Rozdział 6
Red Dragon Night Club.
Zapamiętuję nazwę klubu, przed którym od kilku minut czekam na Marca. Z budynku dobiegają bitowo-basowe dźwięki. Prowadzące tam schody, podświetlone na czerwono, wyglądają jak wejście do piekła. Dłonie mi marzną, więc wsuwam je do kieszeni ramoneski. W jednej z nich wyczuwam połamanego papierosa i stare ulotki. W śmieciach zawsze cieplej. Marznie mi jeszcze czubek nosa, ale jego niestety nigdzie nie schowam. Odwracam głowę, słysząc klakson i pisk opon dochodzące z ulicy. Jestem na drodze nazwanej moim cudownym prawdziwym nazwiskiem, z czym czuję się cholernie nieswojo. Jakbym był całkowicie nagi, odarty z drugiego życia Tony'ego Angela, tej piekielnej tożsamości. Zupełnie takiej jak to zejście do klubowych podziemi.
Ten scenariusz, w którym Marco dowiedział się, kim jestem i wywiózł mnie specjalnie w to miejsce, na tę właśnie ulicę, by poetycko ze mną skończyć, jest chory. Koszmar. Choć z drugiej strony, okazałoby się to naprawdę finezyjne. Byłbym pod szczerym wrażeniem jego pomysłowości.
Caruso zbliża się do mnie dziarskim krokiem i z uniesioną głową. Broń mam? Mam. Staję w lekkim rozkroku, bo dodatkowy kilogram uparcie próbuje ściągać w dół szare dżinsy, ale moja ręka ani drgnie. Nie mogę ich poprawić, by nie zwrócić na siebie uwagi. Dobrze, że skutecznie pozbyłem się odruchów macania po biodrach czy plecach. Chorobliwego oglądania się, czy koszulka, pod którą mam broń, nie odstaje o trzy milimetry za dużo. Ochrona klubu, której zdążyłem się przez te kilka minut przyjrzeć, sprawdza wchodzących pod kątem wnoszenia broni. Nie robi tego bezpośrednio, za pomocą macanki, ale jeden z dwóch postawnych goryli lustruje gości, szczególnie w okolicy pasa. Wie, gdzie patrzeć. Jeżeli ktoś ma zauważyć, że mam przy sobie broń, to raczej tylko inny jej posiadacz. Ochroniarz nie uzna fałdy tworzącej się na ubraniu za saszetkę, komórkę czy cokolwiek innego, bo w pierwszej kolejności pomyśli o pukawce. Dlatego, mimo że mam ją schowaną dość dobrze, bliżej kręgosłupa, po zdjęciu ramoneski są nikłe szanse, że tego nie zauważą.
Co oczywiście mam głęboko w dupie.
Ulica nazwana moim nazwiskiem za bardzo mnie przeraża, abym ruszył się gdziekolwiek bez możliwości obrony. Twoja w tym głowa, Marco, aby mój desert pozostał na miejscu. W końcu po coś w to konkretne miejsce przyjechaliśmy.
– Tony, wchodzimy! Wybacz, że czekałeś, ale miałem ważny telefon.
Marco, nie czekając na mnie, rusza do zejścia, ale gdy tylko stawia stopę na pierwszym stopniu, odwraca się, gdyż zdał sobie sprawę, że nie przesunąłem się nawet o krok.
– Tony? – Rozkłada ręce. – Wchodzimy, dlaczego nie idziesz?
Krzyżuję ręce na klatce piersiowej, a z trzymanej w dłoni zapalniczki wydobywa się krótki i niewidoczny dla Marca ogień.
– A obiecasz mi, że jeżeli tam wejdę, to i stamtąd wyjdę?
Caruso się cofa i staje naprzeciw mnie, a następnie kładzie dłoń na moim barku. Unoszę głowę.
– Tony, niczego w tym życiu nie mogę ci obiecać, rozumiesz? Ale mogę ci powiedzieć, że jeżeli tam wejdziemy i spotkamy pewnego człowieka, to nazwę cię przy nim swoją rodziną. Doceń to, Angel. – Potrząsa mną lekko. – To znacznie podnosi twoje szanse na to, abyś stąd wyszedł.
– I to miało mnie niby zachęcić? – Unoszę brew.
– Nie... – Śmieje się irytująco. – To miało utwierdzić cię w przekonaniu, że warto mnie znać i mieć za przyjaciela, Tony! – Marco obejmuje mnie ramieniem. – No nie mów mi tylko, że chcesz zwrócić bilet? – Spogląda na mnie z kamienną twarzą. Uśmiech zniknął. – Przykro mi, ale tu nie ma reklamacji ani zwrotów. Rozumiesz?
– Nie chcę. I przestań mnie ciągle pytać, czy rozumiem. Zaczyna mnie to poważnie wkurwiać – odpowiadam stanowczo i ruszam do zejścia, ale tym razem to ja się zatrzymuję i odwracam. – Teraz ty się zastanawiasz?
***
Od czterdziestu minut siedzę w loży, na pikowanej kanapie pokrytej czarną, skóropodobną tkaniną. Znudzony do granic możliwości, przyglądam się tłumowi młodych ludzi, który bawi się na parkiecie przy muzyce stanowczo wykraczającej poza mój gust. Ochrona nie robiła większych problemów. Widać było, że Marco nie jest im obcy i że jego się nie zatrzymuje w wejściu. Ani jego, ani towarzyszących mu ludzi.
Tego wieczoru to ja mu towarzyszę – Tony, który podziwia teraz krwistą czerwień ścian, rozświetlony długi bar z alkoholami i pracujące przy nim jak mrówki barmanki w skąpych ciuchach składających się z kusych lateksowych spodenek w kolorze bordo, stanika i prześwitującej bluzki. Tandeta to zbyt skromne słowo. Nigdy nie przepadałem za tego typu lokalami i nie musiałem też nigdy ich odwiedzać, bo Scarlett i ja lubiliśmy raczej dobry rock'n'roll i małe koncerty z tego typu muzyką. Zresztą poznaliśmy się właśnie na jednym z nich, gdzie jako szesnastolatek dawałem popis rockowego wokalu ze swoją pierwszą kapelą, która już od dawna nie istnieje. Każdy z nas poszedł w inną stronę. Nawet nie mam pojęcia, co się teraz z chłopakami dzieje. W każdym razie to dobre wspomnienia i lubię do nich wracać, tak jak do tego spojrzenia, które wtedy wyłowiłem z bawiącego się przy scenie tłumu.
Minęło już ponad pięć lat od rozwodu, a ja nadal nie potrafię o tobie zapomnieć.
– Tony, mam do ciebie pytanie.
Otrząsam się ze wspomnień, spoglądam na Marca i upijam duży łyk coli.
– Co ty robisz z pieniędzmi?
Chrząkam mocno, bo nadszedł właśnie ten moment. Marco zaczyna się w końcu interesować czymś więcej niż tylko moimi nieużywanymi jajkami.
– Nic.
– Jak to nic? Zarabiasz kupę szmalu – mówi, przecierając usta dłonią. – Nie mieszkasz w ładnym domu, nie wozisz się drogim autem, nie przewalasz na dziwki czy dragi. Pytam więc: co robisz z pieniędzmi? Rozumiesz? Pytam cię, gdzie, w co i ile inwestujesz.
– To moje pieniądze – oznajmiam szorstko. – Nie czuję żadnego obowiązku, bym musiał ci się spowiadać, co z nimi robię. Może trzymam w skarpecie? W skrócie: to nie twój zasrany interes.
– Nie rozumiesz mnie, Tony...
On może nie, ale Chester na pewno. Sugerujesz Tony'emu, że zbliża się jego czas na rozliczanie z tobą ze swoich dochodów. Piramida. Kasa płynie z dołu na samą górę, wprost do Russo.
– Jeżeli tak, to wybacz. Wdrażam się.
Upijam kolejny łyk, zmieniając obiekt obserwacji z Marca na grupkę dziewczyn bawiących się przy antresoli DJ-a.
– Dlatego za każdym razem pytam cię, czy rozumiesz. Nie chciałbym, by doszło do nieporozumień albo by... – zaczyna gestykulować – ...by wynikło nagle, że były jakieś niejasności, rzeczy niedopowiedziane, ukryte – wylicza, odginając po kolei wszystkie palce – albo nierozliczone, bo na sprostowanie faktur, Tony, masz tylko jedną szansę, rozumiesz?
– Uczę się na błędach kolegów. – Unoszę kącik ust, mając na myśli Amantiego. – I tak, rozumiem, Marco, ale teraz ja mam pytanie.
Kiwa dłonią w geście, że mogę je zadać.
– Po cholerę mnie tu ze sobą przyciągnąłeś? Bo chyba nie po to, żeby powywijać ze mną na parkiecie?
Marco podwija mankiet koszuli i sprawdza godzinę. Nie wygląda na kogoś, kto byłby zaniepokojony czyimś spóźnieniem, czyli wszystko idzie zgodnie z jego planem. Być może przyjechaliśmy za wcześnie, by Caruso mógł wypić kilka głębszych i skupić się na tyłkach dziewczyn.
– Tony, jesteś niecierpliwy i dziwnie zestresowany. Może ty za dużo pracujesz?
Nieprzerwanie od czterech lat, bez dnia urlopu.
– Może? – fukam, ponownie skupiając wzrok na antresoli. – Po prostu wkurza mnie, że wymagasz wykładania kart na stół, a sam trzymasz wachlarz pod nim. Marco, nie tak się zachowują przyjaciele.
– Zdobywanie przez ciebie wiedzy jest uzależnione od twojej przydatności.
Wybucham śmiechem.
– To jakiś zakon? – Podrzucam kapsel od butelki. – Stopnie wtajemniczenia?
– Tony, dlaczego cały czas próbujesz mnie przekonać, że nie masz pojęcia, o czym mówię? Znamy się od prawie czterech lat, jesteś bystry i sprytny. Nie oszukuj mnie, że jest inaczej. – Pstryka palcami na przechodzącą kelnerkę, którą prosi o butelkę tequili. – I powiedz mi, dlaczego masz dzisiaj przy sobie broń.
Zauważył, ale wcale nie liczyłem na to, że tego nie zrobi. Dziwi mnie raczej, że pyta o przyczynę jej zabrania. Skoro wie, jak jest, nie powinno to być dla niego zaskoczeniem. A może właściwie wcale nie jest?
– Już ci wspomniałem, że bardzo chciałbym stąd wyjść i trafić dzisiaj do swojego łóżka. Jak na razie nie jesteś w stanie niczego mi zagwarantować, więc byłbym idiotą, nie mając jej przy sobie.
Marco obserwuje mnie uważnie i mam wrażenie, że na jego twarzy maluje się wręcz duma.
– Jesteś tym zaskoczony? – pytam jeszcze.
– Bardzo pozytywnie. – Odbiera zamówioną butelkę z nakrętką w kształcie małego sombrero. – Czyli nawet dzisiaj jesteś gotowy, by pociągnąć za spust?
– Od zawsze byłem.
A masz, Marco. Połechtam troszkę twoje mentorskie ego. Trafiłeś na idealnego dla ciebie made mana.
– Powiem ci, Tony, że jesteś w stanie daleko zajść. Jeżeli oczywiście będziesz cierpliwy, bo nawet najwięksi zaczynali od czyszczenia butów. Nie ma nic za darmo, na wszystko musisz sobie zapracować. To jak w wojsku: nie zostaniesz kapitanem, nie będąc wcześniej zwykłym żołnierzem.
– Na jakim etapie jesteś ty?
– Takim, by móc wydawać ci polecenia i na tym skończmy rozmowę.
– Nie możesz tego robić. Nie jestem jeszcze żołnierzem, bo Amanti nadal żyje.
– Czyli jednak rozumiesz, o czym mówię. Moje karty nie są dla ciebie ukryte.
Prycham, krzyżując ręce na piersi.
– Oczywiście, że rozumiem. Sprawdzałem tylko, jak bardzo pewne informacje są poufne i w jakim stopniu można sobie pozwolić bezpośrednio o nich rozmawiać.
Marco chwyta w dłoń stojącą na stoliku butelkę i odkręca wymyślny korek. Napełnia jedną szklankę opróżnioną z wcześniej nalanej whisky. Ja obserwuję jego, a on mnie. Odkąd został capo i zaproponował mi wejście w struktury rodziny, jego sposób rozmowy ze mną zmienił się diametralnie. Przeszliśmy na wyższy poziom, gdzie nazwiska, koneksje, grube przestępstwa i brudne interesy są niby na wyciągnięcie ręki, ale na poznanie ich trzeba sobie zasłużyć. Dlatego tak bardzo podkreśla, abym był cierpliwy i nie próbował przeskakiwać tego, czego się nie da przeskoczyć. Nie dowiem się niczego ponad to, na co on, mój kapitan, wyrazi zgodę. To wspinaczka po wielu szczeblach. Część z nich mam już za sobą. Wspinałem się po nich cztery lata. Ile więc jeszcze przede mną?
– Na wszystko jest odpowiedni czas i miejsce – kontynuuje Caruso po chwili. – Tak jak teraz, bo obiecałem ci, że kogoś dzisiaj poznasz. Kogoś, w czyim towarzystwie warto się pokazać, bo być może w przyszłości nazwie cię on gdzieś swoim przyjacielem. Ale tu nie chodzi o taką podwórkową przyjaźń. Będzie to oznaczać, że ten ktoś zasugeruje komuś ważnemu, że ty, Anthony, jesteś osobą, przez którą można coś załatwić. Rozumiesz, Tony? Ty też może nazwiesz kiedyś kogoś swoją rodziną czy przyjacielem. To jak zębate koła.
– Ta... – mruczę, gdy mój wzrok ponownie przykuwa ta sama grupa czterech bawiących się dziewczyn. – Spryt i przydatność, jaśniej się już nie da – dodaję, skupiając wzrok na drobnej brunetce, która odeszła od baru z dwoma drinkami.
Marco sapie coś jeszcze pod nosem i odpala jednego ze swoich lekkich papierosów. Zakończył już rozmowę ze mną, więc pozostaje mi tylko czekać na kolejną część wieczoru i na szanownego gościa, któremu mam zostać przedstawiony.
Cholera...
Panujący półmrok, przecinany co chwilę jaśniejszymi strumieniami światła, utrudnia mi dokładne rozpoznanie twarzy tańczącej brunetki. Przeznaczona do zabawy część sali wygląda tak, jakby ktoś błyskał tam co sekundę ogromnym fleszem. Dobrze, że nie choruję na epilepsję, bo leżałbym już tutaj martwy. Przyglądając się ruchom dziewczyny, stwierdzam, że ten drink nie był chyba najlepszym wyborem, bo może skutecznie skrócić czas jej zabawy. Jest mocno podpita i daje się ponosić w tańcu dwóm adoratorom, którzy prawdopodobnie są jej obcy. W dodatku zasłaniają mi pole widzenia. Mrużę oczy za każdym razem, gdy twarz młodej kobiety znajduje się na wprost mnie. Wydaje mi się, że gdzieś już widziałem ten mały nos i wydatne usta. Od owej długowłosej brunetki dzieli mnie może około dziesięciu metrów. Przysuwam się bliżej stolika i podpieram na rękach. Wysportowane ciało dziewczyny opina czerwona, cekinowa sukienka bez ramiączek, która podsuwa się zdecydowanie za wysoko podczas gwałtownych ruchów, potwierdzając tym samym, że patrzę na chodzące... dzieło sztuki.
Marie!
Rozpoznaję ją, gdy udaje nam się skrzyżować spojrzenia. Do tej pory nie byłem pewny, czy obserwowana przeze mnie dziewczyna to ta urocza osoba z akt tej sprawy. Teraz widzę to dokładnie. Marie nie przerywa kontaktu wzrokowego i obdarza mnie subtelnym uśmiechem, którego nie odwzajemniam. Tkwię w tej samej pozycji, gapiąc się na nią do momentu, aż nieco wyższy od niej blondyn przyciąga ją do siebie. Ręce Marie od razu oplatają jego szyję. Klubowa muzyka porywa ich w kilka sekund.
To boski plan, że trafiłem tutaj akurat na ciebie? Może to szansa, byśmy się do siebie zbliżyli dużo wcześniej? Jestem pewny, że wiesz więcej niż trzech Marców razem wziętych. Sprawdźmy więc, jak bardzo jesteś jeszcze dla mnie niedostępna.
Wyczekuję momentu, w którym Marco zwróci uwagę na moje nieprzerwane obserwowanie miejsca pod antresolą. Robię to na tyle długo i na tyle intensywnie, że ciekawość w końcu nakazuje mu spojrzeć w tym samym kierunku. Mija kilka sekund, zanim w końcu odwraca głowę, więc mój wzrok ponownie skupia się na jego kwadratowej szczęce i tych czarnych, gęstych włosach, które zaczesuje do góry jak Presley.
– Która? – rzuca.
– Co która?
– Sprawia, że myślisz o kolorze jej majtek.
– Czerwone cekiny. – Kiwam głową, spoglądając na Marie, która bawi się już w ramionach innego faceta. – Około metra siedemdziesięciu, bez obcasów z dziesięć mniej. Myślę, że majtki ma w kolorze sukienki, a ty jak obstawiasz?
Marco lustruje mnie wzrokiem, bo dobrze wie, o kim mówię. Nie musi tego ponownie sprawdzać, a ja już za chwilę się dowiem, jak bardzo ta dziewczyna jest mu znajoma.
– Jej majtki akurat mnie nie interesują.
– A to dziwne... – Unoszę brew. – Bo jest bardzo seksowna. Kto wie, może nawet sam skuszę się na mały taniec?
– Odpuść.
Bingo!
– Dlaczego?
– Po prostu odpuść i nawet tam nie patrz. A tym bardziej nie myśl o jej majtkach.
Śmieję się.
– Marco, wybacz, ale twoja władza nie sięga tak daleko, by mówić mi, którą panienkę mogę sobie zabrać do mieszkania, a której nie. Ona mi się cholernie podoba i mam naprawdę głęboko w dupie twoje rozkazy w tym temacie. No i w końcu może przestaniesz się martwić o moje jajka — podsumowuję z uśmiechem.
Podnoszę się z siedzenia z zamiarem zaproszenia Marie do tańca, choć wiem, że Caruso mi na to nie pozwoli, bo jego mocne i krępe palce zaciskają się już na mięśniach mojego lewego ramienia.
– Tony, do złotej kurwy! Obowiązuje prosta zasada: nie sraj we własnym gnieździe.
– Gnieździe? Kto to jest? – Wyrywając ramię z uścisku, ponownie ścigam oczami Marie.
– Ktoś, na poznanie kogo nie przyszła jeszcze dla ciebie pora. Idziemy, Tony.
– To rodzina?! – pytam głośniej, przeciskając się za Carusem przez tłum.
Odwracam się, by złapać jeszcze kontakt z Marie, ale jej drobna sylwetka utonęła już w tym parkietowym morzu. Zauważyłaś mnie, Russo, i mam nadzieję, że dobrze zapamiętasz moją twarz, bo niedługo ci o sobie przypomnę.
– Andiamo[1], Tony!
Andiamo, andiamo...
Na moje zainteresowanie Marie Caruso zareagował tak, jakby ktoś nagle przystawił mu zimną lufę do czoła. Sama dziewczyna prawdopodobnie nie zwróciła na niego uwagi, zupełnie jakby nie był dla niej nikim znajomym, ewentualnie ta nieuwaga była celowa. Gdyby jednak trzymać się tej drugiej wersji, to ze mną, jako towarzyszem Marca, powinna zrobić to samo, a tymczasem mnie potraktowała jak zwyczajnego gościa. Wniosek? Marie najprawdopodobniej nie zna Marca Carusa, za to on doskonale zna ją. Zatem moja teoria, jakoby morderstwa Vaniera miała dokonać córka Russo, coraz bardziej przypomina bzdurę wyssaną z palca... Nie oznacza to jednak, że zgadzam się z Kellanem, że tatuś trzyma córcię zupełnie na boku. Nie wiem, co to jest, ale coś nie pozwala mi tak myśleć. Podejrzenia, które być może przerodzą się w fakty. Tylko jak działać, by zbliżyć się do samej Marie, skoro na razie dostałem szansę jedynie na bycie mafijnym żołnierzem?
Z drugiej strony, to przecież tylko zwyczajna, bogata dziewczyna, na którą zupełnie przypadkiem może wpaść chłopak z sąsiedztwa...
Nie! Nie ma takiej opcji. Trzeciej osobowości już bym nie zniósł.
Sprawę młodej Russo pozostawię więc do analizy i opracowania planu działania na spokojnie. Teraz nie czas i pora na to, jak rzekłby Marco.
Przechodzimy przez pomieszczenie ochrony i docieramy do wąskiego, dość ciemnego korytarza, na którego końcu znajdują się podświetlane taśmą LED schody prowadzące w dół. To byłoby idealne miejsce na moją egzekucję. Niczym faraon – posiadałbym własny grobowiec. Ta część budynku jest idealnie wyciszona. Nie dobiegają tutaj żadne głośne dźwięki, a co za tym idzie, nic, co dzieje się w tych ścianach, nie wydobywa się poza nie.
Miejsce obrzędów? To tutaj zawieracie omertę, zmowę milczenia? Czy to już przeżytek, Marco?
– Pamiętaj, Tony, że powiem o tobie jako swojej rodzinie – mówi, zaciskając dłoń na klamce.
Nie mogę powiedzieć, że czuję się zupełnie spokojny, bo tym razem nie jestem na swoim terenie. Mój plan tutaj nie obowiązuje, to czysta improwizacja. Zastosuję więc zasadę, że milczenie bywa złotem.
– Mam się do ciebie zwracać „tatusiu"?
Marco poklepuje mój policzek. Nie lubię, gdy to robi, szczególnie prawą ręką.
– Polubią twój humor, Tony. Już ci mówiłem, że jesteś niestereotypowy.
– Ta... – Przewracam oczami, czując, że żołądek mi się ściska. – Zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie zacząłem na nim zarabiać.
Widzisz, Penny? Jak wrócę, założymy kabaret.
– Na wszystkim możesz zarabiać. – Naciska klamkę i uchyla drzwi, a moje nozdrza atakuje ciężki tytoniowy dym. – Jeżeli tylko posiadasz talent.
Wstrzymuję się przez wygłoszeniem kolejnego komentarza na temat ponownego pieprzenia o talentach i wchodzę za Carusem do pomieszczenia. Od razu rzuca mi się w oczy stojący na środku stół bilardowy oświetlony zwisającą nad nim lampą. Po lewej stronie niewielki barek z alkoholami i stara szafa grająca rodem z lat sześćdziesiątych, z której, no jakżeby inaczej, dobiega koncert ulubieńca mafiozów – Franka Sinatry. Został nim, bo sam wyjątkowo lubił to mafijne towarzystwo i nigdy nie żałował czasu, by grać dla nich małe, prywatne koncerty. Ciekawa historia, wręcz jak żywa, szczególnie gdy słyszy się jego głos okraszony śmiechem dwóch, jak na moje oko, trzydziestokilkuletnich mężczyzn, powiązanych ściśle z tym światem.
W reakcji na skrzypnięcie zamykanych drzwi mężczyźni obecni w pokoju przerywają rozdawanie kart i wstają od stołu spowitego w tytoniowym dymie drapiącym mnie w gardło. Zmierzam z Markiem w kierunku nieznanych mi typów, po drodze zwracając uwagę na blat baru, gdzie leży kilkanaście przezroczystych worków z białym proszkiem.
– Luca! – Marco wita się z jednym z mężczyzn, któremu odstający brzuch widocznie przeszkadza w swobodnym poklepaniu przyjaciela po plecach. – Czerwony Luca!
Ksywa dobrana. Kolor jego twarzy zdradza, że ma poważne problemy z nadciśnieniem.
– Marco! Kopę lat, przyjacielu, ale widzę, że królowie nadal rządzą królestwem! – Czerwony Luca potrząsa Markiem za braki, podczas gdy ja staję obok, będąc cały czas obserwowanym przez drugiego mężczyznę.
Podwijam rękawy ramoneski i wymieniam z nim chłodne spojrzenie. Temperatura pomieszczenia sprawia, że pot spływa mi po plecach chyba całym wodospadem. Kurtki jednak nie zamierzam zdejmować.
– Były czasy wojny, nastały czasy pokoju. Powiększyliśmy tylko terytorium i wybacz, że przyjmuję cię teraz w tej melinie, ale nadal oczyszczamy teren. Luca... – Marco odwraca się w moją stronę, po czym obejmuje mnie ramieniem – to moja rodzina, Tony Angel. Rozumiesz, Luca? To mój dobry przyjaciel.
– Nie miałem jeszcze przyjemności. – Podaje mi dłoń, którą ściskam. – I nie słyszałem o tobie, Tony, ale nie jestem stąd. Nie lubię Bostonu, zdecydowanie za dużo skurwieli przypada tu na metr kwadratowy.
Unoszę kącik ust w reakcji na ten wyszukany żart.
– A co on, Marco? Niemowa?
– Tony jest dzisiaj spięty. – Pstryka palcami na kolesia robiącego drinki za bufetem. – Carlo, przygotuj nam coś dobrego na rozluźnienie.
– Marco, ja nie piję – odzywam się w końcu, na co Luca unosi brwi. – Prowadzę.
– A kto mówi o alkoholu?
– Odzyskał język i proszę, jaki ułożony. Tony?
Spoglądam ponownie na Lucę.
– Jesteś z Bostonu? Powiedz mi coś o sobie. – Kiwa na mnie dłonią, zapraszając do stołu, przy którym rozgrywali karty. – Marco wspominał, że warto być twoim przyjacielem. Wiesz, lubię zaczynać nowe znajomości, szczególnie teraz, gdy mam opuścić swoją ukochaną Florydę.
Mam przebłysk pamięci: czy to Veronese, o którego pytał Kellan?
– Lubię wiedzieć co, gdzie i jak da się załatwić. To jak, Tony? Co możesz mi zaoferować?
Wygodną celę.
– A może odwrotnie? – pytam, przechylając głowę w bok. – Może to ty, jako nowy na tym terenie, coś mi zaoferujesz, bym utwierdził się w przekonaniu, że warto cię tu w ogóle trzymać?
Miałem się nie odzywać, a zdążyłem już wprowadzić Lucę w stan, w którym wyraz jego twarzy i wręcz mordercze spojrzenie sugerują mi, że chyba na zbyt wiele sobie pozwoliłem. Nie odpuszczam jednak, bo jeżeli ma mnie zapamiętać po pierwszym spotkaniu, to nie z wrażeniem, że właśnie krzyżuje z nim spojrzenie jakaś byle pizda. Nauczyłem się tu dużo, w szczególności szybkiego odzyskiwania pewności siebie. Luca po chwili obserwacji zmienia grymas w szeroki uśmiech, wybuchając głośnym śmiechem, który ściąga do nas Marca i jego kumpla, którego imienia nadal nie poznała moja hawajska kochanka – dyktafon.
– Marco! Skąd ty go wytrzasnąłeś?
– Przecież to Tony. Słyszałem o tobie.
Podnoszę wzrok na gościa z orlim nosem, który niespodziewanie wtrącił się do naszej rozmowy.
– Mówią na ciebie Tony furgoneciarz!
Tony furgoneciarz? Jestem już na tyle sławny, że dorobiłem się nawet przydomku? Prawie jak Donny „Jubiler" Brasco.
– Luca, Tony jest moim przyjacielem i posiada wybitny talent. – Marco zaczyna nakreślać mój fałszywy życiorys, czemu uważnie się przysłuchuję. – Nie przyprowadzałbym tutaj gościa, który nie byłby wise guy[2], rozumiesz? To, kurwa, najwybitniejszy złodziej, jakiego znam. W całym cholernym Bostonie. W dodatku to ponoć dobry programista, ale od tej strony jeszcze go nie poznałem.
Marco wciąga na dłonie foliowe rękawiczki i po chwili otwiera worek z koką. Skupiam na nim wzrok, ciężko przełykając ślinę. Staram się zachować niewzruszony wyraz twarzy i nie dać po sobie poznać, że zaczyna mi się to bardzo, kurwa, nie podobać.
– Znasz się na bankowych transferach? – pyta Luca.
– Znam się na obchodzeniu monitoringu i opieprzaniu furgonetek, ale to już słyszałeś.
– Transfer pieniędzy na polisy ubezpieczeniowe. Mówi ci to coś?
Tak, mówi mi to, że być może nazywasz się Veronese, na którego nazwisko miałem zwracać uwagę. Jak tam idą wspólne interesy przy praniu pieniędzy za pomocą wyłudzania odszkodowań? Hydraulika przestała być w cenie?
– Zakup legalnego przedsięwzięcia za niekoniecznie czystą kasę, ubezpieczenie go, doprowadzenie do upadku i wypłata odszkodowania – odpowiadam Luce. – Jestem w domu?
Potencjalny Veronese bije brawo, podczas gdy gość o garbatym nosie tworzy trzy równe kreseczki do wciągania. Może faktycznie bezpieczniej byłoby się napić?
– Jesteś w domu, a nawet lepiej, bo w łóżeczku, pod ciepłą kołderką. Myślę, Tony, że mocno się zaprzyjaźnimy, gdy przejmę pewne interesy.
Jeżeli nie poda mi nazwiska, to z tego półgodzinnego pierdolenia nie wyniknie zupełnie nic. W samej dupie mam jego przydomek. Potrzebuję pieprzonego nazwiska! Zaczynam się irytować, już niewiele we mnie zostało cierpliwości, bo wewnętrznie po prostu się gotuję. Wyobrażam sobie miny mądrych ludzi w wydziale, którzy będą analizować te nagrania jak pieprzone rebusy. Brakuje tylko tego, żeby zaczęli gadać nazwami dań z jakiegoś włoskiego menu.
To jak? Dzisiaj jakiś haracz, wymuszenie? Oczywiście, Marco, zaserwujemy margheritę z podwójnym serem!
Stop. Wróć. Margherita nie ma sera.
Albo ma?
Za to ja na pewno mam, ale mętlik w głowie.
I spocone dłonie.
Będziemy wciągać, wcierać czy rozpuszczać?
Oczywiście nie margheritę.
Opuszczam na chwilę powieki, widząc w kadrze Scarlett i jej zielone oczy.
Oślepia mnie flesz.
I sypią się cekiny, cekiny, faluje czerwona sukienka.
Marie!
Zdradź Tony'emu swoją tajemnicę, na pewno musisz jakąś mieć.
– Ej! Tony!
Głośno łapię oddech, gdy to imię uderza w moje bębenki. Czuję spływającą po skroni kroplę potu, którą szybko wycieram. Znów mnie to dopadło. Straciłem kontrolę, bo mam tylko jeden umysł, jedno ciało i dwa różne życia, które gryzą się ze sobą jak wściekłe psy, w najmniej odpowiednich momentach.
– Co jest? – pytam Orlego Nosa, poprawiając pozycję siedzącą. – Choć zanim zadasz mi pytanie, podaj mi swoje imię. Ty moje znasz, czas, abym ja poznał twoje.
– Carlo.
Faktycznie. Marco przecież tak się do niego zwrócił, ale ja nie zarejestrowałem nawet tego. Mój mózg zaczyna szwankować.
– Twoje dziary na rękach? – pyta, na co marszczę czoło.
– Co z nimi? – Spoglądam na swoje wytatuowane przedramiona.
– Bolało? Gdy się tatuowałeś?
– Czemu o to pytasz?
Kątem oka zerkam na Marca i Czerwonego Lucę. Chwilowo się od nas odcięli i skupili na cichej rozmowie, której treści, niestety, nie słyszę, poza pojedynczymi, wyrwanymi z kontekstu wyrazami. Po rzuconym nazwisku Amantiego i spojrzeniu zaserwowanym mi przez Lucę domyślam się jedynie, że rozmawiają o usunięciu Niccola z ich terenu. Marco przedstawił właśnie gościa, który dokona tej egzekucji.
– Chcę sobie zrobić jeden, o tutaj – wskazuje dłonią na klatkę piersiową po stronie serca – ale cholernie boję się bólu.
– Carlo – wtrąca się Caruso. – Pięć lat temu made man od Levego połamał ci na żywca ręce w kilku miejscach, a ty się boisz bólu od jakiejś pieprzonej dziary?
– Ale to było z zaskoczenia, Marco, co oznacza, że się o ten ból nie prosiłem, rozumiesz różnicę?
– Nadal nie.
– Do przyjemnych doznań to nie należy – przerywam dialog spóźnioną odpowiedzią, na którą czekał Carlo. – Ale jak zniosłeś połamanie kończyn, to od tego na pewno się nie zesrasz – dodaję i korzystając z chwili ich nieuwagi, wsuwam dłoń w szczelinę między pikowanym oparciem a siedzeniem. Wyjmuję ją po dwóch sekundach i skupiam wzrok na scenie po mojej prawej.
Czerwony Luca pochyla się nad jedną z przygotowanych kresek i wciąga ją na raz. Potrząsa głową, odruchowo przecierając nos. Za kilka chwil jego umysłem zawładnie pieprzona euforia, której ja nie mam ochoty doświadczać. Moje ciało reaguje nerwowym tikiem; lewa noga zaczyna podskakiwać i żyć własnym życiem. Pozostały dwie kreski na trzech. Carlo i Marco, proszę bardzo, nie krępujcie się.
– Mia mamma choruje na raka. Pozostały jej dwa tygodnie życia. Chcę sobie zrobić jej wizerunek, żeby mieć ją zawsze przy sobie.
Och, szczytne i jakie wzruszające. Wciągaj tę krechę!
– To sobie ją, kurwa, wypchaj!
Prycham, zdecydowanie za głośno, ale ten żart naprawdę się Marcowi udał. Carlo gromi mnie wzrokiem za to parsknięcie, ale ani drgnie, by pobrudzić sobie na biało ten garbaty nosek. Luca odpływa. Z finezją i pietyzmem zaciąga się papierosem, po czym z zadartą głową wypuszcza biały dym i obserwuje go.
Marco! Doskonale wiesz, że nie biorę tego gówna!
– Cmoknij mnie w ptaszka, Marco, wiem, że to lubisz. Hej, Tony!
– Co jest?
– Marco mówi, że masz talent, ale wiesz... – Carlo przysuwa krzesełko bliżej mnie. – Ja myślę, furgoneciarzu, że masz raczej pieprzone szczęście. Cały czas wychodzisz bez szwanku. Cholera! Uchyl mi rąbka tajemnicy! Jak ty to robisz?
– Zazdrość to bardzo negatywna cecha.
– A kto ci powiedział, że jestem, kurwa, zazdrosny?
– Twoja umierająca stara.
– A mnie ten twój talent, o którym pierdoli Marco, śmierdzi na kilometr.
– Ej, ej! Mordy na haczyk! – Marco podrywa się z krzesła, przerywając napiętą wymianę zdań pomiędzy mną a jego drugim przyjacielem.
Carlo zaatakował mnie najprawdopodobniej przez moją reakcję na żart o jego matce. Myślę jednak, że zrobił to zaskakująco późno, bo przecież obserwuje mnie podejrzliwie od samego początku. No cóż, trudno, zawsze trafi się jakaś czarna owca. Jedno jest pewne – ciebie, Carlo, nigdzie i nigdy nie nazwę przyjacielem.
Marco, stojąc między naszymi krzesłami, naprzemiennie mierzy nas wzrokiem. Jego rozpostarte ręce i napięte dłonie są w gotowości, by przyłożyć każdemu z nas nawet za krzywe spojrzenie. Nie pozwoli sobie popsuć spotkania w interesach.
– Zamknij mordę na haczyk, Carlo. Tony to moja rodzina, a jak się postara, to i w przyszłości prawa ręka. Rozumiesz, kurwa, co mówię?
Carlo nie odpowiada, więc Marco próbuje jeszcze raz:
– Pytam, czy rozumiesz sytuację. A jeżeli nie, to objaśnię ci ją w inny sposób. Znalazłeś się tutaj tylko dlatego, że masz niedokończoną robotę, powierzoną ci jeszcze przez Vaniera, a ja mam zamiar dopilnować, byś ją wykonał. A gdy to nastąpi, wrócisz na ulicę i pozwolę ci co najwyżej przynieść mi do kibla rolkę papieru, gdy się skończy. – Marco chwyta go za kołnierzyk koszuli i mocno potrząsa jego głową. – Wyraziłem się jasno?
– Jak najbardziej...– syczy Carlo, widząc mój triumfalny uśmiech.
To aż nieprawdopodobne, jak bardzo jesteś w stanie za mnie ręczyć, Marco. Opłaciły mi się te prawie cztery lata robienia z tobą śmierdzących interesów.
– W ramach przeprosin odstąpię koledze swoją działkę – słyszę Carla.
– Nie musisz tego robić, bo od początku nie była dla ciebie – kontruje Caruso.
– Daruj sobie uprzejmość, Marco... Dobrze znasz moje zasady, więc, z łaski swojej, zacznij je, kurwa, szanować. Nie biorę tego gówna... – cedzę.
– Gówna? – rzuca Carlo, ale robi to, jak na mój gust, zbyt pewnie, bo moja pięść nagle zapragnęła poznać się z jego nosem.
– Mam powtórzyć po włosku? – Pochylam się w jego stronę. – Merda[3].
– Sugerujesz mi, że nie znasz jakości i smaku towaru, który sprzedajesz?
– Mam pełne zaufanie do waszego wysublimowanego gustu.
– Naprawdę, Tony?
Obrzucam spojrzeniem Lucę, który najpierw odezwał się do mnie ze stoickim spokojem, a teraz przeładowuje broń.
– To w takim razie uwierz mi na słowo, że ten ołów posmakuje ci wyśmienicie. – Chłodna stal celuje wprost w moje czoło.
Kątem oka zerkam na Marca, który wstrzymuje się od reakcji.
– Wciągaj – ponagla mnie Luca.
– Nie mam ochoty.
– Wciągaj – macha bronią – bo odwiedzisz stwórcę, Angel. Marco, namów przyjaciela, bo chyba nie wie, że swoim nieładnie jest odmawiać. Towar pierwsza klasa – mamrocze, dociskając spluwę do mojej czaszki.
Staram się nie ruszać i opanować wszystkie widoczne na twarzy emocje.
– To tylko koka, Tony! – Caruso potrząsa moim barkiem. – Nie żałuj sobie. Taka porcja sporo kosztuje, zresztą sam o tym wiesz. Stres ci odejdzie jak ręką odjął, więc nie pierdol i nie przynoś mi wstydu.
– Wciągaj... Drugi raz powtarzał nie będę.
Doskonale o tym wiem, Luca. Twój posrebrzany rewolwer ani na chwilę nie przestaje całować mojego czoła. Jestem w stanie zrobić wszystko, czego wymaga ta pieprzona tożsamość, by czas moich stosunków z nią jak najszybciej dobiegł końca. Końca zwieńczonego widokiem waszych wściekłych oczu na procesowej sali. Chciałbym być wtedy w twojej głowie, Marco, i znać wszystkie twoje myśli o tym, jak bardzo dałeś się wykiwać chłopakowi z przedmieść Bostonu. Jak bardzo mu zaufałeś, czym zachwiałeś u podstawy całym swoim światem. Będzie tylko jedna rzecz, której być może pożałuję, a raczej ludzie, do których życia mnie mimo wszystko zaprosiłeś. Twoja rodzina. Nie będę szukał u nich wybaczenia za to, kim się okazałem, bo wiem, że go nie otrzymam. Będę jednak na tyle miłosierny, Marco, by jako Angel, twój anioł stróż, pomodlić się o ich wybaczenie dla ciebie.
Luca opuszcza broń, gdy przenoszę się na miejsce obok niego. Nie przeciągając tej chwili dłużej, zatykam prawą dziurkę nosa, pochylam się i drugą pochłaniam narkotyk. Wyprałem się z emocji i odrzuciłem uczucia, zapomniałem o prawdziwym sobie, bo to, co zrobiłem, nie należy do mnie. To nie jestem ja, to tylko powłoka, to aktorska maska i pieprzone złudzenie...
Pieprzone złudzenie...
Tony, nie walcz z Chesterem!
Bo to jedno ciało i zdradliwy umysł.
Autodestrukcja...
Infekowanie samego siebie.
Wewnętrzne mrowienie...
Odchylam głowę w tył, w ustach mam nieprzyjemny, benzynowy posmak. Głos Marca rozpływa się gdzieś ponad mną i mam wrażenie, że jest odległy o dziesiątki kilometrów, a jednocześnie bliski, jakby wwiercał się w moją głowę. Każdy szept jest jak sztylet, a moje wyostrzone zmysły słyszą nawet to, co nie zostało wypowiedziane. Euforyczne znieczulenie... Mój umysł pracuje szybciej, czego nie chce zrozumieć odprężone ciało. Jest jakby obok, pozwalając unieść się świadomości ponad fizyczne ograniczenia. Opuszczam powieki, gdy oddech zwalnia, a otaczający mnie świat nabiera rozpędu...
Marie... Tony pragnie do ciebie wrócić.
– Chcę wiedzieć, jakiego koloru masz majtki... – mamroczę.
– Marco, spójrz na pieprzoną minę Angela, chyba naprawdę zobaczył Boga.
– Albo Maryję, Luca, bo mamrocze o jej majtkach... Ej, ej, ej! Tony! Tony!
Czuję uderzenia dłoni Marca na policzku, ale jest zbyt przyjemnie, by reagować i cokolwiek zmieniać.
– Zostaw go, Marco, nic mu nie będzie. Wciągnął tylko za dużo. Odleci na parę minut na skrzydełkach, a potem będzie miał wystrzał. Zazdroszczę mu nawet, bo na mnie już takie dawki nie działają.
– Nie spodziewałem się, że go tak poskłada. Kurwa, całkowicie odpłynął!
Gówno prawda. Wszystko słyszę... Tylko ciało jest jakby poza jego zasięgiem.
– Tony! Tylko mi tutaj nie wykituj! Pilnuj go, Luca, muszę się odlać.
Jak przez mgłę widzę pochylającą się nade mną czerwoną twarz Marca. Nie... to nie on, jego oczy nie są aż tak diabelsko czarne... To Luca.
– Carlo, opróżnij jego broń z magazynku, ma ją z tyłu, w kaburze. I jeszcze jedno...
– Co?
– Sprawdź, czy nasz Angel nie spowiada się Bogu...
Podnoszę ociężałą głowę, gdy dłoń Luki chwyta mnie za zdrętwiałą szczękę, wbijając w nią palce. Ja swoich nie czuję.
– Sprawdź to dokładnie, bo bardzo nie lubię takich ładnych chłopców na podsłuchu...
__________
Przypisy:
[1] Andiamo (wł.) – idziemy, chodźmy.
[2] Wise guy – popularne określenie oznaczające mądrego, bystrego cwaniaka, stosowane często przez członków mafii wobec towarzyszy.
[3] Merda (wł.) – gówno
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro