Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7

– Tony... Tony...

Mrugam, a światło zachowuje się jak cholerny flesz. Próbuję złapać ostrość wpatrujących się we mnie karmelowych oczu i ich ciemnych oprawek. Identyczne jak ojca. Wyjęte z kserokopiarki genetyki.

– Gianna... – chrypię, podnosząc głowę z poduszki. – Proszę, czy... czy mogę prosić cię o szklankę wody?

– Już ci przyniosłam – odpowiada, gdy zmuszam ważące tonę ciało, by zmieniło pozycję na siedzącą.

Zauważam, że znajduję się na jednej z trzech sof w salonie Carusa. Ciepło bijące od kominka ogrzewa moje stopy. Siadam, a zawartość żołądka w ciągu sekundy podjeżdża mi zdecydowanie zbyt wysoko. Zaciskam usta i mocno wciągam nosem powietrze o zapachu świątecznego cynamonu. Biorę szklankę drżącą dłonią, odczuwając przyjemny chłód szkła na opuszkach palców, i piję.

– Dziękuję. Zdecydowanie lepiej.

Oddaję szklankę Giannie, która lustruje mnie z niewesołą miną. Wyobrażam sobie, jak teraz wyglądam. Gorzej, że prawie nic nie pamiętam. Tępe przebłyski minionych zdarzeń. Uderzenie, pchnięcie, huk przewracanego stołu i znowu uderzenie oraz mój krzyk, że Carlo ma mnie nie dotykać. Spoglądam na knykcie lewej dłoni. Są mocno zdarte. Przyłożyłem mu porządnie, i to kilka razy.

Znalazłeś podsłuch, Garbaty Nosie?

– Fakt, teraz jest zdecydowanie lepiej. Dobrze, że nie widziałeś siebie jakieś cztery godziny temu.

Ściągam brwi, szukając wzrokiem naściennego zegara. Odnajduję go nad narożną etażerką w ludwikowskim stylu. Ósma trzydzieści rano. Minęło około jedenastu godzin od wciągnięcia koki. Moje sploty nerwowe sugerują, że nie zakończyły jeszcze stosunków z białą damą. Jestem nabuzowany, co na pewno zdradzają moje rozbiegane oczy i targające ciałem dreszcze.

– Gdzie jest twój ojciec?

– Śpi w sypialni – odpowiada Gianna, wstając z kolan. Siada obok na tej samej sofie i nie spuszcza ze mnie oczu. – Chyba za dużo wypiłeś. Zrobić ci śniadanie?

– Nie chcę.

– Przepraszam za wczoraj. – Spuszcza głowę. – To było głupie, ale mój ojciec to arogancki dupek. Nigdy nie chce mnie słuchać. Robię dobrą jajecznicę z boczkiem, na pewno nie chcesz?

– Gianna, mój żołądek ma dzisiaj urlop – wzdycham, czując okropną zgagę. – I nie przepraszaj. Sam miałem kiedyś szesnaście lat, ale to nie oznacza, że możesz robić już wszystko, co ci tylko strzeli do głowy.

– To arogancki dupek. Nie muszę mu się spowiadać ze wszystkiego, tym bardziej z tego, co robię ze swoim chłopakiem.

Słuchając żalów Gianny, opieram się wygodniej. Nie jest to najlepsza pora do przeprowadzania rozmów wychowawczych, a tym bardziej nie jest to absolutnie moją rolą. Odnoszę jednak wrażenie, że dziewczyna nie ma z kim porozmawiać, a ja, nie wiedzieć czemu, jestem tym kimś, komu ona, gdy tylko może i ma okazję, pragnie się zwierzać. Może dlatego, że jestem w jakimś stopniu obcy, więc łatwiej jej to przychodzi.

– Ale ten arogancki dupek łoży na twoje wychowanie. I przy jakiejkolwiek wpadce, niepowodzeniu czy powinięciu się nogi, to oni będą przy tobie.

– Biorę tabletki.

– No to... – chrząkam – bardzo mądrze, tylko dlaczego mówisz to mnie? Porozmawiaj z mamą, bo ja ci nie pomogę. Udało mi się wczoraj zatrzymać twojego ojca, ale następnym razem nie mam zamiaru tego robić.

– Dlaczego tak się zachowuje? – wyrzuca z goryczą. – Ciągle słyszę o zasadach, ich przestrzeganiu, że kiedyś za to podziękuję, a gdzie w tym wszystkim jestem ja? Moje uczucia, marzenia, moja wolność? Mam szesnaście lat, Tony, a nie pięć. Do pewnych rzeczy już dorosłam.

– Twój ojciec cię kocha. Po prostu jest mocno zdyscyplinowany. Mój też taki był, i wiesz co? Teraz mu za to dziękuję, choć sam, będąc w twoim wieku, wielokrotnie wyrzucałem mu, że go nienawidzę. To konflikt pokoleń, odwieczne prawo natury.

Chryste, porównałem swojego cudownego ojca do Marca. Nie, to Tony porównał ojca Chestera do Marca...

Jest źle.

Znów zaczyna przewracać mi się w głowie.

Gianna podnosi na mnie wzrok i bez krępacji podrywa również moją rękę, by po chwili się pod nią wsunąć. Jej głowa spoczywa na moim obojczyku, a ja modlę się tylko o to, aby nagle zadzwoniła któraś z jej koleżanek i zaciągnęła ją do innego pokoju na rozmowę. Łupie mi w głowie, a klatkę piersiową zgniata coraz cięższy oddech. Od przebudzenia mój stan cały czas się pogarsza.

– Tony, czy ty masz dziewczynę?

– Co ci strzeliło do głowy, by o to pytać?

– Po prostu... – Nie spoglądając na mnie, nakręca rąbek sukienki na palec. – Jesteś zabawny, przystojny i nie za młody...

– O, dziękuję, pocieszające.

– Zdziwi mnie, jeżeli powiesz, że nie. – Podnosi głowę, dostrzegam błyszczące oczy. – I lekko też ucieszy.

– Nie mam – odpowiadam, czochrając jej czuprynę. – I nie dociekaj dlaczego.

Żółć podchodzi mi do gardła, przez co z trudem powstrzymuję odruch wymiotny. Gdzie ten pieprzony śpiący książę? A przede wszystkim, gdzie moja ramoneska? Ostatnich godzin pobytu w tej melinie, jak nazwał tamto miejsce Marco, nie pamiętam.

Kurwa! Moja hawajska kochanka!

– Tony, bo ja za dwa lata kończę osiemnaście lat i wiesz... Tylko ty mnie rozumiesz. Tony... – Rzuca mi się na szyję. – Pozwól mi zamieszkać z tobą po tym czasie. Będę ci sprzątać, gotować, może nawet pójdę do pracy i dorzucę się do rachunków. Proszę cię, musisz mi pomóc.

– Gianna... – Odsuwam ją od siebie. – Ostatnią rzeczą, której bym teraz pragnął, jest to, by twój ojciec o tym usłyszał. Wystarczy, że wczoraj poczęstowałaś go swoim marzeniem tracenia ze mną cnoty. Naprawdę mam w życiu wystarczająco dużo problemów, a twój tata jest wyjątkowo wyczulony na punkcie twojego... – zapowietrzam się, czując, że życie seksualne szesnastolatki nie jest dla mnie komfortowym tematem – ...problemu dojrzewania.

– Stanę się prawie pełnoletnia. Mój ojciec nie będzie miał wtedy prawa się wtrącać!

– Nie, Gianna! – Odsuwam ją jeszcze bardziej, by uniknąć dwuznacznej sytuacji. – Nie zgadzam się i nie nastawiaj się na to, że kiedyś może się to zmienić.

– Dlaczego?!

– Dlaczego? Bo po pierwsze: twój ojciec by mnie zabił. Po drugie: twój ojciec by mnie zabił. Po trzecie... – Podrywam się z miejsca, jakby coś we mnie strzeliło. Totalnie nieprzyjemnie uczucie. – Po trzecie: twój ojciec by mnie zabił.

A po czwarte, za dwa lata Tony'ego już tutaj nie będzie. Tony nawet nie istnieje! Chłopak, którego znasz i który nieraz podrzucał cię do szkoły, jest pieprzoną fatamorganą. Tak, tym dla ciebie będzie! Oszustwem, aktorską rolą, najgorszym koszmarem, który pozbawi cię ojca...

Chryste... Muszę odciąć się prywatnie od członków rodziny Marca. Rozpraszają mnie i nie pozwalają się skupić na jego drugiej stronie, tej, której sami nawet nie znają. Tony nie ma prywatnego życia ani przyjaciół. Nie łączą go z nikim żadne więzi i uczuciowe sploty. Muszę sobie wbić to do głowy.

– Widzisz, sam dobrze wiesz, jaki on jest. Teraz już masz odpowiedź, dlaczego nie chcę się z nikim spotykać w domu. To był jeden raz... i jak się skończyło? Moi znajomi boją się mojego ojca, nawet nie wiesz, Tony, jak się z tym czuję.

– Jestem bliskim znajomym twojego ojca, więc może jestem taki sam jak on? Dlaczego więc tak bardzo mi ufasz?

– Nie wiem... – Wzrusza ramionami. – A może właśnie tak będzie? Może przez ojca, podświadomie, będzie mnie ciągnąć do takich facetów? Może sama nawet nie zdaję sobie z tego sprawy?

– Gianna, mimo wszystko postaraj się, żeby było odwrotnie.

Spoglądam na nią, gdy z błąkającym się na twarzy uśmiechem wstaje z sofy. Odchodzi, chyba z większym burdelem w głowie niż przed rozmową ze mną. Nie chciałem, by poczuła się przeze mnie jeszcze gorzej i pozostała z problemami sama. Nie jestem w stanie pomóc jej tak, jak by tego chciała, ale znam Marca na tyle dobrze, by wiedzieć, że Gianna nie przesadza. Przynajmniej może być pewna, że z takim ojcem jak on nikt jej nigdy nawet nie ubliży. To jak czyste przekleństwo i szczęście w jednym, które ja, czy ona by chciała, czy też nie, kiedyś po prostu zakończę.

Zostaję sam w ogromnym salonie. Sam z rosnącym niepokojem i uczuciem, jakby ktoś mnie obserwował. Odwracam głowę raz w lewo, raz w prawo, i tak kilka razy. Chcę się ruszyć, ale po prostu nie mogę. Mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Są zupełnie wiotkie, rażone dreszczem takich rozmiarów, że wytrzymywanie tego kończy się wystąpieniem na twarzy zimnych potów. Siadam w fotelu i zaczynam niecierpliwe stukać palcami o kolano, wbijając przy tym wzrok w tarczę zegara. Noc minęła jak z bicza strzelił, a teraz każda sekunda dłuży się w nieskończoność. Pocę się. Oddech jest zbyt płytki i brakuje mi go. Świat przed oczami powoli ciemnieje, zakłócając jasność myślenia, z którą i tak mam ostatnio poważny problem.

Przede mną jeszcze co najmniej dwanaście godzin fizycznego i psychicznego terroru. Ponarkotykowy zjazd osiąga najwyższą fazę.

Podnoszę drżące powieki, gdy do salonu w końcu wchodzi Marco. Dresowe spodnie, biała bokserka, spod której wystaje czarny zarost jak dywan, i włosy idealnie ułożone na Presleya. Wygląda, jakby wrócił z dobrego spa, a nie z całonocnej imprezy obsypanej białym proszkiem.

– Angel! – Rozkłada ręce, a jego głos łupie mnie w głowę jak kilof. – Jak się spało? Mam nadzieję, że wygodnie. Laura! Zaparz Tony'emu kawę!

Podnoszę się z fotela.

– Nie trzeba. Powiedz tylko, gdzie jest moja kurtka, bo chcę jechać do domu. Źle, bardzo źle się czuję, Marco, gdzie moja kurtka? Rozumiesz, gdzie jest kurtka?

– Spokojnie... – Klepie mnie w policzek. Przysięgam, że za chwilę mu oddam. – Gadasz jak maszyna, ale to normalne. Potrzepie cię trochę i zejdzie. To jak mocniejszy kac.

– Wiem, jak wygląda kac, i to nie ma z tym nic wspólnego. Oddaj mi ramoneskę.

– Laura, podaj kurtkę Tony'ego! – krzyczy Caruso, po czym chwyta mnie za bark, zmuszając, bym usiadł z powrotem.

Nogi uginają mi się momentalnie.

– Spokojnie, następnym razem po prostu wciągnij połowę. Wystrzeliło cię potem jak z procy. Tony, wariacie, obiłeś Carlowi szczękę!

– Masz z tym, kurwa, jakiś problem? Następnym razem mogę być mniej miły.

– Luca sprawdza każdego. Myślę, że gdyby stanął przed nim sam boss, to jego też by sprawdzał. Po prostu nie bierz tego do siebie. Miał już raz do czynienia z policyjną wtyką i od tego czasu ma takie skrzywienie zawodowe. Każdy jakieś ma.

Do salonu wchodzi uśmiechnięta Laura z moją ramoneską. Odbieram kurtkę, witając się buziakiem w policzek z żoną Marca, która nie zwraca uwagi na słowa męża. Udaje głuchą i ślepą. Idealna mafijna żona, jak to powiedział Caruso. Ma wszystko, czego potrzebuje: stos pieniędzy, dom prawie jak pałac, na który mąż na pewno nie zarobił swoją firmą serwującą instalację elektryki. Gdybym był na jej miejscu, pewnie też wolałbym się tym nie interesować. Po co na własne życzenie spędzać sobie sen z powiek?

W chwili, gdy odzyskuję ramoneskę, zaczynam nerwowo przetrząsać kieszenie.

– Więcej niech tego nie robi, bo odejdzie z tego świata szybciej niż jego pierdolona mamusia.

– Myślę, że przyjął wiadomość, chociaż nie ręczę za to, że się nie odegra. Tony, czego ty szukasz?

– Dokumenty, moje dokumenty – szczekam. Nie potrafię mówić inaczej. – Nie ma moich pierdolonych dokumentów!

Mam je w schowku, za to brakuje mi innej rzeczy.

– Zgubiłeś?

– Musimy tam wrócić – odpowiadam, narzucając kurtkę. – Wypadły mi najpewniej w momencie, w którym przewróciłem się z Carlem na stół.

– Jesteś pewien?

– Jestem, kurwa!

– Tony, spokojnie, nosi cię po koce...

– Będę spokojny, jak odzyskam dokumenty. Czekam w aucie, pospiesz się. I żebym nie czekał za długo, bo ty będziesz karmił pierdolone rybki!

– Tony, Tony... To tylko koka!

Nie słucham. Szybko pokonuję kilka stopni i dopadam do auta. Natychmiast opieram się o maskę. Świeże powietrze wcale nie poprawia mojego stanu. Muszę jak najszybciej wrócić do tej meliny i zabrać to, co tam utknęło. Zdołałem przewidzieć sytuację. Wiedziałem, że moja reakcja na narkotyki może wyłączyć mnie z otaczającego świata i nie chciałem, by moja gorąca dziewczyna wpadła wtedy w niepowołane łapy. Szczelina między oparciem a siedzeniem była jedynym miejscem, w którym mogłem ją ukryć. Niestety przyszedł czas, by odeszła na zasłużoną emeryturę. Potrzebuję czegoś znacznie mniejszego.

– Lepiej, żebyś tam nadal była...

Spluwam gęstą śliną na chodnik. Chwytam opuszkami mankiet ramoneski i pozbywam się z maski kilku centymetrów śniegu. Oczyszczam boczne szyby, czując pieczenie zimna na kostkach palców. Wsiadam do auta i odpalam silnik. Wyjmuję ze schowka wrzucone tam luzem prawo jazdy i zerkając na wychodzącego z domu Marca, wsuwam je w wewnętrzną kieszeń kurtki. Spoglądam we wsteczne lusterko, które ukazuje mi mocno przekrwione oczy i tworzące się na czole nowe krople potu.

Marco, ubrany w garniturowe spodnie, czarną koszulę i długi skórzany płaszcz, wsiada na miejsce pasażera, a wcześniej otrzepuje buty z nadmiaru śniegu.

– Tony? Będziesz prowadził?

– Gdzie moja broń?

– W bezpiecznym miejscu.

– Jedyne bezpieczne miejsce dla niej jest tutaj. – Odchylam kurtkę, ukazując fragment paska. – A widzisz, żeby tutaj była? – cedzę. – Bo ja nie, no chyba że mam pierdolone zwidy.

– Co cię napadło? – Śmieje się. – Spokojnie... – Odchyla płaszcz i wyjmuje mojego deserta. – Mówiłem, że jest w bezpiecznym miejscu. Musiałem ci ją wczoraj skonfiskować, bo jakbyś w porywach kropnął Lucę, nasze słodkie czasy pokoju przeszłyby do historii.

– Kto to jest? I z góry ci mówię, że nie lubię kutasa. Nie mam zamiaru nawet w najmniejszym procencie włączać go do moich furgonetkowych interesów. Może mnie cmoknąć. Przekaż mu to.

– To Luca Sanchez.

Chybiony strzał, czyli to nie jest Veronese.

– Więcej, więcej... – Pstrykam palcami, rozglądając się za rzuconym wcześniej na kokpit niedopałkiem papierosa. – Interesuje mnie, jak bardzo miałbym być od niego zależny i jak bardzo będzie lubił moją część pieniędzy.

Znajduję złamany w połowie papieros, którego bardziej pogniecioną część wyrzucam przez okno. Odpalam drugą, ale dzisiaj nawet ulubiony tytoniowy aromat smakuje gorzej niż gówno.

– Jedź na Czterdziestą, po drodze ci wszystko wyjaśnię.

Kieruję wzrok na Marca.

– Nie przypominam sobie, żebyś zatrudnił mnie jako szofera. Co jest na Czterdziestej?

– Małe interesy do załatwienia.

– Twoje interesy – fukam. – Nie moje. Moje nazywają się Amanti.

– Działaj. Im szybciej zapolujesz, tym większe twoje szanse, że zabiorę cię na rodzinną gwiazdkę.

– Czyli?

– Czyli kropnij Amantiego, a reszty się dowiesz. Masz czas do jutra, do trzeciej po południu. Chcę dostać informację, że ta kupa gówna nie będzie dłużej śmierdzieć. Zrozumiałeś, Tony?

– Czekałem na ten sygnał. – Dopalam końcówkę, którą następnie zgniatam między palcami. – Mam go załatwić w dowolny sposób? Co z ciałem?

– Rób, co uważasz. Ze swojej strony sugeruję szybką i czystą robotę. Po przeciwnej stronie ulicy masz pustostan. Wykorzystaj to, a tą zakrwawioną kupą gówna nie zawracaj sobie głowy. Niech będzie przestrogą dla jego przyjaciół w interesach. Rozumiesz, Tony?

– Doskonale.

– Jesteś bystry, ale nie spieprz tego, bo w innym przypadku...

– Co? Co w innym przypadku?

– Oj, daj spokój, Tony! – Chwyta mnie za kark i mocno potrząsa. – Nie każ mi o tym myśleć. Uwierz, że to dla mnie żadna przyjemność, a spełnianie tego obowiązku będzie dla mnie czymś jeszcze gorszym.

– Właśnie powiedziałeś mi, że się mnie pozbędziesz.

– Bądź optymistą. – Poprawia kołnierz płaszcza, gdy skręcam kierownicą w prawo. – Pocieszę cię, że też kiedyś byłem na twoim miejscu i, jak widzisz, nadal tutaj jestem.

– Nie mam innego wyjścia, ale wracając do poprzedniego tematu: dokończ, kim jest Luca Sanchez, ale nie przekonuj mnie, bym fiuta polubił.

– Kasynowy baron. Lubi ubezpieczeniowe przekręty i dopłacać za faktury pod stołem.

Florydzka pralka do pieniędzy wyprodukowana w Bostonie?

Wszystko na to wskazuje. Zrobią z burdelu Amantiego kasyno, gdzie będą wpuszczać do obrotu kasę z lewego źródła. Nie ma lepszej opcji na ukrycie pieniędzy niż kupno żetonów za śmierdzącą kasę, a później jej zwrot w rzekomej wygranej. Zaczynam się w tym momencie zastanawiać, czy Niccolo Amanti faktycznie podpadł Vanierowi, czy też prostytucja przynosiła za małe dochody, a sam burdeltata nie chciał oddać przybytku dobrowolnie. Dotarcie do tych informacji nie leży już w mojej gestii, a w gestii przyjaciół ze świata Chestera. Wiedza Tony'ego kończy się na łasce Carusa, który jasno przekazał, że Amanti nie oddawał w całości swojej doli i najprawdopodobniej wysłał Vaniera do tańca z diabłem. Nic więcej go w tym momencie nie obchodzi, a nad przyjaźnią z Lucą Sanchezem być może mocno się zastanowi. To znacznie lepsze niż opychanie koki czy amfy na ulicy, a przede wszystkim zwiększa szansę na poznanie bostońskiej banksterskiej śmietanki.

– To dlatego pytał mnie o znajomość systemów bankowych, a dokładniej mówiąc, o księgowanie transakcji. Takie usługi dużo kosztują, ale może się zastanowię, jeśli będzie dla mnie milszy. Podkreślam: zastanowię się.

– Rozwijaj swoje talenty, Tony, i nie szukaj sobie wrogów już na samym początku. Pojedź przez most, będzie dużo szybciej. Odbiorę telefon.

Zjeżdżam na trasę sugerowaną przez Marca, słuchając w międzyczasie jego rozmowy. Najprawdopodobniej z nieznanym mi wspólnikiem, którego właśnie oddelegował z roboty, przekazując mu, że załatwi to z Tonym. Nie wiem, co Marco kombinuje i co mam z nim załatwić, ale w tym stanie boję się własnych ruchów i czy na pewno odpowiednio zanalizuję sytuację. Jestem nerwowy, a każda awantura czy sprzeczka może tylko spotęgować ten stan. Zasrany Marco powinien wziąć pod uwagę, że moja reakcja może być niewspółmierna i przesadzona.

A może właśnie o to mu chodzi?

Zbierz się do kupy, Chester, i nie popełnij pieprzonego błędu. Pamiętaj, że mimo wszystko nie jesteś jednym z nich, a to, co robisz, ma służyć ochronie obywateli, którzy płacą cholerne podatki na to, by ci skurwiele wylądowali tam, gdzie ich zasłużone miejsce.

– Po co tam jedziemy? Na Czterdziestą. Co tam jest?

– Interesy. A raczej dług do odebrania.

– Nie przypominam sobie, by ktoś mi coś wisiał.

– Tony, nie możesz być takim egoistą. Kiedyś ty możesz potrzebować mojej pomocy. Poza tym myślę, że możemy przejść na ten stopień wtajemniczenia, jak ty to nazywasz, na którym moje długi do odzyskania stałyby się twoimi, i na odwrót.

– Problem w tym, Marco, że ja ich nie mam, za to ty masz zapewne całą masę. Fatalnie niesprawiedliwy podział. To można też porównać do gazów: swoje możesz wąchać, ale czyjeś stają się już nie do zniesienia. Pytam więc: czy teraz ty mnie rozumiesz? Jakim smrodem chcesz mnie dzisiaj poczęstować?

– Facet podjął ryzyko. Krótko mówiąc, zastawił coś, przegrał i to stracił.

– Chodzi o pieniądze do odzyskania czy inny towar?

– Za chwilę się dowiesz. – Odpina pasy, wskazując na obdarty budynek, który wziąłbym wręcz za pustostan. – Zaparkuj za budynkiem, między kontenerami.

Wrzucam prawy kierunkowskaz i skręcam. Koła mercedesa wpadają co chwilę w zasypane śniegiem parkingowe dziury. Patrząc, jak bardzo to miejsce jest obskurne, myślę, że trafiłem właśnie w slumsową część miasta. Królestwo wszelkiej maści alkoholików, alimenciarzy, drobnych złodziei czy beneficjentów rządowych zasiłków. Zatrzymuję auto i na samą myśl, jaki smród może za kilkanaście sekund dojść do moich nozdrzy, zbiera mnie, lekko mówiąc, na falę wymiotów. Spoglądam przez przednią szybę na fragment szarego nieba między ścianami budynków.

Zastanawiam się, kogo on tutaj szuka. Kto w tym burdelu miałby mu coś do zaoferowania, a tym bardziej do zastawiania? Bo chyba nie przyjechał po te zgniłe kontenery, przepełnione śmieciami i potłuczonymi butelkami?

– Zagadki, zagadki... Wszędzie tylko pierdolone zagadki – mruczę i agresywnie wciskam ręczny. – Chore gówno! Wszystkiego trzeba się domyślać.

– Przyzwyczaisz się. Robisz tak po to, by w razie wpadki cię nie złamali i nie przykleili do ciebie drugiej pary uszu.

– O kim ty, kurwa, znowu mówisz?

– O świniach, Tony. – Kieruje na mnie wzrok. – O policyjnych świniach. O pieprzonych stróżach prawa, którzy pod przykrywką ochrony tego skrawka ziemi zwanego Ameryką dopuszczają się nieraz gorszych gówien niż te, które widziałem. A widziałem, Tony, wiele, wiele kup gówna. I wiesz co? Zaskoczyć cię? – Zakłada tłumik na broń.

Spoglądam na niego, cały się pocąc. Atmosfera stała się zbyt gęsta przez moje podenerwowanie spowodowane tematem.

Jestem policyjną świnią, Caruso, i kiedyś sobie uświadomisz, jak słabo odrobiłeś mafijne lekcje.

– Mów.

– Gdy byłem nastolatkiem, chciałem wstąpić do akademii. Byłem zdeterminowany, chciałem służyć, całe życie być dobrym i po tej prawej stronie.

– Co się w takim razie stało, że wylądowałeś po przeciwnej?

– Kiedyś ci opowiem. – Wzdycha z wyraźnym smutkiem i zaciska pięść. – A dzisiaj powiem jedynie, że miała na imię Sophia i była moją starszą siostrą. Piękną, zabawną dziewczyną w kwiecie wieku. A teraz nie żyje przez kilka policyjnych świń... – przerywa, ponownie spoglądając na moją twarz.

Marco nigdy nie wspominał, że miał siostrę. Obce były mi informacje o tym, co się z nią stało, a w co, według jego interpretacji, zamieszane są gliny. Być może to jakiś nieszczęśliwy wypadek, który o sto osiemdziesiąt stopni zmienił mu postrzeganie świata. Nie powinienem tego teraz oceniać, co nie zmienia też faktu, że Caruso ma prawo odczuwać złość i ból po stracie bliskiej osoby. Jak każdy normalny człowiek.

– Przykro mi... Też kiedyś kogoś straciłem, i to cholernie bezpowrotnie.

Kurwa! Chester! To nie twoje życie, wycofaj się!

– Kogoś z rodziny?

– Nieważne – rzucam obojętnie, wsuwając broń do kabury. – Załatwmy to już, bo mam dzisiaj dosyć samego siebie i nie ręczę za to, co mogę zrobić, więc lepiej trzymaj mnie za plecami.

Ostrzegłem Marca, a może bardziej własną mało kontrolowaną porywczość, podjudzaną przez trwający nadal zjazd. Staram się trzymać Tony'ego na wodzy, by nie zrobił czegoś, czego Chester potem cholernie by żałował.

Mówisz, Marco, że chciałeś być dobry i stać po właściwej stronie? Ja również tego chciałem i co mi z tego przyszło? Wchodzę po schodach śmierdzącej moczem klatki, trzymając w dłoni naładowaną broń, którą nie chciałbym celować w niewinną osobę, ale zrobiłem to sobie na własne cholerne życzenie. Wychodzi więc na to, że w jakimś stopniu jesteśmy bardzo podobni. Tego najbardziej się boję.

Marco podnosi swój elegancki, skórzany but, do którego podeszwy przykleił się jakiś zarzygany fragment papieru toaletowego.

– Pozostaje tu tylko nasrać – burczy.

Stojąc z Carusem na drugim piętrze, rozglądam się po wnętrzu. Ze ścian odpada stara oliwkowa farba, tak samo jak z framug okna, którego szklana powierzchnia nie widziała ścierki pewnie od kilku lat. Ptasie odchody i zaschnięte na parapecie błoto, a do tego smród resztek zwietrzałego alkoholu, który wylał się z kopniętej przeze mnie puszki.

– To tu? Ściągacie zaległe alimenty z jakichś meneli? – pytam i potrząsam dłonią, którą ściskam deserta.

Wbijam wzrok w porysowane drzwi, prosząc jednocześnie Boga, by zrobił wszystko, aby za nimi nie było w tym momencie nikogo.

– I tak dostał o trzy dni więcej. Wszystko dlatego, że jego syn chodził z moją córką na zajęcia muzyczne. Miły chłopak, Gianna go lubi.

Odgłos roznosi się echem, gdy pięść Marca uderza o blaszane drzwi. Wiszące przy futrynie ostatnie płaty farby spadają na podłogę, rozkruszając się na drobniejsze. Skupiam na nich wzrok i ruszając nerwowo kolanem, przecieram czoło grzbietem dłoni, w której trzymam broń. Zaciskam powieki, słysząc kolejne łupnięcia. Zasycha mi w gardle, a każde przełknięcie śliny odczuwam tak, jakbym przełykał żyletki. Nie wiem, co mnie czeka za drzwiami, ale ta niepewność sprawia, że coraz bardziej chcę, by się, kurwa, w końcu otworzyły, i żeby Marco mógł dostać to, po co przyszedł. W głębi duszy modlę się też ze wszystkich sił, by odbyło się to bez rozlewu krwi.

– Marco, przestań, wygląda na to, że jest pusto – sugeruję, przerywając jego nieustanne dobijanie się do środka. Nie sądzę jednak, by odpuścił.

– Jest tutaj, kutas. – Caruso ciąga brwi, stając w lekkim rozkroku. – Myśli, że się ukryje, ale zapomniał, że ulice mają nasze oczy i uszy – oznajmia pewnie, po czym oddaje dwa stłumione strzały, które otwierają zamek, i kopie drzwi tak mocno, że uderzają o ścianę pokoju.

Wchodzę zaraz za Markiem i widzę wychudzonego, na oko pięćdziesięcioletniego mężczyznę, który w tym momencie podrywa się z materaca i rzuca do ucieczki. Niestety jego plecy napotykają ścianę, poobdzieraną tak samo jak klatka schodowa. Odwracam głowę, bo po prostu nie daję rady patrzeć w jego przestraszone szare oczy.

Jestem gliną z pieprzonym cieniem przestępcy.

– Teddy! – Marco z radością w głosie rozkłada ramiona, rozglądając się po pomieszczeniu, którego jedynym wyposażeniem są stary kaflowy piec, materac, a raczej jego pozostałość w postaci pożółkłej gąbki, i kilka regałów z puszkami z żywnością.

Zakrywam usta i nos, zauważając stojące w rogu wiaderko. Odór niewietrzonego pomieszczenia i załatwianych tu potrzeb. Jedyne, czego teraz pragnę, to świeżego powietrza, bo jeszcze chwila, a zwymiotuję w którymś z rogów, nie brudząc bardziej, niż już jest.

Pomyśl, Chester, o czymś przyjemnym. Niech przed twoimi oczami pojawi się jakaś cudowna fatamorgana.

Na kilka sekund opuszczam powieki, by zaznać spokoju.

Ale widzę tylko cekiny, cekiny i jej czerwoną sukienkę.

Marie... Jesteś częścią tego świata, to nie ciebie pragnę mieć teraz w głowie.

Dosyć!

– Teddy! Przyjacielu!

Otrząsam się, podnosząc niespokojny wzrok na Carusa, który zaczyna zbliżać się do stojącego pod ścianą mężczyzny. Nie ruszam się, moje ciało jest jak sparaliżowane.

– Żyjesz jak szczur, nie wstyd ci? Przecież dobrze wiesz, że w każdej chwili możesz mieć niespodziewanych gości.

– A jak mam żyć?! Pieprzony Caruso, zabrałeś mi wszystko!

Marco się pochyla, rozbawiony wyznaniem mężczyzny.

– Ja? Przepraszam, Teddy, ale nie zabrałem ci jeszcze wszystkiego, bo żonę nadal masz. Czy już nie? Słyszałem, że wyrzuciła cię z domu i, jak widać, plotki nie kłamią. Obskurna ta nora. Mówiłem, Teddy, nie graj, to nie jest dla ciebie, ale nie posłuchałeś starego przyjaciela.

– Pomyliłem się! Gdybym dostał jeszcze jedną szansę, odegrałbym się! – wyrzuca, sięgając dłonią do kieszeni brudnych spodni, z której wyjmuje kilka papierosów. Wkłada do ust jednego, rozglądając się za ogniem.

Szlag! Muszę odzyskać swoją kochankę. Caruso, streszczaj dupę!

– Teddy, do złotej kurwy! Jaką szansę? – prycha Marco, podchodząc do okna, które następnie otwiera mocnym szarpnięciem.

Moją oblaną potem twarz owiewa przyjemny zimowy chłód. Krzyżuję ręce na klatce piersiowej, stając w rozkroku. Próbuję utrzymać pion, ale kręci mi się w głowie. Jest źle, coraz gorzej. Podnoszę głowę, chcąc zaczerpnąć powietrza, ale moje płuca się blokują, jakby straciły połowę powierzchni.

– Otwórz szerzej – mówię do Marca i z trudem przełykam ślinę. – Dzięki.

– Teddy, nie było już żadnej szansy. Pamiętasz? Prawie wypchnąłem cię z progu, byś powstrzymał swoje zapędy i wrócił do domu, do żony, ale ty nie chciałeś. Było tak czy nie?

– Miałem wtedy zły dzień, fatalne rozdania!

Ty głupi fiucie... Nie, już mi ciebie nie żal.

Marco wybucha śmiechem, a ja krzyżuję wzrok z człowiekiem, który najprawdopodobniej przegrał potężne pieniądze w pieprzonych rozdaniach.

– Karty nie mają złego dnia. Mają wygranych i przegranych, ale za każdym razem jest to czyjś szczęśliwy dzień, Teddy! – Caruso podnosi broń, kołysząc nią kilka razy. – Mówiłem ci, że przegrasz nawet ostatnie bokserki na dupie, ale nie po nie tutaj przyszedłem.

– Czego ode mnie jeszcze chcesz?! Marco, nie mam już ani centa! Dwa tygodnie temu ktoś spalił mi magazyn! Wszystko poszło z dymem!

– Teddy, nie mam pojęcia, co zaszło... – Wzrusza obojętnie ramionami. – Nie składałeś może w ostatnim czasie reklamacji na czyjeś usługi? Ze wszystkimi żyjesz dobrze, przyjacielu?

– Zbankrutowałem.

– Ogłoś upadłość.

– Idź do diabła, Marco!

Caruso podchodzi do mnie i kładzie dłoń na moim barku, podczas gdy ja z politowaniem spoglądam na tego życiowego przegrywa stojącego pod ścianą.

– Zastawiłeś oszczędności i całą firmę – mówi Marco. – Teddy, załatwmy to szybko, bo mój przyjaciel, o tak, on ma dzisiaj zły dzień i, jak widzisz, jest bardzo niespokojny i niecierpliwy.

Mężczyzna omiata mnie wzrokiem, dopalając papierosa, którego po chwili wdeptuje w lepiący się od brudu parkiet.

– Jesteś nowy? Jesteś jednym z nich? – robi mi wyrzuty, które w tym momencie działają na mnie jak czerwona płachta na byka.

– Wyskakuj z działki, bo nie mam ani siły, ani czasu na twoje pierdolenie – rzucam, chcąc już zakończyć to pieprzone przedstawienie.

– Czyli jesteś! Jesteś tym robalem, kolejną cholerną, mnożącą się pluskwą pod czyimś dachem! Nie mam już nic, oddałem wszystko, co miałem!

– Trzydzieści patyków, Teddy! – krzyczy Marco.

– Oddałem ci, Caruso, nawet pieniądze syna, które przeznaczyłem na jego college.

Spluwam.

Ty zachłanny frajerze! Wszedłeś w grę z mafią, narażając swoją rodzinę. Do kogo teraz masz pretensje? Może współczułem ci w momencie, w którym cię zobaczyłem, ale teraz, gdy na ciebie patrzę, czuję niekończące się obrzydzenie.

– Nie mnie, ty kupo gówna! Gdyby to było moje, to może i bym ci odpuścił. Pieniądze, Teddy! Dostałeś czas na wypłacenie tego, czym zagrałeś. – Marco uderza palcem w tarczę zegarka. – Uświadamiam ci, że właśnie minął. Podziękuj mi, bo gdybym cię wtedy nie powstrzymał, to zastawiłbyś nawet żonę. I już mniejsza o to, że nikt by jej nie chciał.

Marco spogląda na mnie z szerokim uśmiechem, a moja powieka zaczyna mocno drgać.

– Słyszysz, Tony? Ten kutas naprawdę chciał to zrobić. W desperacji oferował majtki swojej kobiety. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Doskonale.

– Dług, Teddy. Przyszedłem odebrać ostatnią część twojego długu, więc się pospiesz, bo moja Laura robi dzisiaj lasagne. Lubisz lasagne, co?

Synchronicznie wyjmujemy broń. Naprawdę mam już dosyć, muszę odzyskać zapalniczkę.

– Wiem, że lubisz, bo jadasz ostatnio jak pies, Teddy. Same, kurwa, puszki!

– Marco... Przysięgam, załatwię kasę, daj mi jeszcze kilka dni!

– Przykro mi, Teddy, ale mój czas już wykorzystałeś i w tym momencie próbujesz naciągnąć mnie na ten, który nie należy do mnie.

Należy do Russo.

– Marco, proszę, przecież nasze dzieci się znają...

Mężczyzna zaczyna osuwać się po ścianie, składając dłonie jak do modlitwy.

O co, głupcu, prosisz Boga? O zwrot rozumu? Na to jest już chyba zdecydowanie za późno. Działasz mi coraz mocniej na poszarpane nerwy.

Kropla potu spływa mi po czole na czubek nosa.

Przeładowuję broń i po chwili celuję w pechowego hazardzistę.

– Wkurwiasz mnie! Wypłacaj pieniądze albo cię rozwalę.

– Tony! Spokojnie, akurat dzisiaj to moja rola – Śmieje się Marco, po czym potrząsa moim barkiem.

Nie patrzę na niego, bo przez cały ten czas lustruję wzrokiem skulonego pod ścianą mężczyznę, który nerwowo zerka w kierunku kominka.

– Nie mam czasu być spokojnym – mówię, a raczej syczę. – Mam pieprzony zjazd i jedyne, czego teraz pragnę, to moje cztery marne ściany i pieprzona ciepła kołderka!

– Przysięgam! – Mężczyzna upada na kolana, bijąc się w pierś. – Wypłaciłem ci, Marco, wszystko, co miałem! Ale załatwię, spłacę zastaw co do dolara!

– Łżesz jak pies! – ryczę.

– Nie robię tego! Gdybym miał pieniądze, to po co miałbym ryzykować życie?

– Bo jesteś tępym frajerem, który nie uczy się na własnych błędach?!

Chryste, co się ze mną dzieje?!

– Dajcie mi dwa dni!

– Masz dwie godziny!

Nadal w niego celuję, gdy na kolanach zaczyna się czołgać w stronę Carusa. Ten zachowuje pieprzony stoicki spokój, podczas gdy ja dręczące mnie napięcie przekuwam w niekontrolowaną agresję. A wszystko przez tę kłamliwą, chudą mordę, która w swojej zachłanności próbuje mnie oszukać. Ale nie zrobi tego, bo widzę więcej, niż mu się wydaje.

– Marco, dwie godziny to za mało, musisz mi uwierzyć. Wiesz, że się wypłacę!

– Pertraktuj z Tonym. – Caruso kiwa głową, dając do zrozumienia, że to nie jego nogę ten łgarz powinien teraz ściskać. – To przede wszystkim jego spokój i czas dzisiaj tracisz.

– Zmarnował go już stanowczo za dużo – odzywam się, a Marco kopniakiem przewraca Teddy'ego na plecy, aż jego głowa uderza o ścianę. – Nie masz u mnie ani dwóch dni, ani dwóch godzin. Dostałeś za to ostatnie ostrzeżenie. Nie okłamuj mnie więcej.

Kieruję się do kominka. Drzwiczki są zamknięte, więc chwytam metalowy pogrzebacz i uderzam nim w zatrzask. Przykucam, sięgam ręką w głąb i chwytam za brzeg torby. Wysuwam ją, a wtedy na kolana spada mi kupa popiołu. Rozsuwam zamek i moim oczom ukazują się dziesiątki plików banknotów studolarowych. Unoszę kącik ust, zamykam torbę i podnoszę się z kolan. Rzucam ją do Marca, który łapie dług z wyraźnym zadowoleniem na twarzy.

– Ile tu jest? – warczę, stając butem na nadgarstku Teddy'ego.

Spoglądam na drugiego martensa, którego podeszwa zamoczyła się w krwi ściekającej z rozbitej głowy.

– Ile tu jest? – powtarzam. – Tylko, kurwa, nie waż się już kłamać, bo i tak przeliczę.

– Siedemdziesiąt sześć tysięcy...

– Chciałeś dwóch dni? Oczywiście, że chciałeś. Chciałeś z tym spieprzyć. Naprawdę bardzo mnie rozzłościłeś swoją głupotą. Taki chciałeś być cwany? Ale zdradziła cię chciwość, która nawet w obliczu zagrożenia życia nie pozwoliła ci tam nie zerkać – drwię.

Wycieram nadgarstkiem czoło i ściekającą z nosa wodę. Czuję, że krew w moich żyłach zaczyna się gotować i jeżeli zaraz stąd nie wyjdę, to stracę przytomność. Spoglądam na Marca, który lustruje zawartość torby, pobieżnie przeliczając tkwiącą tam sumę.

– Powiedział jak na spowiedzi.

– To dobrze – oznajmiam, podchodząc do wiszącej przy ścianie umywalki, gdzie zamierzam obmyć podeszwę z krwi. – Dla ciebie, Marco, trzydzieści tysięcy, a resztę ma dostać jego żona. – Zadzieram nogę pod lejący się z kranu strumień. – I wolałbym, żeby nie dotarło do mnie, że stało się inaczej.

Marco przytakuje, więc wstrzymuję cieknący strumień, stawiając mokry but na parkiecie. Ostatni raz spoglądam na człowieka, który kurczowo ściska poraniony nadgarstek. Szkarłatny kolor krwawej kałuży wzmacnia bladość jego wychudzonej, wręcz już poszarzałej twarzy.

Przekraczam próg, słysząc cichy świst i głośny jęk.

Trzymając się barierki, wyrywam schodami w dół ile sił w nogach, po czym wypadam z impetem na zewnątrz. Unoszę głowę, a na moją twarz spada kilka delikatnych płatków śniegu. Opuszczam powieki, gdy nogi się pode mną uginają. Upadam na kolana, zginając kark, a spod mokrej koszulki drżącą dłonią wyjmuję złoty łańcuszek z krzyżykiem.

Boże, co się ze mną dzieje?!

Ściskam go mocno w dłoni, gdy spływająca łza przymarza na policzku.

Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę...

Chryste, pokornie cię o to błagam...

Że gdy w niej zabłądzę, podaj mnie, Angelowi, swoją miłosierną rękę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro