19 |droga vol.2|
Mary Jane pisze coś na telefonie z szerokim uśmiechem, gdy wychodzę z mieszkania, gdy tylko się pojawiam chowa telefon. Nie pytam z kim pisze, ani kto wywołuje u niej ten cholerny uśmiech, ale myślę, że ten był szczery, bo zakradł się, aż do jej oczu.
– Idziemy? – pytam ją.
Jesteśmy kontrastem.
Wszyscy mówią, że biały i czarny to dwa antonimy, więc dlaczego tak cholernie dobrze wyglądają razem? Dla mnie są nimi bardziej dwa jaskrawe kolory, które kompletnie do siebie nie pasują czerwony i ostry zielony? One nigdy nie wyglądają razem dobrze.
To jest kontrast dla moich oczu.
Nie jakiś tam czarny i biały, czy sól i pieprz, które bez siebie nie żyją.
Solisz pomidory? Zapewne zaraz je popieprzysz.
Ubierasz białą koszulkę? Zapewne ubierzesz czarne spodnie.
My jesteśmy czymś więcej.
Ja zawsze odkrywam nogi, zasłaniając resztę swojej historii, ona zawsze jest ubrana, jakby miała przywitać królowe Anglii, nawet w tym pieprzonym stroju na siłownie.
Dobrze był jeden wyjątek.
– Co lubisz jeść?
– Nie wiem, a jak myślisz, co jest otwarte o piątej rano? – Gdy wychodzimy na zewnątrz jest jeszcze ciemno. – Spacerujesz tak sama?
– Przyjechałam. – Nienawidzę pieprzonych samochodów. – Dlaczego nie spałeś?
– Skąd wiesz, że mnie nie obudziłaś?
Patrzy na mnie, ja patrzę na nią i do cholery nagle pragnę ją po prostu pocałować.
Zamiast tego kładę palec na jej czole i ją odpycham.
To wywołuje jej uśmiech, to wywołuje mój cholerny uśmiech.
Jest w jej towarzystwie coś takiego, czego nie potrafię tego opisać. Jakbym był kimś kim jeszcze nie miałem szansy być, jakby sama jej obecność przed czymś mnie ratowała, a zarazem mogła zniszczyć, w zależności od dnia.
– Widuję cię o szóstej na siłowni, niemożliwe, żebyś spał o piątej.
– Czwartej trzydzieści – poprawiam ją.
– Okej, co proponujesz?
Przeczesuję włosy raz po raz, próbując wymyślić miejsce, które będzie o tej godzinie czynne, ale nie przychodzi mi do głowy nic innego poza...
– Otwierają targ o piątej, to pół godziny spaceru.
Wiem, że targ dla tej dziewczyny to nic specjalnego, ale to ona przyszła do mnie, to ona musi grać na moich warunkach.
Często chodziliśmy tam z Chrisem, kupując tonę przypadkowych produktów i próbując w jego klitce wymyślić, jakieś cholernie dobre danie. Maria, czyli dziewczyna od cholernie słodkiego tatuażu, zawsze była tam z nami i przyglądała się naszym zmaganiom.
Wiem, że nie mogę do niej zadzwonić, ale w jakiś sposób także za nią tęsknię.
Nie byłem tam z nikim innym, ale sądzę, że to jedyne miejsce będzie otwarte o tej godzinie.
Mary Jane dotyka swojego naszyjnika. Jest cholernie drogi, znam się na tym. Nie to, żeby mnie było na to stać, moja kasa jest poważnie ograniczona i jestem z niej rozliczany.
– Myślałaś o pięciogwiazdkowej restauracji?
– Myślałam o tym, że źle się ubrałam. – Cokolwiek to dla niej znaczy. – Chodźmy. – Podejmuje moje wyzwanie, tak naprawdę nie wiedząc, na co się pisze. – Co lubisz jeść?
– Wszystko. –Z Chrisem próbowaliśmy wszystkiego, już wtedy rodzicie odcięli mnie od kasy, poza tym nie chciałem jej od nich brać.
– Gotujesz? – Jakby nie wiedziała, o czym ze mną rozmawiać.
– Tak, gotuję. – Wiem, że nie wyglądam, ale o to mi chodziło o mylne wrażenie, o to, żeby nikt nie kojarzył mnie z rodziną.
– Chcesz coś potem ugotować? – pyta unosząc głowę w moim kierunku.
– Cały czas będziesz ze mną taka ostrożna, do cholery?
– Boję się, że jak zapytam o to, o co chcę, to znowu uciekniesz z krzykiem, jak mała dziewczynka. – I o to druga twarz idealnej Mary Jane.
– Przekonajmy się. – Tak naprawdę może mieć racje w swojej małej teorii.
– Co znaczą twoje tatuaże?
– Wszystkie?
Wzrusza ramionami.
– Dlaczego je ukrywasz? Bo to robisz, prawda?
Przebiegła, mała lisica.
Uśmiecham się.
– Może zdradzają do cholery więcej niż bym chciał?
Kręci głową, po czym łapie się za ramiona, próbując chyba siebie rozgrzać. Panna mam własny samochód, nie przemyślała spaceru ze mną. Zrzucam z siebie kurtkę i zarzucam ją na jej ramiona.
– Dziękuję, to bardzo miłe z twojej strony. – Brzmi, jak wyuczona formułka. Widzę, jak ją wącha.
– To nie pieprzony proszek za czterysta dolarów.
Wsuwa ręce w moją kurtkę, oczywiście, że w niej tonie, bo jest naprawdę drobna.
– Dlaczego taki jesteś?
– Jaki? Pomocny, gdy jest ci zimno?
Mary Jane wsuwa dłonie do kieszeni mojej kurtki, a wtedy orientuję się, że włożyłem tam ten przeklęty rysunek.
Wyjmuje go i rozwija.
Pieprzony Chris.
Nie wiem, dlaczego nie wyrywam jej tego z ręki, chyba nie chcę powtarzać schematu, w który z nią wpadłem.
– Ty to narysowałeś?
Myślę, że wie do czego to pasuje.
– To piękne. – Spogląda na mnie, jakby chciała się upewnić, że wierzę w jej słowa.
Bierze moją rękę i podwija rękaw, znowu. Przykłada do niej rysunek.
– Nie możesz mieć obu – mówi.
– No co ty nie powiesz? – Czasem się zastanawiam, czy nasze rozmowy dokądś w ogóle prowadzą.
– Nie musisz być dla mnie takim dupkiem, fiucie. – No proszę i znowu się zaczyna. – Zabieram to.
– Miałem to wyrzucić.
– Czasem myślę, że wyrzuciłeś swój mózg – odpowiada z nicią goryczy w głosie.
– Czasem myślę, że ty swój powinnaś.
Może wtedy znowu mógłbym cię pocałować.
*****
w pierwotnej wersji tu w ogóle nie miało być perspektywy Luke'a, każdy rozdział miał być Mary Jane, ale tak jest lepiej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro