Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Stanąć przed faktem dokonanym




#TGDZpl

KIARA

To, że życie lubi ze mnie kpić, wiedziałam już od dawna. Jednak jestem typem osoby, która jest do bólu naiwna i do ostatniej chwili wierzy, że wszystko się jakoś ułoży, a po drugiej stronie tęczy, jednak znajduje się garniec ze złotem. Ni chuja. W obu tych przypadkach jestem na straconej pozycji. Dlaczego – nie wiem, ale chętnie się dowiem, bo to jest niesprawiedliwe. Ponoć głupi ma zawsze szczęście. Taka jest przecież reguła. Więc dlaczego do wuja wafla, ja mam całe życie pod górkę?

Nie dostałam się do Akademii Lotniczej – okej. Na prawo na Yale też – w porządku. Złota rybka zdechła mi po trzech dniach – przeżyłam. Ale nie zrozumiem, dlaczego ze wszystkich osób, które musiały się tu dzisiejszego wieczora znaleźć, musiał być on. Typ, którego miałam w planach unikać, tak... do usranej śmierci. I przysięgam, że cała moja sympatia i podziw do niego, po tym występie, minęły w ułamku sekundy. Rozprysły się, jak bańka mydlana.

Tak puff.

Co z tego, że to nie on zawinił i faktycznie to moja napalona dupa zrobiła swoje... Chociaż, nie. On też zapomniał o czymś takim jak gumki. To równie głupie i nieodpowiedzialne, jak to, że ja dałam się zaciągnąć do łóżka po pijaku. Tak czy inaczej, skreśliłam go na starcie, mimo iż nie jestem lepsza. No, cóż. Life is brutal.

Zapieram się z całej siły, by przerwać ten kontakt wzrokowy i jestem z siebie niesamowicie dumna, gdy mi się to udaje. Uciekam w głąb pomieszczenia, by zniknąć pośród tłumów, ale chłopak jest szybszy. Nie wiem, ile mija, gdy nagle słyszę za sobą jego głos. Może, to są sekundy albo ułamki sekund – nie wiem. Nie wiem też, dlaczego mam wrażenie, że nagle wokół mnie nic nie ma i jesteśmy tylko my.

— Uciekłaś rano.

Nie odwracam się. Nie ruszam. Nie oddycham. Po prostu jestem i jawnie go ignoruję. Jestem wściekła i na siebie i na niego i na całą tę chorą sytuację. Tak cierpi moja duma, ale na własne życzenie. On jednak nie musi wiedzieć, że przez to co się stało, mam ochotę rzucić się do oceanu, z przywiązanym do nóg kamieniem.

— Tak — odpowiadam obojętnie i chłodno, gdyż w chwili obecnej na więcej mnie nie stać.

— Bo? — Chłopak dalej brnie w ten temat, a ja naprawdę nie rozumiem dlaczego. Tak i koniec dyskusji. Nie widzę sensu, by dalej ciągnąć tę rozmowę. Dlatego dziwię się samej sobie, że sama dalej podtrzymuję tę dyskusję.

— Staram się unikać konfrontacji z problemami — odpowiadam mu, gdy jednak decyduję się na niego spojrzeć. Akuratnie jest w trakcie zawieszania swoich, bajeranckich okularów na dekolcie podkoszulka. — Albo idę spać, licząc, że magicznie same się rozwiążą — dopowiadam z uśmiechem i mijam go, kierując się w stronę baru. Nie uchodzę daleko, gdy ponownie zatrzymuje mnie jego głos. I przysięgam, typ kopie sobie grób.

— Wiesz, że ucieka tylko tchórz?

Super. Gratuluję, że pan pilot niczego się nie boi. Ale ja tak postępuję i nikomu nic do tego. Tym bardziej facetowi, który powinien mieć jakieś zasady i nie wykorzystywać pijanej laski. I nie obchodzi mnie, że sam był pod wpływem. Tak się nie robi i już.

— A ty wiesz, że w cudzym łóżku może zostać tylko druga połówka, albo pluszowy miś? — Zakładam ręce na piersi i wbijam w niego zirytowany wzrok. Typ jest irytujący, a myślałam, że to Hangman bije tym wszystkich na głowy. — Z tego co wiem, nie jesteśmy dla siebie kimś w rodzaju pary, a tym bardziej... — przerywam i podchodzę bliżej niego, sama nie wiem dlaczego. Jest ode mnie wyższy, więc muszę zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy. — Nie jesteśmy z pluszu. Więc twoje argumenty do mnie nie przemawiają — kończę i uśmiecham się dumnie.

1:0, frajerze.

Mój tryumf, nie trwa jednak za długo.

— W cudzym łóżku to, leży kochanka, która ucieka przed mężem. — On też niebezpiecznie zmniejsza między nami odległość. I wcale a wcale mi się to nie podoba. Ba! Światełko alarmujące, aż mi jebie po oczach, aby się wycofać. — Wątpię, że miałabyś faceta...

1:1. Kurwa mać.

— Ja też wątpię, abyś miał laskę. A nawet jeśli, to jej współczuję.

Boże, dlaczego ja w to brnę? Gdzie to zmierza?!

— Dlaczego niby? — Rooster unosi zaczepnie brew ku górze.

— Bo wczoraj... — przerywam, by rozejrzeć się na około, czy nikt nam się nie przysłuchuje. Kiedy nie widzę znikąd zagrożenia, przykładam dłoń do ust i nachylając się, mówię szeptem — Byłeś naprawdę kiepski.

Następnie prostuję się i ponownie zakładam ręce na piersi. Robię minę, jakbym była naprawdę zawiedziona, plus dodatkowo kręcę głową z żałością.

— Było tak źle, że nawet nie pamiętam twojego imienia.

2:1. Teraz już się nie podniesiesz, cwaniaczku.

— Odniosłem inne wrażenie. — Młody porucznik przybiera podobną pozę do mojej.

— Widocznie mylne. — Wzruszam ramionami, bo naprawdę ta rozmowa zaczyna mnie nudzić.

— Ale mimo to zostałaś na noc.

Sama się sobie dziwię.

2:2. No, ja pierdolę.

— Nie twierdzę, że wszystkie moje decyzje są podjęte racjonalnie.

Czy to jest właśnie moment, w którym idealnie mu się podłożyłam? Nie muszę słyszeć odpowiedzi, by ją znać. Wystarczy mi, ten tryumfalny uśmiech, który przykleił się do jego twarzy, aby wiedzieć, że poległam z kretesem.

2:3. Zajebiście ci to wyszło, Davis. No, tylko pogratulować.

— Dobra, masz jakiś interes? — Puszczam moje ręce wolno wzdłuż ciała. Zmęczyłam się. Ta rozmowa donikąd nie prowadzi. Tylko marnujemy swój czas, bo żadne z nas, nie ma zamiaru odpuścić. Chociaż, nie. Ja właśnie to robię.

— Chciałem się dowiedzieć, dlaczego uciekłaś. — Chłopak przestępuje z nogi na nogę. Nie patrzy jednak na mnie, tylko wbija wzrok w podłogę. Dziwne.

— Dostałeś odpowiedź — oznajmiam zgodnie z prawdą.

— Która mnie nie satysfakcjonuje.

Rooster unosi wzrok i znowu patrzy prosto w moje oczy. Moją głowę ponownie nawiedza alarm informujący, że to stan krytyczny i należy to przerwać w tym momencie. Przyznaję mu rację.

— A to już nie mój problem, poruczniku — mówię twardo. Odwracam się na piecie i ruszam w stronę baru. Zostawiam go samemu sobie.

— Nazywam się Bradley Bradshaw.

I kolejny raz tego wieczoru, jego głos mnie zatrzymuje. Jednak tym razem, nie odwracam się w jego stronę, tylko z powrotem ruszam do baru. A robię to tylko z tego powodu, iż nie chcę, by zobaczył, że po mojej twarzy błąka się drobny uśmiech.

Przez resztę wieczoru nie natknęłam się już na Bradshawa, co niezmiernie mnie cieszyło. Ta wymiana zdań, która zaszła między nami, była naprawdę bardzo dziwna, a i patrząc na nią z dystansem, stwierdzam, że może jednak za szybko odpuściłam. Kurde. Trzeba było go zaciągnąć bliżej barowej lady i uderzyć w dzwon. On byłby stratny kupę forsy, a ja trochę bym się podbudowała, widząc to załamanie na jego twarzy. Ale... tego nie zrobiłam, więc nie ma sensu dłużej myśleć, co by było gdyby.

Bar pustoszeje w godzinach bardzo wczesno porannych. Mama zmyła się do domu dużo wcześniej, gdyż coś wspominała, że następnego dnia, idzie popływać łodzią i chce być wypoczęta. Tak więc po powierzchownym ogarnięciu całego rozgardiaszu i sprawdzeniu, czy wszystko jest wyłączone, zamykam knajpę około czwartej nad ranem. Nie muszę chyba nikomu udowadniać, że padam na twarz. To straszydło, jakim się stałam, spokojnie mogłoby być postrachem w niejednej bajce dla dzieci.

Do domu doczłapuję się w jakieś pół godziny. Wszystko robię ślamazarnie. Nie zliczę, ile czasu zajmuje mi zabawa z zamkiem od drzwi frontowych. Serio, czuję się jak po niezłym melanżu i kacu życia, a przecież nic nie piłam. Ale kaca mam. Moralnego. I jest tak wielki, że nawet Guliwer przy nim to Liliput. Gdy w końcu udaje mi się z nim uporać, wtaczam się ospale do domu. Torbę rzucam w kąt, a klucze od domu i baru do miski, która stoi na komodzie w korytarzu. Zsuwam z obolałych stóp buty i mozolnym, prawie że pozbawionym życia krokiem, wspinam się po schodach, by jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Kiedy do niego docieram, tak jak stoję, padam na niego i momentalnie zasypiam.

Człowiek, który wymyślił budzik, powinien mieć specjalne miejsce w piekle. Chociaż, nie. Ten wynalazek, jest czasami naprawdę pożytecznym wymysłem. Takie miejsce w piekielnej loży VIP, należy się osobie, która tego budzika nie wyłącza, tylko śpi twardym snem, powodując, że wszyscy wokół się budzą. Lub jest też druga opcja. Jedną z piekielnych cel, powinien zająć ten, kto stwierdził, że dwadzieścia cztery godziny, to wystarczająco dużo czasu, aby wszystko zrobić, mieć czas wolny i chwilę na zregenerowanie. Z jękiem więc wciskam głowę pod poduszkę, gdy po pokoju rozlegają się pierwsze dźwięki piosenki „Pretty Woman".

Boże, nienawidzę tego kawałka.

Leżę jeszcze przez chwilę jak kłoda na łóżku, gdy w końcu postanawiam zebrać w sobie wszystkie siły, jakie mi jeszcze zostały i podnieść się do siadu. Z kwaśną miną wciskam przycisk „stop" na ekranie swojego smartphone'a i wydaję z siebie, bliżej nieokreślony dźwięk, gdy widzę godzinę na wyświetlaczu. 6:07. Przecieram zmęczoną twarz i mlaskam, by zaraz później ziewnąć. Odrzucam telefon na bok i podnoszę się z posłania. Podchodzę do szafy, którą otwieram i wyjmując zestaw ubrań, mówię cicho:

— Dobranoc, praco. Dzień dobry, praco.

Następnie zamykam mebel i ruszam w stronę łazienki, gdzie próbuję doprowadzić się do stanu używalności. Kiedy kończę poranną toaletę, stwierdzam, że dalej mogłabym straszyć dzieci, ale już trochę mniej niż wcześniej. Schodzę na dół. Mamy już nie ma. Wypuszczam więc na ogród Bragi'ego – trzyletniego Goldena, wyciągam pocztę ze skrzynki i wracam do domu. Odpalam telewizor w salonie i przechodzę do kuchni, gdzie zabieram się za przygotowanie śniadania. Listy, które wcześniej wyciągnęłam, rzucam na blat.

K A W A.

To słowo, jak neon bije mi po oczach. Muszę napić się kawy, aby choć trochę dodać sobie energii. Napojów energetycznych nie pijam, bo nie lubię. Odpalam więc ekspres do kawy i nastawiam go na podwójne espresso. W międzyczasie odwracam się i przeglądam pocztę. Większość z nich, to jakieś ulotki albo rachunki. Jednak, o dziwo i do mnie coś jest.

Wielka, biała koperta, ostemplowana z napisem „PILNE". Marszczę brwi, bo doskonale znam pozostałe pieczęcie i nadawcę. Otwieram ostrożnie kopertę, wyciągam list i, aż siadam z wrażenia. Trzy razy czytam treść listu. Jest to wezwanie, do stawienia się niezwłocznie do lotniczej bazy wojskowej w Fightertown w San Diego.

To niemożliwe. Nierealne, tak bardzo, że aż zaczynam się śmiać. Ja dostałam wezwanie do TOP GUN. No, naprawdę niezły żart, ale okej. Stawię się w Miramar jeszcze zanim pójdę, ogarnąć knajpę. Trzeba wyjaśnić to nieporozumienie. Ale najpierw kawa.

— Wszystko się zgadza.

Admirał Beau "Cyclone" Simpson odkłada list na blat swojego biurka i wbija we mnie spojrzenie, kiedy ja nadymam się jak żaba. Raz po raz otwieram i zamykam buzię, chcąc coś powiedzieć, ale najzwyczajniej w świecie nie wiem co. Przecież to nie może być prawda.

— Niemożliwe — zipię, padając na fotel naprzeciwko niego. — To musi być pomyłka, Sir. — Uderzam spanikowana, palcem wskazującym w list leżący na mahoniowym blacie.

— Ale nie jest. — Simpson podnosi się z miejsca. Okrąża biurko i zatrzymuje się po mojej lewej stronie. Przysiada na jego krańcu i zakłada ręce na torsie. Ponownie wbija we mnie spojrzenie i długo nad czymś myśli. W końcu zabiera głos:

— Jak się ma admirał Josh Davis?

— Zmarł siedem lat temu, Sir — odpowiadam ze smutnym uśmiechem. Cyclone milczy przez chwilę, a następnie wypuszcza ze świstem powietrze.

Admirał, o którym wspomniał Simpson, to nie kto inny jak mój dziadek. On również był pilotem marynarki wojennej. To także z jego powodu znam tak dużo ludzi z tego środowiska. Był cenionym pilotem. Wszyscy się z nim liczyli i każdego przybiła wieść o jego śmierci. Dlatego dziwi mnie, dlaczego Beau to przeoczył.

— Ale ze mnie durny młot. — Przeciera twarz, a następnie zaciska mocno powieki. — Wybacz.

— Nic nie szkodzi, Sir. Ale wracając do sprawy, to...

— Masz licencję?

Głupieję. Autentycznie. Czy to jakaś ukryta kamera? Albo inny Big Brother?

Rozglądam się po pokoju, bo serio się zastanawiam, czy to pytanie padło do mojej osoby. Kiedy nikogo nie wiedzę, odwracam się twarzą w jego stronę i palcem wskazuję na siebie.

— Ja? — pytam głupio.

— Nie, Bracia Koala. — Cyclone dociska palce do nasady swojego nosa i wzdycha ciężko załamany. Stary, czego ty ode mnie wymagasz, po półtorej godzinie snu i funkcjonowaniu na kacu moralnym, po nocy, której nie szybko zapomnę. — Tak, ty.

— Mam. Ale... — Nie jestem w stanie dokończyć, gdyż wojskowy wychodzi z wnioskiem.

— Czyli umiesz latać.

— Tak, ale...

— To w czym problem? — Znowu mi przerywa. Rozkłada dłonie na boki i ponownie zaplata je na klatce piersiowej. Patrzy na mnie jak na skończonego debila. I tak też się czuję. Ba! Komuś bardzo musi się w życiu nudzić, że wpadł na tak debilny pomysł, by polecić mnie w takiej sprawie.

Ja pilotem myśliwców? Dobre sobie.

— Ja latam hobbistycznie — mówię wyraźnie ostatnie słowo, aby dotarło do niego, że to serio jest pomyłka. — Nie jestem zawodowym pilotem. Nie dostałam się do akademii, więc nie rozumiem, dlaczego miałabym brać w tym udział. Przecież to niedorzeczne. — Opadam plecami na oparcie fotela, a dłońmi rozmasowuję skronie. Chyba dostałam migreny. — Admirale, naprawdę musiało zajść jakieś nieporozumienie.

— Słuchaj, Davis — wzdycha. Wraca za biurko. Nie patrzy na mnie, tylko za okno, gdzie ma doskonały widok na płytę lotniska, na którym stoją samoloty. — Dostałem taki rozkaz od Admirała Toma Kazansky'ego. On wie, co robi.

I to jest ten moment, kiedy wszystko powoli zaczyna mi się układać w jednolitą całość. Wujo Iceman, który nie jest moim wujem, ale tak się przyjęło, musiał maczać w tym palce. A dlaczego – bo zna prawdę. Wie, że Maverick to mój ojciec i wie też jaką niechęcią pałam do Mitchella. Nie zdziwię się, jak wziął sobie za punkt honoru pogodzić mnie ze staruszkiem. Nie doczekanie. Czemu nie wtrącił się, kiedy chciałam, aby przyjęli mnie do Akademii?

— Och, nie wątpię — parskam ironicznie, czym przyciągam uwagę Cyclone'a. Zbywam go machnięciem ręki. Nie drąży tematu. Podnoszę się z miejsca z zamiarem odejścia, gdyż dla mnie ta rozmowa jest skończona.

— Kiara zaczekaj. — Nie zdążyłam nawet zrobić kroku, gdy Admirał mnie zatrzymuje. — Warlock zaprowadzi cię do boksu, gdzie przygotujesz się do rozpoczęcia szkolenia.

Przepraszam?

— Ale ja mam bar do ogarnięcia. Zostawiłam psa samego i nie zdąży... — Chwytam się już każdej, możliwej wymówki, ale nawet nie kończę, gdy przerywa mi surowy głos.

— Wszystko jest już załatwione.

— Jakim cudem?

Przysięgam, że wzrok Simpsona, gdyby mógł, to bym nie teraz zabił. Ciska we mnie takimi gromami, że gdyby był to film science-fiction, zostałaby ze mnie kupka prochu.

— Mam nie wnikać? Okej. — Kiwam głową pospiesznie i zamykam dziób na kłódkę. Ciszę w pomieszczeniu przerywa przybycie kolejnego admirała. Tym razem jest to Solomon Bates. Ten, który miał mnie zaprowadzić do boksu. Mężczyzna uśmiecha się do mnie przyjaźnie, a do swojego kompana – salutuje. Odwracam się, aby za nim ruszyć, gdy znowu głos zabiera Simpson.

— A i kończąc jeszcze tę rozmowę. To z tego co widziałem, odblokowali twój transfer na Akademię. — Przystaję w miejscu, słysząc te słowa. Ciśnienie w tym momencie, chyba wyjebało mi poza skalę.

— Słucham? — Zwracam się twarzą do pierwszego z wojskowych.

— Nie masz już blokady — odpowiada jak gdyby nigdy nic i siada za biurkiem, otwierając jakąś teczkę z papierami, które muszą być wielce interesujące. — Więc, albo to była pomyłka i system cię przepuścił po ponownym wpisaniu w system, albo Iceman pociągnął za sznurki. W każdym razie witamy na pokładzie — kończy z uśmiechem, a ja czuję, jak krew zaczyna mi wrzeć w żyłach.

Och, świetnie. Coraz zdumiewajęciej.


Po opuszczeniu gabinetu admirała Simpsona, Warlock odstawia mnie w boksie, gdzie mam doprowadzić się do porządku. Nie schodzi mi to długo, bo wszystko, czego mi potrzeba jest już przygotowane. Dlatego nie dziwi mnie, że na mundurze, który dziwnym zbiegiem okoliczności pasuje na mnie idealnie oraz który mam ubrać, jest już naszyta plakietka z moim nazwiskiem. Włosy zaplatam w dwa holendry, a na końcu upinam w koszyk, by mi nie przeszkadzały i przeglądając się ostatni raz w lustrze, opuszczam boks i ponownie udaję się za admirałem Bates'em.

Kierujemy się do wielkiego hangaru, który mieści się tuż obok lotniska. W środku, od samego sufitu aż po samą ziemię, rozciąga się olbrzymia flaga Zjednoczonych Stanów Ameryki. Przed nią mieści się mównica oraz siedemnaście podwójnych ławek. Są one już zajęte przez pozostałych uczestników szkolenia. Ja, aby nie rzucać się od razu w oczy, najciszej jak się da, podchodzę od tyłu do jednej z wolnych ławek i zajmuję miejsce. Przede mną siedzi jakiś dryblas więc idealnie mnie zasłania. Siedzę w tej ławce jak skazaniec, bo tak też się czuję. Nie mam zamiaru udawać, że wszystko jest świetnie, gdy tak naprawdę, mam ochotę siąść i rozbeczeć się z bezradności.

— Oficerowie, baczność!

Krzyk jednej z kapitan niesie się echem po całej sali. Wszyscy jak jeden mąż, unoszą do góry swoje cztery litery i stają na wydany rozkaz. Admirał Bates podchodzi wolnym, ale pełnym dumy krokiem do mównicy. Zatrzymuje się przy niej. Mierzy wszystkich wzrokiem. Widzę, jak przypatruje mi się przez ułamek sekundy, ale szybko zmienia obiekt zainteresowań, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna. Nie chcę się teraz rzucać w oczy, nie od razu, bo przecież i tak później nie uniknę konfrontacji z resztą. Kiedy Warlock donośnym głosem ogłasza, abyśmy spoczęli, nikt nic nie mówi, tylko grzecznie siadamy na swoich miejscach.

— Jesteście tu, bo nie wybrano was przez przypadek. Bo ktoś miał takie widzimisię. Jesteście tu, bo byliście najlepszymi z najlepszych. Ale to było wczoraj. Od dzisiaj my zrobimy z was lepszych. Jesteście na równi. I nieważne czy jesteście kobietą, czy mężczyzną.

Widzę, jak zebrani piloci patrzą po sobie w szoku i niezrozumieniu. Inni niż na przykład Hangman i Nat wymieniają się dyskretnymi pozdrowieniami za pomocą trzeciego palca. Uśmiecham się pod nosem na ten widok, bo niechęć, jaką do siebie pałają, jest po części moją winą, ale to anegdota na inny czas.

— To przedsięwzięcie wymaga pełnego zdyscyplinowania i powagi. A dotyczy ono zniszczenia złóż uranu wrogiego państwa, jeszcze zanim ruszy produkcja broni jądrowej. Dlatego szkolić was będzie jeden z najbardziej doświadczonych pilotów ostatnich czasów. Musicie mu zaufać, bo od teraz do końca misji, on może być waszą jedyną deską ratunku. Bo tutaj granica między życiem, a śmiercią będzie niebywale cienka.

Wyłączam się ze słuchania, gdy przez środek, między ławkami przechodzi prawdopodobnie nasz instruktor. Payback i Hangman, odwracają się, by spojrzeć, kto jest tym szczęśliwcem... i momentalnie dostają załamania, gdy przypominają sobie zeszły wieczór, gdyż...

—... nazywa się on Pete „Maverick" Mitchell.

Bates wycofuję się zza mównicy, a jego miejsce zajmuje uśmiechnięty kapitan. W rękach dzierży obrzydliwie grubą instrukcję. Kiwa głową na powitanie, czym pozostali odpowiadają tym samym.

— Instrukcja obsługi F18. — Unosi w górę plik kartek. — Obstawiam, że znacie to bydle na pamięć.

— Oczywiście.

— Jasna sprawa.

— Tak jest kapitanie.

Odpowiadają jeden za drugim, a ja mam ochotę wywrócić oczami i krzyknąć, że ja nie znam. Co nie do końca było zgodne z prawdą, ale to szczegół. Spoglądam z powrotem na Mavericka. On słysząc odpowiedzi pilotów, unosi lewą brew ku górze i wyrzuca instrukcję do kosza, który stał idealnie przy mównicy. Normalnie akcja rodem ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów". Tyle, że tam, nauczyciel kazał wyrywać uczniom kartki z podręczników. Ten, cały znalazł miejsce w śmieciach.

— Tak się składa, że wasz wróg też — oznajmia Mitchell i robi to takim głosem, że nawet mnie ciarki przeszły. Miny pozostałych zrzedły, ale w dalszym ciągu został na nich pierwiastek zszokowania. — Jednak nie zna was, a bardzo tego chce. Nie zna waszych lęków i słabości. Waszych mocnych stron i punktów zaskoczenia. Jednak ja je poznam. Dowiem się, co spędza wam sen z powiek, a co przyprawia was o motyle w brzuchu.

Patrzę na pilotów po kolei. Każdy wygląda na zaciekawionego i podekscytowanego nadchodzącymi szkoleniami. Ja nie podzielam tego entuzjazmu. Maskuję ziewnięcie, które nagle mnie zaatakowało. Chce mi się spać. Spałam tylko półtorej godziny. To nieludzkie. Ja naprawdę sądziłam, że po ogarnięciu The Hard Deck wrócę do siebie i położę się do łóżeczka, gdzie zasnę spokojnym snem. Jednak nic z tych rzeczy.

— Jednak to nie koniec ogłoszeń na dziś. Do treningu jako moja pomoc dołączy Kiara Davis, która teraz grzecznie siedzi za Omahą i myśli, że jej nie widać.

Ja się przesłyszałam?

Nie, raczej nie.

Nienawidzę być w centrum uwagi. A teraz czuje się jak gorejąca gwiazda betlejemska. Wszystkie pary oczu są skierowane dokładnie na mnie. Są w szoku, nie mniejszym niż ja. Kuchnia w cyngiel. To nie tak miało wyglądać. Uśmiecham się jednak promiennie i wachluję o nich kokieteryjnie palcami. Uśmiech mi rzednie w momencie, gdy dostrzegam w tłumie Rooster'a. Och świetnie, tego to się naprawdę nie spodziewałam.

Owszem, wiedziałam, że jest pilotem, albo raczej się tego domyśliłam, ale nie sądziłam, że on też będzie jednym z TYCH pilotów. Z jękiem uderzam czołem o blat ławki, bo dociera do mnie, że teraz nie dość, że będę zmuszona wytrzymać towarzystwa Hangmana i Mavericka, to jeszcze teraz Bradleya. No normalnie żyć nie umierać

— A teraz zbierajcie się — Maverick zwraca na siebie uwagę pilotów, podśmiewając się dalej z mojej biednej osoby, bo raczej nic innego, by go w tym momencie nie rozbawiło, chociaż...kto go tam wie. — Przetestujemy wasze umiejętności. Na korytarzu będzie rozwieszona kolejność, kto i z kim leci. Pokażcie mi na co was stać — kończy i schodzi z mównicy, kierując się do wyjścia.

Jednak za nim jeszcze wychodzi, patrzy na mnie z czyś dziwnym w oczach. Tak jakby... Nie, to raczej niemożliwe, żeby wiedział. To by nie miało już żadnego sensu. Potrząsam głową, aby odrzucić od siebie te myśli i ułożyć w głowie wszystko, co do tej pory. Niedługo jednak dane mi jest nacieszyć się spokojem, bo zaraz wokół mnie robi się spore zbiorowisko.

— Davis... cicha woda — Phoenix z głupim uśmiechem trąca mnie ramieniem w bok, tak idealnie miedzy piąte a szóste żebro, że aż się krzywię z bólu i zapiera mi dech w piersi. Ma parę kobitka. Nie chciałabym od niej dostać tak normalnie. Nie wiem, czy bym to przeżyła.

— Nic nie mów — wzdycham, gdy udaje mi się złapać oddech. — Zastanawiam się czy oni faktycznie zdają sobie spraw...

— Nie wiedziałem, że latasz. — Rooster zatrzymuje się po mojej prawej, przerywając moją wypowiedź . Zakłada ręce na torsie i wbija we mnie pilne spojrzenie. Ja nie mam zamiaru na niego patrzeć. Nie jeśli jest to niekonieczne.

— Nie wszystko o mnie wiesz — burczę w odpowiedzi i strzepuję z ramienia nieistniejący pyłek.

— Bo nie było dane mi się dowiedzieć — oznajmia z nutką kpiny.

— Jezu, znowu zaczynasz ten temat? — Odwracam się do niego twarzą i rozkładam ręce na boki. Jestem podminowana i on to doskonale wie. — Typie popatrz, za tobą są drzwi. Weź i przez nie wyjdź. Bardzo ładnie proszę.

Bradshaw zakłada ramiona na torsie i patrzy na mnie z rozbawieniem.

— Ostatnio tak ładnie mnie nie prosiłaś, gdy się widzieliśmy.

— Weź, wyjdź.

Przysięgam, że jeszcze chwilę a go zamorduję i nawet nie będę mieć wyrzutów sumienia, a świat mi za to podziękuje.

Ale fasolka?

Nie. Jestem. W. Ciąży.

Nie wiesz tego.

CISZA.

— Czekaj, czy ja dobrze rozumiem? — Przez tum gapiów na przód wychodzi Jake. Zakłada ręce na biodrach i skacze wzrokiem ode mnie do Bradleya. W końcu wskazuje Rooster'a palcem. — Znacie się? Z naszym kogucikiem?

— Mieliśmy tę przyjemność, by się poznać. — Bradley zabiera głos szybciej ode mnie.

— Oj, to nie była przyjemność. — Przykładam dłoń do czoła załamana. Przysięgam, zaraz wezmę i chyba się popłaczę.

— Czyżby?

Nie panuję nad tym, gdy z całej mocy staję mu na stopę. Zabawne. Nawet się nie skrzywił. Spuścił jedynie wzrok na swoje buty, a potem z uniesioną brwią spojrzał na mnie. Wyczytałam to nieme „poważnie" z jego oczu.

Nie, na niby.

— Nie wiem, o co chodzi, ale buja.

Wszyscy jak jeden mąż spojrzeliśmy w kierunku jednego z pilotów. Taki uroczy okularnik. Przysięgam, jest jak jeden z tych bohaterów w filmach lub książkach, który od razu dostaje miano tego, którego za wszelką cenę trzeba chronić, bo jest za dobry na cały ten tragiczny świat.

— Przepraszam, a ty kim jesteś?

Pytanie roku, normalnie.

— Bob — odpowiada radośnie chłopak i podaje mi dłoń. Uprzednio jednak poprawia swoje okulary.

— Okej, a twój pseudonim? — Ściskam ostrożnie jego dłoń, ale on nic sobie nie robi i chwyta moją dłoń mocniej i trzęsie nią ochoczo.

— Bob.

Aha. Że w ten sposób.

— To Robert Floyd — oświadcza Phoenix. — Radiooperator. Będzie latał ze mną w parze.

— Ooo. W takim razie miło mi cię poznać, Bob.

I to jest chyba pierwszy raz dzisiaj, kiedy uśmiecham się tak czysto i szczerze. Ten chłopak dosłownie wygląda jak taka kluska szczęścia. I przysięgam skopię dupę każdemu, kto zechce go skrzywdzić. Wiem to, a dopiero co go poznałam. Takie rzeczy się po prostu czuje.

— Dla mnie nie byłaś taka miła, jak dla naszego okularnika — mówi z przejęciem Seresin. Odwracam się w jego kierunku i podchodzę do niego. Tykam go palcem w mostek tak, że aż się odsuwa.

— Bo na to trzeba było sobie zasłużyć. Ty tego nie zrobiłeś, poruczniku.

— Dwa lata temu powiedziałabyś coś innego.

Widzę, jak na jego twarz wpływa ten sam głupi, kpiący i nadęty uśmiech. Czuję, jak krew zaczyna się we mnie gotować, bo nienawidzę, jak ktoś wytyka mi błędy, a sytuacja, do której pije Hangman ewidentnie do takich się zalicza i nie ma co do tego wątpliwości. Wkurza mnie jednak coś innego. Typ ma rację. I on wie, że ja wiem, dlatego patrzy na mnie z tryumfem, bo zamknął mi pole manewru.

— Niech cię piorun trzaśnie podczas lotu.

— Też cię lubię.

Prycham na to stwierdzenie i wywijam oczami. Nie lubię go. Czy dzisiejszy dzień to jest jakaś symulacja? Czuję się, jakby to był niezbyt wysokich lotów Matrix.

— Wiedziałem.

Bez komentarza.

— A więc latasz? — O swoim istnieniu przypomina mi Bradley. Jezu ja serio zapomniałam, że on tu dalej jest.

— Tak. Znaczy nie — poprawiam się szybko. Przymykam oczy. Biorę głęboki wdech i powoli wypuszczam powietrze. — Tak, latam, ale nie tak jak wy. Nie dostałam się na akademię, więc zrobiłam sobie licencję na takie mniejsze samoloty. A na bojowych znam się tylko i wyłącznie przez dziadka.

— Admirał Davis był twoim dziadkiem? — Do rozmowy włącza się do tej pory milczący Fanboy. Kiwam głową w odpowiedzi. — Gość był niesamowity. To wielka strata. Moje kondolencje.

— Daj spokój — przerywa mu Jake, na co mrużę oczy, bo za cholerę nie wiem jaką szopkę teraz znowu ma zamiar odstawiać. — Jeśli twierdzisz, że jej dziadek był niesamowity, to chyba nie znasz naszego szkoleniowca. Ten gość to jest dopiero spec od misji niemożliwych.

— Możliwe. Szkoda tylko, że nigdy mu nie dorównasz.

I nie wiem, czy to miała być jakaś forma obrony mojej osoby, czy po prostu mają miedzy sobą na pieńku, ale słowa Roostera mnie szokują. Patrzę na niego, ale on nie zwraca na mnie uwagi, bo wzrok ma wbity w Seresina, a po twarzy błąka się drobny, kpiący uśmiech.

— Tak jak ty, Bradshaw. Rozsiadłeś się na tej grzędzie i czekasz na swój czas, ale ten jakoś nie nadchodzi — odpowiada mu równie hardo Hangman i przybliża się do niego. Stoją tak blisko siebie, że ciężko byłoby wsadzić między nich kartkę papieru. Są równego wzrostu, więc mierzą się wzrokiem z jeszcze większą zaciętością. Przypuszczam więc, że jest to po prostu walka dwóch samców alfa, którzy chcą udowodnić, kto z nich jest lepszy i zasługuje na stołek lidera. Jakież to męskie.

Tę dziecinną zabawę pierwszy kończy Hangman, twierdząc, że wrócą do tego później. Mija Roostera, ale mimo to uderza go z ramienia, gdy przechodzi obok. Natasha podchodzi do Bradleya i przystaje po jego lewej stronie.

— On się chyba nigdy nie zmieni — oznajmia, patrząc za oddalającymi się sylwetkami pilotów, którzy podobnie jak Jake poszli się przygotować do treningu.

— Nope — odpowiada Bradley, patrząc w tym samym kierunku.

Patrzę na pozostałą resztę i boleśnie sobie uświadamiam, że ja naprawdę do nich nie pasuję i ta cała akcja nie skończy się dobrze. Oni są doświadczeni. Wykształceni w tym fachu. Wiedzą co i jak. A ja? W tej chwili mam ochotę serio rzucić tym wszystkim i wrócić do domu. Wtulić się w mamę i objadać lodami o smaku mango.

W końcu i reszta stwierdza, że trzeba sprawdzić listę i przygotować się do ćwiczeń. Dlatego grzecznie idę za nimi. Kiedy jesteśmy już na korytarzu staję przed kartką i szukam swojego nazwiska. Znajduję je po chwili w towarzystwie trzech innych.

Trace i Floyd oraz Seresin.

— Ktoś ewidentnie dzisiaj umrze. I z pewnością nie będziesz to ty.

Odwracam się i widzę za sobą Boba, który uśmiecha się do mnie pokrzepiająco.

— Wiesz, nie byłabym tego taka pewna — śmieję się pod nosem, a następnie ruszamy za do „świetlicy".

— Nie musisz. Wystarczy, że reszta to wie. — Kiwa głową na pozostałych pilotów, którzy idą przed nami. Marszczę brwi na te słowa, bo nie do końca wiem, o co mu chodzi. — Nie powołali cię bez powodu — wzdycha. — Znam twoją historię z akademią, więc tym bardziej musisz umieć coś, co powaliło ich na kolana.

— Kontakty? — rzucam ze śmiechem.

— Nie, to nie to. — Kręci głową.

— W takim razie co? — No teraz to mnie zaskoczył.

— Iskra. — Chłopak otwiera drzwi, a następnie przepuszcza mnie pierwszą, za co dziękuję mu cicho i pozwalam kontynuować wcześniejszą wypowiedź. — Masz w sobie to coś, a i widać, że pałasz chęcią mordu do obydwu — Zezuje wymownie w kierunku Jake'a i Bradleya. — Znam Hangmana i wiem, na co go stać i jaki jest, ale czemu Rooster ci podpadł, to nie mam pojęcia. W każdym razie wiem, że nie dasz im się tak łatwo.

Moje niedoczekanie, jeśli tak by się stało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro