Nixon
ROZDZIAŁ 2
Nixon
Relaksuję się w fotelu na werandzie. W jednej ręce trzymam szklankę z whisky, w drugiej komórkę, na której wystukuję wiadomość do Jima. Mojego wspólnika, najlepszego kumpla.
Ja i on, dream team. Obaj wolni, niezależni, przed trzydziestką, bez życia uczuciowego, list z zakupami na wczoraj, bez dzieci, randek, niespodziewanych zdarzeń, bez zaskoczeń, starań, kłótni, godzenia. Bez sensu.
Sobota. Magiczne słowo, reset. Zalewamy się w trupa, bajerujemy laski, zaliczamy. Niekoniecznie w tej kolejności. Odkładamy wtedy na półkę trybik zwany dorosłością, odpowiedzialnością i innym szajsem. Jesteśmy władcami własnego życia, własnego serca, w którym nie mieszka żadna dama.
Z rozmyślań wytrąca mnie rzężenie silnika. Niedługo później jakiś gruchot zatrzymuje się vis-à-vis mojej werandy.
No, kolego, czy oto właśnie nadszedł dzień, w którym będziemy udowadniać, że dziewczyny nie lecą na nasze fury, tylko na nas? W to się dziś bawimy, Jim?
Drzwi, obite od strony kierowcy, otwierają się z impetem. Pierwsze wychodzą włosy. Czerwona plątanina kudłów.
Ach, nagłe olśnienie. Nie wystarczy, że będziemy zgrywać gości, którzy nie śmierdzą groszem. Mamy być biednymi transwestytami?
Sprytnie to sobie wymyśliłeś, Jim.
Patrzę na telefon, który wibruje mi w dłoni, po czym odczytuję wiadomość. Przyjaciel informuje w niej, że dopiero wyruszył i będzie za pół godziny. Skoro właśnie do mnie napisał, to znaczy, że gąszcz rudych kłaków w gracie, to nie on? Proste, stary, lata nauki nie poszły na marne. Zaiste.
Dziewczyna obczaja swoją furę. Być może zastanawia się, jak ten klamot się tutaj doturlał, albo ocenia, czy długość wehikułu jest wprost proporcjonalna do wymiarów miejsca parkingowego. Nie jest. Puklu ognisty – odpuść.
Mogę przysiąc, że dostrzegam nad jej głową zapaloną żaróweczkę. Szatański pomysł zrodził się jej we łbie. No to zaczyna się przedstawienie. Cyrk na kółkach z darmową miejscówką dla VIP-ów w pierwszym rzędzie. Jim, nie spiesz się.
Pewna siebie szczecina wskakuje do auta. Teatrzyk trwa, auta się kołyszą. Mógłbym wykazać się zrozumieniem i podjechać nieco do przodu, ale zbyt dobrze się bawię.
Idealnie, pukielku, ale bagażnika to ty nie otworzysz.
Chyba zajarzyła, bo jej włosy wydają się bardziej rozżarzone. Wsiada więc pudel i gazuje, po czym rozgląda się we wszystkie strony.
Nie martw się, kochanie, to prywatny pokaz.
Myślę o dolewce, ale chochlik nie przewiduje antraktu. Zamiast tego wyciąga walizkę, wysypuje z niej graty i majstruje przy moim zderzaku. Następnie pompuje coś, co wcześniej wydawało mi się materacem opartym o moją furę. Panna pompuje z pasją, świsty ranią moje bębenki. Sąsiedzki monitoring zapewne już dyskretnie lokalizuje źródło hałasu zza zasłonki, a moim oczom ukazuje się jednorożec. Nie materac, nie ponton – jednorożec.
Czerwony pukiel z jednorożcem pod pachą maszeruje do domu naprzeciwko.
Do jutra, sąsiadko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro