąc temat Mavericka i Roostera. Ci zgodnie stwierdzają, że możemy wrócić do „świetlicy", gdzie grzecznie będziemy czekać na swoją kolej, a że lecimy jako ostatni, trochę tam posiedzimy. I w sumie nie byłoby tak najgorzej, gdyby nie świadomość, że przez ten cały czas będę zmuszona znosić Hangmana. To będzie długi dzień.
BRADLEY
— Dzień dobry, lotnicy. Mówi wasz kapitan. Witam na pierwszym szkoleniu bojowym.
W słuchawkach słyszę głos Mavericka, przez co kolejny raz w dniu dzisiejszym wywracam w duchu oczami, a dłonie z całej siły zaciskam na kierownicy. Nigdy nie sądziłem, że będę w stanie pałać do kogoś taką niechęcią tak jak niego. A nawet, jeśli, to że tą osobą będzie akurat on. Ale życie lubi weryfikować, więc stało się i tak. Jednak mam ku temu mocne powody, bo to, co zrobił, jest niewybaczalne. Nie miał prawa się wtrącać. Nie miał prawa podjąć takiego kroku bez mojej wiedzy. Nie miał prawa odbierać mi takiej szansy. Szczególnie po tym co stało się w przeszłości.
Myślałem, że to rozumie, bo kto jak nie Mav. Jednak okazało się, że jest tylko kawałem drania i w dupie ma bliskich, a liczy się tylko on. To niesamowite ile razy udało mu się wywinąć spod topora, jakim jest dyscyplinarka, a mimo to dalej lata. Co lepsze, los sobie chyba ze mnie kpi, bo teraz został moim szkoleniowcem. Ale ja się nie dam. Udowodnię jaki błąd popełnił. Dotrze to do niego raz na zawsze.
— Dziś sprawdzicie się w boju na bliskim dystansie. Żadnych flar. Tylko działka. Minimalny pułap to pięć tysięcy metrów. Pracujecie zespołowo. Waszym zadaniem jest mnie „zestrzelić" albo... — Mitchell robi dramatyczną pauzę.
— Albo co, sir?
W głosie Paybacka pobrzmiewa rozbawienie. Mnie do śmiechu nie jest, ale to drobny szczegół. Nie warto się rozpraszać. Nie teraz.
— Albo wracacie, jako polegli.
Nie zesraj się.
— Jeśli ja „zestrzelę" jednego z was, wraca cały team — kontynuuje Maverick.
— W takim razie, co powie pan na mały zakład, kapitanie? — Payback ponownie zabiera głos.
— Zależy jaki.
— Kto zostanie zestrzelony, robi dwieście pompek.
— Chłopaki... — zabieram w końcu głos, przy okazji zapinam rurkę z tlenem do kasku.
Oni są czasem niereformowalni. Zawsze, ale to zawsze muszą dodać coś od siebie. Ich pomysły raz są mądrzejsze raz wyjęte całkowicie z kosmosu i z logiką nie mają za wiele wspólnego, ale pewnym jest, że zawsze coś wnoszą do ćwiczeń. Czy to zabawnego, czy to błagającego o pomstę do nieba. Ciekawe jak będzie tym razem. Chociaż nie powiem, że wizja zmordowanego Mavericka robiącego pompki jest kusząca. Bo jest, bardzo jest. Wreszcie nastałby chociaż ociupinka sprawiedliwości.
— Strasznie dużo tych pompek. — W głosie Mavericka również pobrzmiewa rozbawienie.
— Och, proszę być spokojnym, kapitanie. — Do rozmowy włącza się Fanboy, który podobnie jak ja do tej pory jedynie słuchał. — Jak dla pana to mogą być one robione partiami, aby się nam pan za bardzo nie zmęczył, sir.
— W porządku. W takim razie umowa stoi, panowie. Czas zacząć walkę.
To jest ten moment. Żarty się skończyły. Teraz tylko pełne skupienie.
Lecimy w ciszy, obserwując otoczenie. Jest zdecydowanie za cicho. Nigdzie nie widać, ani tym bardziej nie słychać Mavericka, a to nie do końca dobrze zwiastuje.
— Widzisz go, Fanboy? — pytam radiooperatora Paybacka, bo tylko on może nam teraz powiedzieć, gdzie znajduje się Pete.
— Na radarze go nie widzę. — odpowiada. — Musi być, gdzieś za nami, bo...
Nie kończy, gdyż nagle zarzuca nami z niebywałą siłą, a jedyne co słychać to ryk silników.
— Co do... — wyrywa mi się, gdy samolot Mavericka przelatuje centralnie między nami.
— Jansa cholera! — wydziera się Mickey.
Rozdzielamy się. Ja lecę na zachód, a chłopaki na północ.
— Uważaj! Uważaj! Z lewej go masz, Pay! Z lewej! Zacznij bujać! — Fanboy niemalże zdziera gardło. Ja w tym czasie zawracam Odbijam mocno w lewo, a następnie w dół, przez co obraca mnie w poziomie o trzysta sześćdziesiąt stopni i przyspieszam, starając się dogonić Mavericka i zajść go od tyłu.
— Odbijam w prawo!
— Payback! — odzywa się ubawiony, Mav. — A gdzie twój skrzydłowy?
— Rooster, gdzie jesteś stary?! — woła spanikowany, Pay.
— Wytrzymaj! Już lecę. Zaraz tam będę — mówię opanowanym głosem i dociskam gazu. — Wytrzymaj!
Widzę ich. Nie wiele myślę, tylko skręcam ostro, centralnie przed nosem Mavericka, powodując, że musi trochę zwolnić. Daje to możliwość ucieczki chłopakom. No i co teraz zrobisz, staruszku?
— Rooster uratował wam życie, chłopaki. Ale teraz... będzie musiał za to zapłacić.
Pewność, z jaką to wypowiada, denerwuje mnie niemiłosiernie. Dlatego, słysząc to, odwracam się i niemałą zawziętością odpowiadam:
— Nie tym razem, stary zgredzie.
Następnie pikuję mocno w dół, by jak najszybciej go zgubić. Nie dostanie mnie tak szybko.
— Chciałbyś, dzieciaku.
Bujam maszyną raz w jedną raz w drugą stronę, byleby tylko nie dać się złapać na radar Mitchella. Nie dam mu się. Nie ma nawet takiej możliwości.
— Rooster! Podciągnij się, bo zaraz wlecisz w ziemię!
Z szokiem patrzę na panel i faktycznie. Odpala się alarm, a odległość do twardego spotkania z ziemią maleje w zatrważającym tempie. Nie zostaje mi nic innego, jak tylko temu zapobiec, bo nie uśmiecha mi się zginąć zaraz w pierwszym dniu.
— Szlag!
Ciągnę mocno kierownicę do siebie, przez co samolot najpierw zwalnia, a następnie unosi się pionowo do góry, by złapać ponownie odpowiedni pułap. Następnie odpala się kolejny alarm, a po chwili słychać zadowolony głos Mavericka:
— Zabity.
Kurwa mać.
Wściekły wracam do bazy.
Jak mogłem się tak dać wyrolować i to samemu sobie. Co gorsze utwierdziłem tego, starego dziada, że przed kilkoma laty miał rację. Po wylądowaniu idę do szatni, gdzie ściągam cały ekwipunek. Biorę szybki prysznic, bo podejrzewam, że dzisiaj wezmę jeszcze z jeden na pewno, bo te cholerne pompki, przyjdzie mi robić w największym słońcu i upale, jaki może być.
Brawo chłopaki. Pogratulować pomysłu.
Następnie ubieram się w czarny T-shirt i oliwkowe bojówki i idę do Hondo, który ma nas pilnować, przy wykonywaniu kary. Kiedy docieram na miejsce, kiwam jedynie głową w jego kierunku. Nie mam zamiaru marnować sił na zbędne gadanie. Układam się na ziemi w pozycji gotowej do rozpoczęcia ćwiczenia. Nie ma sensu tego przedłużać
— Słuchaj Rooster. Jutro też jest dzień...
— Możemy zacząć? — pytam niezbyt przyjemnym tonem. Hondo nie odpowiada, tylko kiwa głową na zgodę i przechodzi do odliczania.
— I raz! I dwa! I... trzy!
Góra, dół. Góra, dół. Raz po raz. Pot leje mi się po twarzy i rękach. Czuję, że całą koszulkę mam przemoczoną. Słońce grzeje niemiłosiernie, przez co i trudniej się oddycha, a i ręce też nie bardzo chcą współpracować. Zaciskam jednak zęby i dzielnie to znoszę. Chcę to mieć z głowy, bo później mam zamiar złapać w końcu Davis i przekonać ją jakoś, aby powiedziała mi prawdę, dlaczego wtedy uciekła.
Owszem rozmawialiśmy już na ten temat, ale odpowiedź mnie nie satysfakcjonuje, bo nie jest szczera. A niczego sobie tak w życiu nie cenię jak po prostu szczerości i świadomości, że możesz komuś zaufać. Tyle.
— A to chłopki, jest tak zwany przegryw!
Omaha, Harvard i Yale stają koło mnie i strzelają sobie selfiaka. Nie komentuję tego, tylko dalej robię swoje, gdy oni odchodzą ze śmiechem w kierunku swoich maszyn. Żeby się nie zdziwili, jak skończą jak ja. Zobaczymy, kto wtedy się będzie śmiał.
— I sto dwadzieścia jeden! I sto dwadzieścia dwa! I sto dwadzieścia trzy!
Unoszę głowę, bo mam nieodparte wrażenie, że ktoś mi się przygląda i w tym wypadku nie jest to Hondo. I miałem rację. W oknie na drugim piętrze widzę Davis, która patrzy na moje poczynania. Gdy tylko orientuje się, że została przyłapana, odwraca w pośpiechu głowę i odchodzi od okna. Uśmiecham się na to zachowanie pod nosem. Mała stalkerka. Zdecydowanie muszę z nią porozmawiać.
Wracam do robienia pompek, które teraz o dziwo przyjemniej mi się wykonuje, a i słońce nie zdaje się tak palić, tylko przyjemnie grzać moją skórę.
KIARA
Jeśli chodzi o to co zawsze mam przy sobie w torebce czy plecaku, to oczywiście szkicownik, gumkę chlebową, kilka ołówków, kredki i temperówkę. Nigdy się bez tego nie ruszam z domu. Mogę zapomnieć chusteczek, portfela, dokumentów, telefonu, ładowarki i słuchawek, ale szkicownika – nigdy. Jeśli mam być szczera uwielbiam przysiąść gdzieś i rysować to co mnie otacza lub coś całkiem wymyślonego przeze mnie. Jestem wtedy w swoim świecie. Gdzieś, gdzie tylko ja mam dostęp.
Każdy ruch ołówkiem po kartce to nowa nieopowiedziana historia, którą tworzę ja sama. To ode mnie zależy czy będzie ona szczęśliwa, czy mroczna. Ile tajemnic kryje w oczach starszy człowiek jadący tramwajem. Ile trosk skrywają zmarszczki kobiety sprzedającej na targu kwiaty. Jaką prędkość ma w sobie wiśniowe Ferrari stojące pod jednym z budynków w centrum miasta. Jak głęboki jest ocean i co czeka nas, gdy się w nim zanurzymy. W jakie kształty układają się chmury na tle zachodzącego nieba. Ile czułości jest w splecionych dłoniach zakochanej pary idącej plażą.
Drobne rzeczy w wielkiej historii życia. Każda jest inna. Nietuzinkowa. Wyjątkowa. Dlatego ten szkicownik jest dla mnie tak ważny, bo są też tam moje tajemnice, o których nie wie nikt i nie wiem co musiałoby się stać lub kim miałaby być ta osoba, abym go przed nią otworzyła. Nie wiem też, co bym zrobiła, gdyby ktoś mi go zabrał lub gdyby po prostu się zgubił. Pewnie bym się załamała i to tak konkretnie. Ja bez tego szkicownika, to jak bez ręki. Często w nim robię szybkie szkice i notatki, a dopiero później przenoszę to na większy format, jak na przykład płótno.
Dlatego cieszę się, że mam go teraz przy sobie, bo gdyby było inaczej, pewnie umierałabym z nudów. A tak, to mogę sobie bezkarnie rysować moich znajomych – Natashę i Roberta, którzy od dłuższego czasu grają w jakąś grę. Nawet Hangman załapał się na osobisty portret, kiedy grał z Coyote w bilarda.
— To, co widzę, jest... szare. — Bob opiera się rękami o parapet i wpatruje się w coś z zacięciem za oknem.
— Samolot. To, co widzę, jest... — Trace nie zdążyła nawet dokończyć, gdy Bob już udzielił jej odpowiedzi.
— Samolot. To, co widzę...
Tym razem to Phoenix ubiega swojego radiooperatora i pośpiesznie daje odpowiedź wyraźnie już znudzona tą rozgrywką:
— Samolot.
— Ale ja nawet... — Floyd rozkłada ręce na bok niepocieszony.
— Samolot — Nat akcentuje mocno swoją odpowiedź, czym zamyka usta Robertowi. Ten zawiedziony zakłada ręce na torsie i opada na siedzenie koło mnie. Milczy chwile, rozglądając się po całym pomieszczeniu.
W świetlicy, bo chyba tylko takie słowo idealnie pasuje do pomieszczenia, w którym mamy siedzieć jest nas dziesiątka. W sali znajduje się radio, dzięki któremu słyszymy rozmowy innych pilotów w czasie treningów. Na pierwszy ogień ruszyli Fanboy z Paybackiem oraz Rooster. Czyli trzech, kontra jeden. Chłopaki poszli z nim na zakład, że ten, kto przegra robi dwieście pompek. I to nie partiami. Na raz. Oni są nienormalni. Co ciekawe, z tego co dało nam się usłyszeć, Maverick, mimo iż trochę lat na karku ma, w kulki nie leci i ładnie sobie z nimi radzi. Właśnie chwilę temu zlecieli jako polegli. Dostał Rooster. Kiedy tylko to usłyszałam, parsknęłam pod nosem, czym skupiłam na sobie uwagę Boba i od tamtej pory nie spuszcza ze mnie czujnego wzroku.
Chłopak patrzy mi na ręce, co strasznie mnie irytuję. Nie lubię tego, bo nigdy w takim momencie nie jestem w stanie się skupić na wykonywanej pracy. Widzę kątem oka, jak przysuwa się do mnie i próbuje dopatrzeć się, co tam rysuję, ale mam szybki refleks. Zamykam z klapnięciem szkicownik i z szerokim uśmiechem odwracam się do Boba.
— Ej, no ja chciałem zobaczyć! — mówi oburzony. Ja za to śmieję się, kręcąc przy tym głową. Jest taki uroczy gdy się denerwuje. Jak taki chomiczek. Ale co do pokazania prac, to nie ma tak dobrze. Chowam swój skarb do plecaka, który potem szczelnie zapinam. Odwracam się do kolegi z uśmiechem i mówię:
— Nie ma szans.
— No, ale dlaczego? Rysowałaś i rysowałaś. Chcę zobaczyć efekty.
— Nie. — Idę dalej w zaparte. — Może kiedyś, ale nie liczyłabym na to.
— Dlaczego? — pyta wyraźnie zaciekawiony moją odpowiedzią.
— Bo to są moje tajemnice, a ja nikomu ich nie zdradzam.
Chłopak kiwa głową na znak, że zrozumiał i szanuje moją odpowiedź. Znowu siedzimy w ciszy, obserwując otoczenie. Jake ponownie zaczął grać w rzutki. Natasza stoi przy oknie, patrząc, co dzieje się na lotnisku. A Omaha, ale i Harvard właśnie opuścili świetlicę, ruszając na trening bojowy. Jęczę przeciągle, bo to znaczy, że jeszcze chwilę tu posiedzimy, a ja naprawdę nie mam już co robić. Znaczy, teoretycznie dalej mogę rysować, ale teraz już na pewno nie uda mi się spławić niechcianych gapiów. Jak żyć?
Nie wiem. Ale wiem, że do pomieszczenia z głośnym westchnięciem wchodzą już przebrani i odświeżeni Mickey z Reubenem. Nie wyglądają na do końca zadowolonych z przebiegu treningu. Jednak nie ma co się dziwić. Ich było trzech, a Mav był sam jeden, a mimo to przegrali. Gorzka gula porażki musi być naprawdę ciężka do przełknięcia. Podchodzą do okna gdzie stoi Nat i z goryczą patrzą na coś, co dzieje się na płycie lotniska.
Zaciekawiona podchodzę do nich i sama zerkam, co tam się dzieje. I już rozumiem. To Rooster wykonuje swoją karę. Raz po raz unosi ciężar swojego ciała na rękach, na których teraz idealnie widać wszystkie mięśnie. Podobnie odznaczają się barki, jak i cały tułów. I nie oszukujmy się. Skłamałabym strasznie, gdybym powiedziała, że nie jest przystojny. Bo jest. Cholernie. Dlatego nie dziwię się, że wtedy to się skończyło, jak się skończyło. Ale nie powiem tego na głos. Nie ma nawet szans.
— To my powinniśmy tam być — mówi ponurym głosem Fanboy, drapiąc się przy tym po karku.
— Ale nie jesteście — wyrywa mi się. Dalej wpatruję się w Roostera. Nawet nie wiem dlaczego. Po prostu jakby coś mi kazało to robić, a ja nie jestem w stanie tego zastopować.
— Dlatego teraz już wiecie, jaki jest Rooster. Najpierw myśli o innych, później osobie — podsumowuje Trace. Spogląda na mnie i odchodzi od okna, z drobnym uśmiechem na ustach, ówcześnie puszczając mi oczko.
Odwracam się za nią, bo za cholerę nie wiem, co to miało znaczyć. Ona jednak nie odpowiada, tylko uśmiecha się jeszcze szerzej i po raz kolejny mruga do mnie. Następnie wychodzi z pomieszczenia, zostawiając mnie w osłupieniu. To było, co najmniej dziwne. Kręcę głową i wracam spojrzeniem do tego co dzieje się na lotnisku. Ludzi kręci się po nim sporo. Trochę techników, radiowców, pilotów, czy innych wojskowych. Wszyscy są zabiegani. Każdy ma coś do wykonania.
Wracam wzrokiem do Bradleya. Szczerze, jest mi go trochę szkoda, bo taki wysiłek, jeszcze przy takiej pogodzie, to musi być okropne. Dlatego postanawiam sobie w duchu, że zrobię wszystko, byleby nie dać się zestrzelić Phoenix czy Hangmanowi. I samej się sobie dziwię, ale pociesza mnie fakt, że lecę w parze z ojcem, bo to daje mi choć trochę szans na to, że może jednak uniknę tego zaszczytu, jakim jest robienie tych przeklętych pompek. Nienawidzę tego ćwiczenia z całego serca. Naprawdę. Tak samo, jak nienawidzę, gdy ktoś mnie na czymś przyłapuje tak jak na przykład teraz.
Nie mam pojęcia, jakim cudem mogłam się dać złapać Bradshawowi na tym, że bezczelnie mu się przyglądam. Spanikowana momentalnie odwracam się od okna i siadam na kanapie. Dłonie przykładam do policzków, bo zaczęły mnie niemiłosiernie palić.
Opanuj się, dziewczyno. Zachowujesz się jak napalona nastolatka. To tylko facet. Na dodatek spędziłaś z nim już noc, więc nie masz się czym przejmować.
Ta, jasne.
Teraz to już na bank nie obejdzie się bez konfrontacji, bo to bardziej niż pewne, że będzie chciał pogadać. I dziwię się sobie kolejny raz w dniu dzisiejszym, bo dochodzę do wniosku, że w sumie co mi szkodzi. Lepiej to zrobić i mieć potem spokój, niż cały czas myśleć, tylko jakby tu uniknąć spotkania, co teraz jest naprawdę arcytrudnym zdaniem, zważywszy, że jesteśmy w tej samej grupie.
Zdecydowanie ta temperatura nie działa na mnie za dobrze. Zdecydowanie nie.
W końcu przyszła i nasza kolej. Od dwudziestu minut jesteśmy już w powietrzu. Ja miałam przylecieć do Mavericka, i dopiero na jego polecenie zacząć atak. Nie kwestionuję tego. W sprawach lotnictwa wolę mu zaufać, bo wiadomo, że orłem w tym nie jestem. Mimo iż potrafię kilka efektownych manewrów, to dalej twierdzę, że wolę by ktoś mną pokierował. Mav stwierdził, że to jak berek, albo pościg samochodem, tyle, że w powietrzu. Masz gonić i samemu nie dać się złapać. Proste.
Może dla niego.
— Jezu, laska uwierz w końcu w siebie. Dasz radę, tylko się temu nie opieraj — mruczę sama do siebie. Wypuszczam głośno powietrze i ponownie biorę głęboki oddech. Powtarzam tę czynność jeszcze parę razy, aż w końcu jestem całkowicie spokojna. Dam radę.
— Gotowa? — Maverick zrównuje się ze mną. Patrzy na mnie łagodnie i z dozą troski. Naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy on serio nie jest świadom tego, kim dla siebie jesteśmy. — Będzie dobrze. Zobaczysz. Po prostu trzymaj się mnie.
— W porządku, Sir. — odpowiadam i kiwam głową, bo nie wiem, co mam mu więcej powiedzieć. Czuję się dziwnie nieswojo, a zarazem ogarnia mnie uczucie podobne do tęsknoty. Ale dlaczego? Czy jest się w stanie tęsknić za kimś, kogo zna się jedynie z opowieści?
Maverick nic już więcej nie mówi, tylko obniża pułap, wykonując przy tym beczkę. Mnie nie zostaje nic innego, więc idę w jego ślady i wykonuję identyczny manewr. Widzę, jak się rozpędza. W oddali dostrzegam moich znajomych. Lecą obok siebie, jednak między nimi jest spora przerwa. Już wiem, co Mitchell chce zrobić.
— Rozdzielimy ich, przelatując pomiędzy nimi bokiem. Tego się nie spodziewają. Najpierw zajmiemy się jednymi, potem samcem alfa. Ja ściągnę go na siebie, a ty zajdziesz go od tyłu. Bo raczej wątpię, by działali wspólnie.
— Okej.
I tak jak powiedział, tak też robimy. Przelatujemy obok nich z zawrotną prędkością, tak, że aż nimi zarzuca. Przełączam radio na fale, na których wszyscy nadają i słyszę jakże subtelne „kurwa" z ust Hangmana. Śmieję się radośnie, bo uczucie adrenaliny i ekscytacji rozpiera mnie od środka. Matko, jak ja za tym tęskniłam. Uwielbiam tę prędkość, widoki i to śmieszne uczucie w żołądku, gdy wykonuje poszczególne manewry. Te przeciążenia i poczucie zamknięcia, oraz że wszystko, co robisz, zależy tylko od ciebie i maszyny, z którą w danej chwili tworzysz spójny organizm.
— Witam, lotnicy. Gra się rozpoczyna!
Zataczamy koło i podążamy za nimi jak wygłodniałe drapieżniki za swoją bogu ducha winną ofiarą.
— Słuchaj Phoenix. Musimy ich zgubić — postanawia Hangman.
— Okej — zgadza się z nim Trace. Nie byłabym sobą, gdybym tego nie skomentowała.
— Wow zgadzacie się ze sobą! Jak wylądujemy, to aż zapiszę sobie ten dzień jako nowe święto narodowe.
— Przymknij się, Davis — syczy dziewczyna, a ja jedynie śmieje się radośnie.
Kocham drażnić ludzi.
— Chciałabyś.
— Phoenix, odbijaj! — krzyczy Jake. — Teraz!
— Odbijam! — zakomunikowała i wykonała manewr. To samo zrobił Jake powodując, że się rozdzielili. Czyli zrobili dokładnie to, co przewidział Mav.
— Gdzie on leci?! — woła spanikowany Bob.
— Myślisz, że dlaczego nazywa się Hangman? Każdego zostawia na lodzie — odpowiada Trace zwinnie unikając namierzenia przez Mavericka.
— Zostawiłeś swojego skrzydłowego. To nie jest dobra strategia na dłuższą metę. Abyś tego nie pożałował — skomentował całą sytuację Mitchell.
— Pilnuj swojego tyłu, Phoenix! — doradza jej Hangman, co jest dla mnie zabawne, bo przecież sam zgotował jej taki los.
— Dzięki za troskę. — Jej głos ocieka kpiną. — Bob mów mi, gdzie jest Maverick i Davis.
— Jezu Chryste, są wszędzie!
Śmieję się na to w głos, bo faktycznie postawiliśmy ich w ogniu krzyżowym. Zmniejszyłam minimalnie pułap, wykonując beczkę i lecę dokładnie pod nimi. Teraz mam pewność, że jak obniżą lot, będą idealnie na moim celowniku. Jeśli jednak wzniosą... dopadnie ich mój ojciec. Tak czy siak, są na przegranej pozycji i Trace wie o tym doskonale.
— No to, chyba kogoś czekają karne pompeczki — śmieje się Jake.
— Och, spadaj na drzewo, Hangman! — woła wściekła Trace, bo co jak co, ale przegrywać, to ona nienawidzi. Seresin tylko się śmieje. Chyba czas nauczyć go, że swoich nie zostawia się na pastwę losu.
Takiego samego zdania, chyba jest mój ojciec, bo sam chwilę później mówi:
— Dobra, Hangman. Zobaczymy, jak poradzisz sobie bez skrzydłowego.
Niedługo potem, Phoenix i Bob znajdują się już na jego radarze.
— Sukinkoty! — Wścieka się Nat, a ja jedynie się śmieję. Teraz za cel obieramy sobie Hangmana.
— No, witam, witam. Hangman wkracza do akcji!
Faktycznie. Jake bardzo szybko zbliża się do Mavericka. Czyli jest dokładnie tak, jak przewidział.
— To będzie twój koniec, papciu.
— Jesteś taki pewny? No to chodź — podpuszcza go Pete. Przyhamowuje swoją maszynę, a następnie bardzo szybko wznosi się do góry. I w sumie nie byłoby w tym nic spektakularnego, gdyby nie leciał wprost na słońce. Spowoduje to między innymi, że Jake nie skupi się na tyle, tylko za wszelką cenę będzie się starał dostrzec, gdzie jest Mav. Genialne.
— Cholera! — klnie pod nosem Seresin. — Phoenix, nie widzę go! Phoenix!
— Jestem martwa, dupku. — odpowiada Nat.
— Do zobaczenia na dole, gdy będziemy robić pompki. — Do rozmowy włącza się Bob.
Ja w tym czasie wznoszę się do góry, aż nie zrównuję się w linii z Hangmanem. Mam go na celowniku. Już mi nie ucieknie. Wygrałam.
— No cóż, jakby to ująć, Jakie. Przegrałeś. Z amatorką. Widzimy się na dole. Buźka! — mówię ze śmiechem i wykonuję beczkę w dół.
Zawracam już w stronę lotniska. Po drodze dogania mnie kapitan Mitchell.
— Byłaś świetna! Naprawdę. Jak na kogoś, kto nigdy nie miał treningów bojowych, poszło ci bardzo dobrze. Gratuluję.
— Dziękuję, Sir — odpowiadam z nieudawaną wdzięcznością.
— No a teraz leć odpoczywać. Jutro startujemy z samego rana.
— Tak jest. — Maverick kiwa głową i odlatuje w przeciwnym kierunku, a ja z jeszcze szerszym uśmiechem wracam na lotnisko. Czekam tylko, aż opowiem o dzisiejszym dniu mamie i wypiszcze się z ekscytacji w pokoju. Może faktycznie to powołanie mnie do US Navy, mimo iż bez papierów nie było takie złe.
Kiedy jestem już na miejscu, uśmiech powiększa mi się jeszcze bardziej, a myślałam, że to niemożliwe. Bo nie oszukujmy się. Widok wkurwionego Hangmana robiącego karniaki to piękny widok.
— Mam nadzieję, że nasmarowałeś się kremikiem. — Staję nad nim. Muszę się trochę poznęcać, bo nie wiem, ile taki stan rzeczy ma zamiar potrwać. A wierzcie mi, przegrywający Jake to naprawdę rzadki widok. Trzeba korzystać. — Mam nadzieję, że nasmarowałeś się kremikiem. Szkoda, abyś wyglądał jak kurczak z rożna, albo krewetka w tempurze, gdy słoneczko przypiecze twoje blade lico.
Hondo, Robert i Natasha parskają śmiechem. Hangman natomiast udaje, że mnie nie widzi i nie słyszy, co niezmiernie mnie bawi.
— No, nic. Ja dziękuję za dziś. Bawcie się dobrze. Buźka! — Puszczam im całuska i odchodzę dumnym krokiem, kiedy oni z jękiem wracają do tej katorgi.
Czuję się zajebiście. Tak, jakby na nowo ktoś odblokował dawno zamknięte części mnie. Pewność siebie, dumę, figlarność i niepohamowanego ducha walki i psoty. Dlatego mnie nie dziwi wcale, gdy mijając Roostera rzucam radosne, a zarazem zaczepne:
— Do jutra, Bradshaw.
I pozostawiając chłopaka w totalnym szoku, ruszam w kierunku wyjścia z terenu lotniska. To był naprawdę dobry dzień.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro