35 |pierwsze życzenie|
Nigdy nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek będę prosił ojca o cokolwiek, a jednak w przeciągu kilku dni, musiałem kilkukrotnie schować dumę do kieszeni. Straciłem na tym więcej niż bym chciał, a ojciec i brat byli z siebie bardziej zadowoleni, niż bym kiedykolwiek przypuszczał.
Uszczęśliwiłem moją rodzinę i to im do cholery wystarcza.
Nawet jeśli w jakiś sposób unieszczęśliwiłem siebie.
Gdy pukam do drzwi w pieprzonym pokoju hotelowym, zastanawiam się, dlaczego do cholery po prostu nie wróciła.
Ta dziewczyna to pieprzona zagadka, a ja jej na to pozwalam.
Gdy drzwi się otwierają.
Czuję, jakbym nie widział jej dłużej niż pieprzony tydzień.
– Dlaczego do cholery muszę spełniać twoje życzenia na drugim końcu świata?
– Moja złota rybka, moje miejsce do spełniania życzeń.
– Co się, do cholery wydarzyło?
– Gówno się zdarza, prawda? – Próbuje się uśmiechnąć, ale jej to nie wychodzi.
– Przeleciałem dla ciebie.
No i wybucha płaczem.
– Mam go, kurwa, zabić?
Podchodzi do mnie i przytula się do mnie.
– Nie chcę być już idealna, nie karz mi być idealną. – Teraz rozumiem, czemu zadzwoniła do mnie.
– Nie zamierzam cię niczego uczyć.
Kiwa głową.
– A chcesz spędzić ze mną trochę czasu tutaj?
– Czy to drugie życzenie?
Odsuwa się nieco, żeby spojrzeć mi w oczy.
– A czy moim drugim życzeniem może być, żeby moja złota rybka nie straciła swoich mocy?
Oburzam się.
– To oszustwo.
– Kto nam każe być uczciwymi?
– No proszę, tego się po tobie nie spodziewałem. – Rozbawienie tańczy w jego oczach.
– Z twoich ust wypada tyle brzydkich słów. – Opuszkami palców dotyka moich warg. – A zarazem brzmią prawdziwie, jak to robisz?
– Pieprzę zdanie innych ludzi.
– Nieźle mnie nawyzywałeś. Miałeś trochę racji.
– No co ty, nie powiesz – Ściskam jej policzek. – Nigdy nie byłem w Nowej Zelandii, zróbmy coś z tym.
– Wcale mi się tu nie podoba – mówi i marszczy nos. Tego jeszcze u niej nie widziałem.
– Zmieńmy to.
– Zabierzesz mnie na skrzydełka?
– Co do tego... – Podrapałem się po karku. – ty płacisz. Spłukałem się płacąc za bilet.
– Och. – Nigdy nie zapytała, skąd mam pieniądze. Powiedziała, że zapłaci, ale ja nie chciałem się zgodzić.
– Oddam ci...
Uderzam swoim czołem o jej, rozpraszając jej uwagę.
– Jestem złotą rybką. – Zasysam policzki. – Tylko cię sprawdzam. Ubierz się – Mały klaps w jej słodki pośladek. – Idziemy szukać skrzydełek.
Ignoruję zmęczenie, poprzez absurdalnie długi spacer z lotniska. Nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Miałem czas po drodze przemyśleć to gówno i zadzwonić do Marii, która przyjęła moją pomoc. Jeszcze mamy dużo do obgadania, ale Mary Jane przerwała to budowanie pieprzonego gniazdka.
– Nie wierzę, że tu jesteś – szepcze, gdy się ode mnie odsuwa. – Szczególnie po ostatnim.
– Ta, też jestem zaskoczony. W szczególności, że powiedziałem ci, że nie będę siedział i czekał, aż on będzie zajęty.
Mary Jane stoi do mnie tyłem i wzrusza ramionami.
– Ty nie mówisz mi wszystkiego, ja też nie muszę. Nie myśl, że coś ci się należy, bo przeleciałeś cały świat do mnie.
– Właściwie...
– Złota rybka nie chce nic w zamian.
– To dobrze, że nią w rzeczywistości nie jestem.
Rzuca mi spojrzenie, przez które zdecydowanie mogłaby roztopić trochę lodu.
– Skończyłaś z nim? – pytam w końcu.
– A co chcesz zająć jego miejsce?
– Byłbym lepszy na jego pierdolonym miejscu.
– Tak naprawdę to nie było jego miejsce, a może moje, nie wiem, do cholery.
Czy kiedykolwiek któreś z nas da jasne odpowiedzi?
– Cholera? – mówię.
– Raczej pieprzona cholera.
– Jebana cholera – poprawiam ją.
– Chodź tu i mnie pocałuj.
– Już myślałem, że nie poprosisz, kurwa.
Obraca się do mnie, jakby w zwolnionym tempie, a ja dopadam jej usta. Moje ręce giną w jej włosach, jej usta przyciskają się do moich z tak wielką siłą, że jestem pewien, że zostawi siniaki.
Desperacja.
A może tęsknota.
A może cholera wie co.
Odpowiadam równie zażarcie, ciesząc się uczuciem jej ust na moich.
Mary Jane staje na palcach, żeby być jeszcze bliżej. Zaplata ręce wokół mojej szyi, ściska w dłoniach włosy na moim karku. Łapię ją w talii, przyciągam bliżej.
Pożeramy się.
Nie oczekiwałem tego, nie wiem, czego oczekiwałem po przyjeździe tutaj. Na pewno nie tego i takiej szybkiej reakcji z mojej strony.
Mary Jane dyszy w moje usta, próbując złapać oddech, pozwalam jej na to, przenosząc się z pocałunkami na jej szyje. Jej ciepły oddech drażni moją skórę.
– Chyba cię potrzebuję – szepcze. – To źle, prawda?
Całuję ją, jeszcze raz pokazując jej, jak bardzo to źle, że mogę skraść jej oddech.
Potrzebuje mnie.
Ktoś potrzebuje mnie.
Może jeszcze nie jestem stracony.
Może uratuję obie te dziewczyny, a ktoś po drodze uratuje i mnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro