Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Przecieram zmęczone oczy i przerzucam kartki w kalendarzu. Liczę, ile dni pozostało do końca tej zimy, która ciągnie się w nieskończoność. Bostońskie poranki coraz częściej doprowadzają mnie do białej gorączki. Mieszkając w Arizonie, słonecznych promieni, które przyjemnie rozgrzewały moją bladą skórę, miałem pod dostatkiem. Eldorado.

Tęsknię zarówno za tym miastem, w którym spędziłem, jak by nie patrzeć, ćwierć wieku, jak i za twoimi stand-upami, Penny. Doprowadzałaś mnie nimi do śmiechu, który powodował bóle brzucha. Żadna rodzinna impreza nie mogła obejść się bez twojego występu. Byłem ich najzagorzalszym fanem. Pamiętam łzy w twoich brązowych oczach, gdy oznajmiłem, że na jakiś czas będę musiał cię opuścić. Nie dopytywałaś, a ja czułem się niesamowicie dumny, że tak dzielnie to znosisz. Z każdym wschodem słońca wyobrażam sobie nasz wspólny poranek przy herbacie i słowa, które do ciebie wypowiadam: „Widzisz, Penny? Mówiłem, że wrócę".

Wrócę. Powieszę za jaja nawet samego Marca, jeżeli od tego miałoby to zależeć. Zrobię wszystko.

22 grudnia 2010

Kolejna kartka w kalendarzu, którą wyrwę dzisiejszego wieczora. Trzy dni do gwiazdki, a ja z niecierpliwością wyczekuję swojego prezentu. Wychylam się przez kuchenne okno z widokiem na parking, by sprawdzić, czy nie ma tam kurierskiej ciężarówki. Niestety. Z braku laku obserwuję przechodniów, którym już się udziela ten cały świąteczny klimat. Wczorajszego popołudnia na pobliskim placu zabaw ubrano bożonarodzeniowe drzewko. Ciepły blask różnokolorowych lampek cieszy moje oko i oczy wszystkich dzieci z tutejszego domu dziecka. Przyznam szczerze, że czekam z niecierpliwością, aż w przedświąteczny wieczór zbiorą się tam, by śpiewać bożonarodzeniowe piosenki, jak robią co roku. To jedyny moment tego dnia, który jeszcze lubię. Parzę wtedy kawę, wychodzę z mieszkania i siedząc na jednej z drewnianych ławek, jestem wiernym widzem przedstawienia. Dzieciaki mnie znają i nigdy nie są zaskoczone obecnością gościa, który z taką radością ich słucha. Wiedzą też, że po występie każde z nich otrzyma paczkę słodkości. Cieszy mnie ten moment. Chwile, które sprawiają, że jestem szczęśliwy, że nie czuję tego całego smrodu wokół. To mnie buduje i stawia ponownie na nogi. Niestety trwa na tyle krótko, że po powrocie do mieszkania znów dopada mnie myśl, jak bardzo nienawidzę gwiazdki.

– Wesołych świąt, Tony – warczę, zamazując datę czerwonym zakreślaczem. – Kolejnych bostońskich i samotnych świąt.

Padam na podłogę i kończę poranny trening. Dobijam się setką wykonanych pompek, więc przewracam się na plecy, próbując uspokoić oddech. Przez chwilę wpatruję się w wiatrak kręcący się przy suficie, po czym zamykam powieki i odpoczywam. Trzeba konsekwentnie dbać o sprawność fizyczną i wybrać się w tym tygodniu na strzelnicę.

Kiedyś sam ukręcę na siebie bat...

Stękam, podnosząc się z podłogi, gdy ciszę przerywa sygnał od Kellana. Dzisiaj już drugi. Przecieram twarz ręcznikiem, czując, że wyglądam, jakby ktoś wylał na mnie wiadro wody. Albo dwa.

– Melduję się – mówię zaraz po odebraniu wideopołączenia.

Kellan zerka na mnie z wyraźnym niesmakiem.

– Chester, czy za każdym razem, gdy ze mną rozmawiasz, musisz być albo spocony, albo tuż po kąpieli, albo w negliżu do połowy? Naprawdę znam więcej kolorów majtek twoich niż własnej żony.

– Obiecuję, że się poprawię. – Podchodzę do okna, bo na parapecie leży paczka papierosów, wyjmuję ostatniego i odpalam. – Następnym razem odbiorę od ciebie połączenie, bzykając na łóżku jakąś ładną laskę.

– Chester...

– Na przykład jakąś ładną Cindy?

– Chester? Czy ty właśnie wypowiedziałeś imię mojej żony?

– Serio? – Drapię się po głowie.

– Serio. Słyszałem wyraźnie.

– Niejedna Cindy chodzi po tym świecie.

– Nie wkurzaj mnie. – Celuje we mnie palcem.

– O rany... – Przewracam oczami. – Przepraszam, żartuję sobie tylko. Specjalnie powiedziałem Cindy. – Puszczam oczko. – Nie obrażaj się, nie myślę o niej. Ale z drugiej strony... – Cmokam. – Czuję się tutaj samotny, Andrew. Pamiętasz, jak pytałeś mnie, czy mam jeszcze jakieś życzenie? Miałbym w zasadzie kolejne.

– Mów, jestem twoją złotą rybką.

– Przyślij mi tu jakąś agentkę do współpracy. – Poruszam brwiami. – Najlepiej tę rudą, która pracuje w archiwach. Jak ona ma na imię?

– Chloe – odpowiada, sprawdzając coś w papierach.

– A, no tak. – Chrząkam. – Zapomniałem po prostu, bo tylko raz ją przeleciałem.

Andrew podnosi na mnie spojrzenie.

– Zaliczyłeś rudą? Nie wierzę. Jakim cudem?

Śmieję się, choć jego zszokowanie wydaje się uzasadnione w obliczu tego, co mu powiedziałem. Wszyscy z biura wiedzą, że dla każdego z nas Chloe jest niedostępną sztuką, bo wyznaje zasadę, że nie łączy przyjemności z pracą. Uch, żal tyłek ściska wielu moim kolegom, bo Chloe to chodząca ognista seksbomba, dodatkowo piekielnie inteligentna.

– Żartuję. – Gaszę peta. – Ale widzę, że dałeś wiarę moim umiejętnościom.

– O dziwo tak, Chester.

– Jak zaprosiłem ją kiedyś na kawę, tak wiesz, po pracy, czysto koleżeńsko, to mnie o mało nie spaliła wzrokiem. Unikałem jej potem całe trzy dni. Prawie wskakiwałem na szafki, gdy mnie mijała z czystym mordem w oczach.

– Cała ruda. Tak że już wiesz, że niestety ci jej nie wyślę. Nie miałbyś z niej żadnego pożytku.

Sięgam po paczkę miętowych pastylek i wrzucam jedną do ust.

– No cóż. Mówi się trudno.

– Chester, pożartowaliśmy sobie, jest miło i przyjemnie i w tym klimacie pozostaniemy, bo potwierdzam to, co przekazałem ci dzisiaj rano.

Aż muszę wstać. McKinsey jednak umył uszy.

– Zapraszasz mnie na pieczoną świnię?

– Całego wieprza na rożnie.

– Świetnie. – Unoszę kciuk. Choć, cholera, z drugiej strony fajnie byłoby już wrócić, jednak... Mam tu niedokończoną i zbyt ważną sprawę.

– Rzucił w nerwach, że zamknie sprawę. Nikt w błahy sposób nie chce tracić dobrych agentów. Przygotowywanie zarzutów dla Amantiego jest w toku, a to wszystko na podstawie twoich nagrań z burdelu. Od północy mamy pod obserwacją jego prywatny dom, zgarniemy go stamtąd cichutko w ciągu dwunastu godzin.

– Nie dajcie mu się wywinąć.

– Pójdzie na współpracę. – Kellan zakłada ręce za kark, strzelając przy tym palcami. – Gwarantuję ci. Przy okazji będzie mógł wyśpiewać jakąś ciekawą melodię o swoich ziomkach. Amanti zdecydowanie jest bardziej przydatny ciepły niż zimny.

– Mnie nie musisz tego tłumaczyć – oznajmiam, widząc dzwoniący telefon Tony'ego. – Andrew, Marco dzwoni.

– Jasne, ale jeszcze jedna rzecz. Padło może gdzieś w tym towarzystwie nazwisko Veronese?

– Nie, raczej nie. A powinno? – Podnoszę telefon i odrzucam połączenie.

– To przedsiębiorca z Florydy. Zajmuje się transportem ciężkich maszyn na budowy i handlem częściami od hydrauliki. Tylko jak na posiadacza dwóch mizernych firm w mieście nosi zbyt drogie garnitury i ma własnego szofera. Dodatkowo ludzie, z którymi spotyka się w południe w jednej z kawiarni, na pewno nie kupują od niego miedzianych rurek.

– Amanti, burdel i nowy kierownik z Florydy... – mówię, łącząc wątki z poprzedniej rozmowy z Markiem. Interesujące.

– Wywęsz to. Bardzo prawdopodobne, że chodzi właśnie o niego. Nasi koledzy po fachu próbują coś do niego przykleić, odkąd zaczął się pojawiać w towarzystwie tamtejszego krętacza ubezpieczeniowego. Od sprawy z wyłudzaniem grubych milionów za odszkodowania również mają go na oku.

– Wyłudzanie? – Unoszę brwi. – Jeżeli coś na niego mają, to dlaczego gość jeszcze nie siedzi?

Andrew rozkłada ręce.

– Nie mam bladego pojęcia. Jedyne wytłumaczenie to takie, że być może podejrzewają jakieś grubsze powiązania i chwilowo pozwalają, aby nadal działał.

– Zobaczę, co da się zrobić – oznajmiam, widząc, że Marco nie odpuszcza i dzwoni ponownie. – To faktycznie może być on. Wtedy tamtejsi federalni dostaliby jakiś punkt zaczepienia.

– Śmieją się, że Veronese to nowy Gotti [1].

– Teflonowy don? – Ponownie odrzucam połączenie. Niech się trochę podenerwuje.

– Blask fleszy, drogie garnitury, szoferzy. Niektórzy po prostu nie potrafią obejść się bez przyciągania uwagi.

– A może po prostu nie odrobił lekcji z historii mafii? Gotti był bez wątpienia bezwzględnym bossem, ale za bardzo kochał drogie sygnety, na które przy jego interesach nie powinno być go stać. – Przegryzam serwowaną historię jabłkiem. – Co go w ostateczności zgubiło – dodaję i wycieram sok ściekający po brodzie.

– Brawo! – Andrew klaszcze w dłonie. – Miej oczy dookoła głowy, Chester.

– Nawet w dupie. – Śmieję się, sięgając palcem do touchpada, aby zakończyć połączenie.

– I jeszcze jedno.

– Dajesz.

– Stary... – Wzdycha. – Uważaj na siebie.

– Jak zawsze. – Unoszę kącik ust, by mój kumpel w razie czego zapamiętał mnie uśmiechniętego. – Jesteśmy w kontakcie. Informuj mnie na bieżąco, co z Amantim. Obyście dopadli go pierwsi.

Ekran MacBooka staje się czarny, a mnie ogarnia wręcz podniecenie, że będę mógł chociaż chwilowo celować w czaszkę tego burdeltaty i gdyby nie wiedza, że kropnę go ze ślepaków, bawiłbym się tak dobrze, jak nigdy dotąd. Podchodzę do szafy, otwieram ją i przerzucam koszule wiszące na wieszakach. Co jak co, ale strój na tę okazję muszę wybrać naprawdę specjalny.

– Cholera... No przeszkadza mi w wybieraniu kreacji – cedzę przez zęby. – Marco?

– Tony?!

Nie, twoje sumienie.

– Przepraszam, że nie odbierałem, ale nie mogłem. Coś się stało?

– Bądź u mnie o siódmej.

– Marco, czy ty uważasz, że ja nie mam własnego życia? Mam robotę, więc nie wiem, czy się wyrobię.

Zobaczymy, jak bardzo zależy ci na moim przybyciu.

– Niesubordynacja, Tony, jest fatalna w skutkach.

Uuu... A cóż to za tekst? Czyżbym miał awansować na mafijnego żołnierza?

– Przyjmuję rozkazy tylko od swojego KAPITANA.

– Tony. Bądź u mnie o siódmej. Jesteś mi potrzebny, bo to wyjątkowa sprawa. Tony, nie zawiedź mnie.

– Amanti? – pytam dla pewności. W przypadku takiego rozwoju sytuacji aresztowanie typa zlecę kolegom w trybie ekspresowym.

Marco się śmieje.

– Spokojnie... Na polowanie na kaczki przyjdzie pora, ale nie martw się, to już niedługo.

– W porządku, będę wieczorem na czas – odpowiadam już w pełni opanowany, choć przed chwilą miałem potężny wystrzał adrenaliny. Ponownie zaczynam grzebać w szafie w poszukiwaniu skarpetek, przeklinając siebie w duchu, że jak zwykle żadna nie jest do pary.

– Będę czekał.

– Ma... – Marszczę czoło i odsuwam telefon od ucha.

Ta rozmowa była zbyt szybka jak na Marca. Dziwne. Nie mam pojęcia, po co jestem mu wieczorem potrzebny, ale jedno wiem na pewno: bez deserta z tłumikiem nie mam zamiaru opuszczać mieszkania. Siadam na podłodze, podnosząc na wysokość oczu dwie z sześciu różnych skarpetek, które pozostały w szufladzie.

– Czerwona skarpetka w romby i... soczyście zielona?

Podnoszę wzrok na nadal kręcący się wiatrak i padam na parkiet. Skarpetki kładę sobie na zamkniętych powiekach.

Fatalnie będzie umierać w nich jak jakiś żałosny klaun.

Och tam.

Zaraz umierać. Nie bądź pesymistą, Chester.

___________

Przypisy:

[1] John Joseph Gotti – amerykański mafioso pochodzenia włoskiego, przywódca nowojorskiej rodziny mafijnej Gambino, nazywany był teflonowym donem, gdyż po wielu latach inwigilacji FBI miało problem, by coś do niego przykleić. Żył w latach 1940 – 2002.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro