Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2 {Oceniacz zostaje oceniony}

Jestem tą, która wstaje najwcześniej i kładzie się najpóźniej. Nie lubię czasu straconego podczas snu.

Osiem godzin? Nie ma mowy.

Cztery? Tyle mi wystarczy.

Jednak pierwsze, co robię rano to wielki kubek kawy. Kimberly nie znosi ze mną mieszkać, ponieważ zawsze ją tym budzę. Moja oferta pokoju to duży kubek kawy także dla niej.

Nie zmienię swojego trybu życia przez kogoś, ale mogę spróbować sprawić, żeby nie czuł się przy mnie źle. Kimberly i tak będzie potrzebować kawy, dlatego jest w stanie mnie znieść.

Kimberly przewraca się na drugi bok, gdy ja kończę książkę, którą zaczekam dwa dni temu. Wczoraj wróciłam dosyć późno, a ona już spała.

Jesteśmy tak różne, jak tylko się da.

Ktoś puka do drzwi, a ona chowa głowę pod kołdrą, dając mi znać, że nie zamierza otworzyć drzwi.

Robię to, a przez nie wchodzi Michael.

– Moja dziewczyna jeszcze śpi? – Daje mi buziaka w policzek i wchodzi w głąb pokoju.

– Znasz ją. – Uśmiecham się, bo kocham Kimberly za to kim jest i nic bym w niej nie zmieniła. Może często drzemy koty, ale to część naszej przyjaźni.

Damon przesuwa ją bardziej do ściany i kładzie się obok niej, przytulając ją do swojej piersi. Nie padają pomiędzy nimi żadne słowa, a jednak widzę, jak przesuwa się bliżej niego.

Są razem słabi.

Może nawet destrukcyjni.

Zabieram torbę i ruszam na siłownie, gdy wrócę oni pewnie dopiero będą wstawać. To słodkie, że przyszedł tutaj, żeby mogli razem spać.

Słodkie.

Rzadko nazywam tak rzeczy.

Jestem jedną z trzech osób, które są na siłowni o szóstej rano. Oprócz mnie jest tu jedna dziewczyna i jeden chłopak. Kojarzę ją, bo czasem pomagamy sobie z podnoszeniem ciężarów. Mój wzrok kieruje się w tamtą stronę i dostrzegam kogoś jeszcze.

Długi biały rękaw przykuwa moją uwagę. Widzę unoszące się ręce, a w nich sztanga. Przydługie blond włosy są okiełznane przez czarną bandanę.

Dopiero wrócił.

Co tu tak wcześnie robi?

Czy to przez zmianę stref czasowych?

Zawsze mnie to fascynowało, jak ludzie żyją na pomiędzy kilkoma kontynentami. Ja nigdy nie wyjechałam poza stan Kolorado.

Nie czuję, żebyśmy wczoraj się do siebie bardzo zbliżyli, dlatego skupiam się na własnym treningu.

– Cześć, Mary – Słyszę za sobą, gdy wychodzę z budynku siłowni. - Mary Jane! – Krzyczy za mną.

Zatrzymuję się w miejscu, ale nie obracam. Czekam, aż to on podejdzie do mnie.

– Mary Jane – Mówi jeszcze raz.

– Cześć, Luke. – Nie znam go, ale tak naprawdę to ja należę do jego paczki, a nie on do mojej. Powinniśmy się zaprzyjaźnić, jednak z mojej strony to trudne.

– Jesteś rannym ptaszkiem, co? – Przeczesuje swoje mokre od prysznica włosy, chyba nawet czuję zapach jego szamponu.

– Zdziwiłbyś się, jak bardzo. – Poprawiam torbę na moim ramieniu i znowu ruszam przed siebie.

– Chcesz iść na śniadanie?

– Co?

– Po siłowni zawsze jestem głodny. Trochę się tu pozmieniało, od czasu, gdy ostatni raz tu byłem. Nawet nie wiem, gdzie miałbym pójść. – W jego głosie znowu słyszę nutek żalu, która jest dla mnie niezrozumiała. – nienawidzę tego, że tak długo mnie tu nie było – mówi bardziej do siebie niż do mnie.

– Chodź, pokażę ci jedno miejsce.

Dostrzegam uśmieszek na jego ustach i energiczne kiwnięcie głową.

– Palisz?

Kręcę głową.

– Będziesz miała coś przeciwko, jeśli zapalę?

Tatuaże wyłaniające się spod jego koszulki, czy te widoczne na jego łydkach... mogłam się domyślić, że pali.

– Nie. – Pomimo mojego negatywnego stosunku do wielu rzeczy, nie zabraniam i nie oceniam życia innych. Pozwalam im robić, to co chcą. To nie moja sprawa.

Klepie się po kieszeniach, w poszukiwaniu paczki, a po chwili na jego twarzy pojawia się grymas.

– Cholera, przecież już nie palę. – Zaczynam myśleć, że jest dziwny. – Przepraszam, jestem trochę zakręcony.

– Widzę. – Dziwni ludzie mnie przerażają, nie potrzebuję zagadek w moim życiu.

– Stawiam śniadanie, za bycie dziwakiem.

Kręcę głową.

– Dlaczego nie? – Irytacja w jego głosie jest jasna. – To ja zaprosiłem cię na posiłek.

– I tak bym szła na śniadanie.

– Okej, więc ty zabierz mnie na śniadanie. – Nerwowo przeczesuje swoje włosy, rozglądając się na boku. Wsuwa dłonie głęboko w kieszenie i przyśpiesza kroku.

– Samochód?

– Nie mam. Chcesz jechać poza kampus? Myślałem o czymś bliżej... – czy on zawsze jest taki nerwowy?

– Pojedziemy moim, potem mogę ci gdzieś podrzucić.

Marszczy brwi. Jego wyraz twarzy się zmienia.

– Do cholery, nie ma żadnego dobrego żarcia na tym kampusie? Trzeba, aż jechać gdzieś pierdolonym samochodem?

Szeroko rozdziawiam usta, nie wiedząc, jak zareagować na jego... ofensywę?

– Przyjechałam tu samochodem, bo mieszkam na drugim końcu tego kampusu, tak czy tak muszę nim pojechać.

– Nieważne. – Jego dłonie znowu są w jego włosach, przyglądam się napinających się bicepsom... – Muszę iść.

– Co do cholery? Dopiero zaprosiłeś mnie na śniadanie! – krzyczę.

– Jednak nie jestem głodny – warczy, po czym podciąga rękaw swojej koszulki, ale szybko z powrotem go opuszcza, nie dając mi nic zobaczyć – Muszę czymś zająć ręce... nie palisz, tak?

– Wszystko w porządku? – to chyba złe pytanie.

– Muszę iść. Pewnie się niedługo zobaczymy.

Szybkim krokiem rusza przed siebie, a ja jestem zbyt zdezorientowana i zbyt nieznajoma, żeby go gonić.

Nawet nic nie powiedziałam, zapytałam go o cholerny samochód, a on zaczął wyrzucać z siebie tonę przekleństw.

Zrezygnowana kupuję śniadanie dla siebie, Damona i Kimberly. Jednak, gdy podchodzę do drzwi...

Słyszę jęki.

Bzykają się.

Naprawdę?

Teraz? Gdy akurat wróciłam?

Powinnam otworzyć im drzwi, ale nie jeden pewna, czy chcę to widzieć. Jestem skazana zjeść śniadanie poza pokojem.

Gdy zaczynam o tym myśleć, szybko zdaję sobie sprawę, że to już kolejny raz, gdy nie mogę wejść do własnego pokoju.

Idę w kierunku budynku, w którym mam pierwsze zajęcia razem z Miley, ale jest jeszcze za wcześnie. Pojawia się wraz z Ashtonem w połowie mojej sałatki. On z tego, co wiem ma zajęcia dopiero na dziesiątą, ale ta dwójka jest nierozłączna. Siedzi mu na kolanach i karmi go kanapką, którą miałam dla Damona.

Są tak cholernie słodcy.

Nienawidzę tego słowa.

Szepczą pomiędzy sobą, a od czasu do czasu przypominają sobie o mojej obecności.

Mogli do mnie nie podchodzić, skoro chciało być sami, to nie tak, że potrzebowałam towarzystwa.

Chociaż może inaczej...

Chciałam spędzić czas z moimi przyjaciółmi, a nie z strasznie zakochanymi ludźmi.

Czasem żałuję, że jest tak mała granica pomiędzy byciem drugą połówką, a sobą, przez to przyjaźnie nigdy nie są tak ważne, jak były przed związkami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro