48 |randka|
Mała dziewczynka śmieje się radośnie, siedząc na moich barkach i wymachując swoimi małymi rączkami. Muszę mocno trzymać ją za nogi, bo boję się, że mi spadnie.
– Trzymaj się, kochanie – mówię jej.
– Sięgam nieba! – krzyczy radośnie.
– Złap dla mnie jakąś chmurkę, Callie.
Sam się uśmiecham.
– Dobrze sobie z nią radzisz – mówi Maria. – Nie chcę, żeby była słaba, a ja.
– Jesteś dobrą mamą, Maria – mówię z pieprzoną pewnością w głosie. – Nie ma nic złego w tym, że potrzebujesz trochę pomocy, każdy jej potrzebuje, a co do pomocy.
– Cholera, mów, w końcu będę mogła coś dla ciebie zrobić.
Uśmiecha się.
– Gdzie Chris zabierał cię na randki?
– Co? – Robi wielkie oczy, jakby nie mogła uwierzyć w moje słowa.
– Poznałem dziewczynę, od razu, gdy wróciłem. Jednak nie wiem, co robić. Gdzie zabierał cię Chris?
– Nigdzie – mówi od razu. – Nie chodziliśmy na takie typowe randki, po prostu byliśmy ze sobą przez większość czasu.
– Nigdy? – Jestem zaskoczony.
– No. Zawsze po prostu byliśmy razem.
Nie wiem, co powiedzieć. Nie mogę jej zapytać, gdzie by chciała, żeby ją zabrał, bo to kurewsko nie na miejscu.
Nie sądzę, że to po prostu wystarczy Mary Jane. Ona lubi wielkie, idealne rzeczy.
– Byłaś z nim szczęśliwa, prawda? – Powinienem ugryźć się w język.
– Nikogo nie kochałam tak, jak jego, a teraz całą te miłość i więcej dałam Callie. Byłam cholernie szczęśliwa i radzę ci, żebyś po prostu ją uszczęśliwiał. Te najmniejsze chwile są najważniejsze.
– Dzięki.
– To ktoś wyjątkowy? – pyta z uśmiechem.
Ja też się uśmiecham.
– Nie wiem, czy ze mną wytrzyma – przyznaję się jej szczerze. – Mam dużo tajemnic i nie wiem, czy kiedykolwiek wsiądę jeszcze do samochodu, czy prześpię noc.
– Tak – odpowiada. – Ale może ona ci z tym pomoże?
– Ona nie zrozumie.
– To może jednak nie jest dla ciebie? – Szuka odpowiedzi w moich oczach, ale nie sądzę, że ją tam znajdzie. Nie wyrażam nimi za wiele, do cholery.
– Chyba potrzebuję więcej czasu, żeby się przekonać.
– Zależy ci – mówi ona.
– Jeszcze nie wiem, jak bardzo. – Patrzę na nią. – Wy zawsze będziecie na pierwszym miejscu. Nie z powodu wyrzutów sumienia, a z powodu tego, że jesteście rodziną, do cholery.
– Powiedziałeś jej o nas?
– Gdybyś ty wiedziała, ile ona ma cholernych tajemnic. Jeśli powiem jej o was, ona zada kolejne pytania, a sama nic nie powie.
– Może jesteście bardziej podobni niż myślicie?
– A może zbyt pierdolenie różni. – Nie chcę już o tym rozmawiać. – Jak tam do góry, mała?
– Chcę tu zostać!
– Zobaczymy, co da się zrobić.
Zrobię dla nich wszystko.
W końcu jednak muszę zostawić je w domu. Biorę szybki prysznic, przebieram się w świeże ciuchy i idę po Mary Jane. Nie umówiliśmy się na konkretną godzinę i właściwie nie chcę tego robić. Chcę ją trochę zaskoczyć, nawet jeśli jeszcze dobrze nie wymyśliłem czym.
Zanim zdążę zapukać, drzwi od pokoju się otwierają.
– A ty, co tutaj robisz? – Nie wiem, kiedy widziałem Kimberly i Damon'a osobno. Nawet teraz są do siebie przyklejeni.
– Wychodzicie? To nara. – wchodzę w głąb pokoju i czuję ich wzrok.
– Zapomnieliście...
– Cześć. – Nie naruszam jej strefy komfortu, póki czuję obecność innych ludzi w pokoju.
Drzwi trzaskają, więc wiem, że wyszli.
– Słuchaj, muszę się trochę pouczyć, naprawdę muszę. Masz czas, żeby zaczekać?
Wzruszam ramionami, ale ona nie może tego zobaczyć.
Obraca się do mnie z małym uśmiechem.
– Mam potem pomysł na miejsce, gdzie możemy pójść. Lubisz niebezpieczeństwo, Luke?
– Czy moje tatuaże...
– Mówiłeś już to. – Przewraca oczami. – Ale i tak wiem, że lubisz. To jak? Zaczekasz? Nie chcę marnować twojego czasu.
Całuję ją w głowę.
– Po prostu chcę spędzić z tobą trochę czasu.
– Pół godziny i jestem cała twoja. – Przewraca oczami na władne słowa. – Zapomnij.
Obracam jej obrotowe krzesło w moim kierunku. Opieram dłonie na biurku, blokując ją w klatce. Mary Jane unosi głowę, żeby spojrzeć mi w oczy. Unosi dłoń i przysuwa palec wskazujący do ust, robiąc ze złotej rybki wąsa.
Uśmiecha się do mnie, a ja do niej.
– Myślałaś o mnie, gdy mnie nie było?
– Myślę o tobie zdecydowanie za dużo – mówi z nutką żalu w głosie. – A ty myślisz o mnie?
– Przez cały pieprzony czas. – Przesuwam ustami po jej ustach, Mary Jane rozchyla wargi. Nie całuję jej. – Ucz się, potem będziemy się całować. – Odbijam swoje czoło o jej. – Szybciej się nauczysz.
– Martwisz się o moją naukę?
– Martwię się, że jeśli cię od niej oderwę, to ty oderwiesz mnie od siebie.
– Pewnie masz racje, daj mi pracować.
– Okej. – Siadam na jej łóżku, a ona zabiera się do pracy.
Nie wiem, ile czasu mija zanim wstaje z krzesła i podchodzi do mnie. Nie wyciągam do niej ręki, skoro mnie chce, to niech sobie weźmie.
W końcu to ona to robi. Przytula się do mnie, gdy pytam.
– Co z pracą, do cholery?
– Później. – Wstaje i ciągnie mnie za sobą. – Teraz jestem z tobą.
– Nie będę się sprzeciwiał.
Całuje mnie w szczękę i bierze mnie za rękę, ale gdy tylko wychodzimy z pokoju, puszcza ją.
Sprawdźmy, jak daleko sięgają jej granice.
Wyzwanie podjęte.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro