Rose
ROZDZIAŁ 3
Rose
Otwieram drzwi, po czym lokalizuję włącznik światła. Flora wspominała, że luksusów nie będzie i lepiej, żebym wyrzuciła z głowy wyidealizowany obrazek domku z niebieskimi okiennicami, białym płotkiem oraz jagodowym plackiem studzącym się na parapecie. Odrzucam więc te, czające się gdzieś z tyłu głowy, wyobrażenia i próbuję ocenić zastane warunki obiektywnie.
Fioletowo-złota tapeta w esy-floresy, która od progu bije po oczach, w zestawieniu ze zżółkniętą, nierównomiernie migającą, żarówką na kablu wywołują nieco psychodeliczne wrażenie. Nie jestem panną czepialską, więc tylko ze trzy razy wspomnę o tym przyjaciółce, gdy ta dotrze w końcu na miejsce. Na prawo od głównego wejścia znajduje się kuchnia wyposażona w wyspę, nad którą wisi witrażowa lampka. Żarówki – co nie jest zaskoczeniem – brak. Podłączam do kontaktu kabel lodówki, obwąchując uprzednio jej wnętrze.
Mocnym punktem domu mógłby być salon z wieloma oknami, lecz ścianę ozdabia połyskująca zielona tapeta w miedziane, pionowe paski. Poprzedni właściciel, jak mniemam, był fanem tapetowania, przez co aż strach zajrzeć do pokojów na piętrze. Sunę palcem po zakurzonych półkach, otwieram okna, a potem rozkoszuję się chwilą, rześkim powietrzem, spokojem.
Niebawem rozdzwania się moja komórka. Odbieram i przytykam ją do ucha.
– Jak ci się podoba nasza nowa dziupla? Wijesz nasze gniazdko? Latasz już na mopie? – Flo wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego.
– O co chodzi z tym ornitologicznym bełkotem? Wicie gniazda? Jesteś w ciąży?
– Wypluj to słowo. No już – pogania mnie. – Nie słyszę, żebyś wypluwała to mdłe, opuchnięte, uciskające na pęcherz słowo.
– Tfu, tfu, tfu. Zadowolona? Może mam jeszcze odpukać w niemalowane, a na dokładkę zatańczyć kankana?
– Jezu, nie. Pamiętasz, jak skończył się twój ostatni taneczny popis? Jestem pewna, że twoje zdjęcie krąży po szkołach tańca z adnotacją: „to ona, uwaga” lub „bardzo kłopotliwe kłopoty” – mówi, zanosząc się śmiechem.
– Dzięki za przypomnienie, miła osobo – zgrywam urażoną. – Idę, zająć większy, ładniejszy, a przede wszystkim pachnący pokój. Do jutra.
– Nawet o tym nie myśl! Będę z samego rana. Zrobimy losowanie, pa!
Opadam na kanapę. Nie mamy telewizora, więc tego wieczoru lekarstwem na natłok myśli nie będzie ogłupiający tasiemiec. Wkładam słuchawki iPada do uszu i ustawiam maksymalną głośność. Zamykam oczy. Drżenie basów nie przynosi oczekiwanego efektu. Krew nie płynie szybciej. Jedyny dźwięk, który byłby w stanie to sprawić, grzmot o wielkiej mocy, znajduje się poza granicą mojej słyszalności. Maniakalnie próbuję go sobie przypomnieć, chcę, by zawładnął całym moim jestestwem, a gdy się nie udaje, zasypiam.
– Pobudka! – Flo szarpie mnie za ramię. – Wstawaj! – Ależ ona jest nadpobudliwa, żeby nie powiedzieć upierdliwa i męcząca.
– Jeszcze pięć minut. – Naciągam kołdrę na głowę. A raczej chciałabym to zrobić. To dlatego mi tak zimno. Nie dość, że zasnęłam przy otwartych oknach, to dodatkowo bez okrycia. Zupełnie jakbym była… totalnie szalona.
– Rozumiem, że sztukę samoobrony masz w małym palcu i atak z zaskoczenia przy zerowej widoczności nie zrobiłby na tobie wrażenia?! – oburza się, insynuując, że nie zamknięcie okien na noc było nierozsądne.
– Byłam zmęczona. Poza tym ciszej, nie krzycz.
– Dobra, zwalmy to na te hipnotyzujące tapety. Lepiej zamknąć oczy, niż patrzeć na takie paskudztwo. – Krzywi się, oceniając wnętrze, a kiedy podnoszę się z kanapy, popada w piskliwą euforię, która wynika zapewne z faktu ponownego zamieszkania razem, i wściekle mną potrząsa. Zawsze zachowuje się, jakby zjadła za dużo cukru.
Przystajemy w korytarzu. Nie wiem jak ona, ale ja zastanawiam się, od czego zacząć ogarniać ten syf.
– Obejrzyjmy górę – proponuję. – W ten sposób odłożymy w czasie nieuniknione, aczkolwiek znienawidzone przez nas, sprzątanie – dodaję na zachętę, choć biorąc pod uwagę, że spogląda na schody jak drapieżnik szykujący się do skoku, jest ona zbędna.
– I to jest plan. – Zaciera ręce. – Jestem taka podekscytowana. My dwie pozytywnie zwariowane, z wachlarzem talentów, dziewczyny – komplementuje nas. – I ja, taka ładna… – dodaje z łobuzerskim uśmiechem.
– I ty, taka ładna, pomykająca po schodach w tych szpileczkach – kontynuuję w podobnym tonie, spoglądając na jej buty. – I ty, taka wkurzona, zdyszana i spocona, gdy wreszcie udaje ci się wbiec na górę i uświadamiasz sobie, że zajęłam lepszy pokój. Trzy, dwa… – odliczam, wbiegając na schody.
Mija kilka sekund, zanim dociera do niej, że wyścig już się zaczął. W ferworze udawanej – albo i nie – walki chwyta mnie za kostkę i wyprzedza. Nie pozostaję dłużna. A gdy obie zaliczamy glebę, dom wypełnia się śmiechem, dzięki czemu nie wydaje się już tak bezduszny i pusty jak wczoraj.
Rozbawione, z włosami w nieładzie większym niż zwykle, rozdzielamy się na piętrze. Uchylam drzwi jednego z pokoi. Jasna tapeta w polne kwiatki otula ściany. To dopiero zaskoczenie. Opadam na miękkie, małżeńskie łóżko i taksuję otoczenie. Pogodnie, przytulnie, dziewczęco, a co najważniejsze z łazienką! Luksus przez wielkie „L”. Rozsuwam harmonijkę, za którą się skrywa. Moim oczom ukazuje spora, o dziwo, wykafelkowana przestrzeń. Niebiesko-biała mozaika, od dołu do góry, od góry do dołu. Pojedyncza umywalka, z rodzaju tych, przy których myje się twarz, a woda cieknie po rękach i skapuje na podłogę. W rogu trójkątna wanna. Bez bajerów, ale i tak robi wrażenie.
Można oddać się w niej zapewne błogiemu relaksowi, koić zmysły parującymi olejkami.
Można nie żałować i hojnie sypnąć soli morskiej, zapalić aromatyczne świeczki, rozkoszować się ich dyskretnym ciepłem lub niedyskretnym żarem drugiego ciała.
Można.
Spotykam się z Florą w korytarzu.
– Prysznic – mówi, pocieszająco pocierając moje ramię.
– Wanna – odpowiadam, gestem wskazując pokój, z którego wyszłam. Ładny pokój, jej pokój.
Pomagam przyjaciółce wnieść bagaże. Najwidoczniej postanowiła przywieźć wszystkie swoje rzeczy za jednym zamachem, bo jest ich… dużo. Walizki, walizeczki, torby, torebeczki oraz wypełnione ubraniami i garnkami worki na śmieci. Jesteśmy zmuszone zrobić kilkanaście rund, auto – dom, dom – auto, by się z tym wszystkim uporać. Stwierdzam, że Flo nie bawi się w konwenanse. Podczas gdy ja rozgrzałam wczoraj mózg do czerwoności, próbując zaparkować po ludzku, ona, jak gdyby nigdy nic, zaparkowała na trawniku, zostawiając błotniste ślady kół na rozmiękłej, ledwo pokrytej trawą, ziemi.
– Przyznaj się, Rose, co przeskrobałaś? Zdążyłaś już podłożyć sąsiadom płonącą kupę na wycieraczkę? – rzuca z rozbawieniem. – Tylko spójrz, jak ścisnęli twoje auto. Chamy. No nie wyjedziesz – emocjonuje się, przesadnie gestykulując. – Poczekamy, aż się ściemni, weźmiemy śrubokręt i zrobimy im kuku. Taką długą… – obrazuje palcami – krechę.
– Opanuj dzikie żądze. – Przewracam oczami. – To ja wcisnęłam się między te auta. Jakimś cudem. A to różowe – pokazuję, otwierając szeroko oczy – otarłam zderzakiem. Więc lepiej zamknij głośne usta, bo jeszcze ktoś usłyszy i doda dwa do dwóch – syczę przez zęby. – Nie pragnę rozgłosu.
– Czyli miałam rację, że coś przeskrobałaś. – Nachyla się i cichutko, tonem tajnego agenta, szepcze: – Wiem, kim jesteś i wiem, co zrobiłaś, ale nie wydam cię, jeśli zaraz zrobisz nam pyszną cynamonową kawę. A jeśli dodasz do niej bitą śmietanę, to nie powiem ci nawet, że jesteś daltonistką. – Rechocze, by chwilę później postawić kropkę nad „i”. – Ten cud współczesnej motoryzacji, wart pewnie więcej niż nasze kilkuletnie pensje, ten, który porysowałaś, jest czerwony. – Tłumi śmiech, ale to na nic i tak cała się trzęsie.
– A czy mogę liczyć na dyskrecję, jeśli zdradzę ci, że naprawiłam – kreślę cudzysłów w powietrzu – wyrządzoną szkodę malując odprysk neonowym różowym lakierem? – pytam nad wyraz poważnym tonem.
– Rose White, bez urazy, ale nie jesteś zdolna do majstrowania przy takiej furze, narażania się na konfrontację i kosztowne konsekwencje – oznajmia bez cienia wątpliwości. – Nie masz aż takich – akcentuje – jaj. Co najwyżej orzeszki.
Cóż, moje orzeszki są najwidoczniej pieczołowicie obtoczone w chili.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro