Rose
***
Budzi mnie gwałtowne szarpnięcie. Słyszę trzeszczenie zgniatanej blachy.
Dezorientacja. Panika.
Tato.
Odczuwam palący ból w klatce piersiowej.
Szok. Otchłań. Ciemność.
Ty.
Walka o oddech.
Bicie serca.
Spojrzenie.
Uczucie spokoju i ukojenia.
PUSTKA.
Nie mam już łez.
ROZDZIAŁ 1
Rose
Mknę czerwonym kabrioletem do Las Vegas. Wiatr rozwiewa mi włosy, a skórę muskają promienie słońca. Po prawej mam nieziemskiego przystojniaka, mężczyznę o gorącym sercu, cudownego kochanka. Dotykam jego twarzy, a on wtula się w moją dłoń jak spragniony pieszczot kocur. Jestem szczęśliwa.
Wróć.
Gramolę się starym fordem koloru nijakiego, zmierzając do północnej części Filadelfii. Ciemne chmury roztaczają się nad horyzontem, a krople deszczu rozbijają się o pobliskie dachy. Szarobury zgniły liść przylepił się do przedniej szyby. Brakuje na niej jeszcze kupy złośliwego ptaka.
Stop.
Już nie brakuje.
Żółty kleks idealnie kontrastuje z beznadziejną, otaczającą mnie rzeczywistością. Po swojej prawej mam małomównego przeciętniaka, który patrzy tępo przed siebie. Jego atut opadł po przebyciu dwudziestu mil w moim towarzystwie – nie jestem zdziwiona. Mogłabym go spakować do walizki, ale aktualnie lepsze towarzystwo flakowatego Elvisa niż żadne.
Niedzielnym tempem przemierzam ulice. Skręcam w St. Franklin, rozglądam się po okolicy i po raz kolejny czytam SMS-a od Flory ze wskazówkami dojazdu. Numer 3232. To tutaj. Rudera – tak dla dopełnienia powyższego sielskiego obrazka.
Szukam miejsca, w które wcisnę swoją bestię, Elvis nie pomaga.
Jest. Parkowanie równoległe. O, zgrozo!
Wyskakuję z wozu, po czym oceniam szanse bezkolizyjnego zaparkowania między wymuskanym, różowym audi a toyotą corollą. Szanse marne.
No to jedziemy. Kierownica w lewo, hamulec, kierownica w prawo, STUK, hamulec, UPS. Powtarzam sekwencję. Wciskam się pomiędzy auta, a te kołyszą się niebezpiecznie. Zerkam przez okno. Ciemno, świadków brak. Sukces.
Opieram Elvisa o różowy samochód. Teraz pozostaje jedynie wziąć walizkę pod pachę i jesteśmy w domu, ale… Między przód toyoty a tył swojego auta nie wcisnęłabym nawet kartki. Otwarcie bagażnika jest niewykonalne. Postanawiam, więc podjechać nieco do przodu. Gaz, STUK, hamulec, UPS. Elvis traci równowagę. Leży.
Wysiadam, oceniam zyski i straty. Tych pierwszych brak. Na zderzaku audi odprysk, który kształtem przypomina mi Włochy, taakie buty, a problem wciąż nierozwiązany.
Otwieram tylne drzwi, składam siedzenie i furiacko szarpię za rączkę zaklinowanej walizki. Próbuję pod innym kątem, a gdy wreszcie mi się udaje, i bagaż upada z łoskotem na jezdnię, wyjmuję z kosmetyczki lakier do paznokci. Kilka pociągnięć pędzelkiem po zderzaku i moim oczom ukazuje się piękny różowy kozak.
Myślami jestem już pod prysznicem, ale mogę przysiąc, że Elvis spogląda na mnie błagalnym wzrokiem. Faceci.
Dobra, gościu, czuję się przekonana.
Wyciągam pompkę. Wentyl w stopie – że niby taki z niego Achilles? Gdyby producenci mieli więcej wyobraźni, umieściliby go w innym miejscu. Karcę się w myślach i umieszczam końcówkę w otworze. Świszczący dźwięk odbija się echem od ścian tutejszych szeregowców. Każda część Elvisa wraca do życia. Wiecie, o czym mówię.
Zapinam walizkę, biorę chłopaka pod pachę i ruszamy do domu. Nie liczyłam na ciepłe powitanie, a nawet jeśli to napis na wycieraczce pozbawia wszelkich złudzeń.
TO ZNOWU TY?!
Ekhm, miło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro