Rozdział 4
Przecieram zmęczone oczy i przerzucam kartki w kalendarzu. Liczę, ile dni pozostało do końca tej zimy, która ciągnie się w nieskończoność. Bostońskie poranki coraz częściej doprowadzają mnie do białej gorączki. Mieszkając w Arizonie, słonecznych promieni, które przyjemnie rozgrzewały moją bladą skórę, miałem pod dostatkiem. Eldorado.
Tęsknię zarówno za tym miastem, w którym spędziłem, jak by nie patrzeć, ćwierć wieku, jak i za twoimi stand-upami, Penny. Doprowadzałaś mnie nimi do śmiechu, który powodował bóle brzucha. Żadna rodzinna impreza nie mogła obejść się bez twojego występu. Byłem ich najzagorzalszym fanem. Pamiętam łzy w twoich brązowych oczach, gdy oznajmiłem, że na jakiś czas będę musiał cię opuścić. Nie dopytywałaś, a ja czułem się niesamowicie dumny, że tak dzielnie to znosisz. Z każdym wschodem słońca wyobrażam sobie nasz wspólny poranek przy herbacie i słowa, które do ciebie wypowiadam: „Widzisz, Penny? Mówiłem, że wrócę".
Wrócę. Powieszę za jaja nawet samego Marca, jeżeli od tego miałoby to zależeć. Zrobię wszystko.
22 grudnia 2010
Kolejna kartka w kalendarzu, którą wyrwę dzisiejszego wieczora. Trzy dni do gwiazdki, a ja z niecierpliwością wyczekuję swojego prezentu. Wychylam się przez kuchenne okno z widokiem na parking, by sprawdzić, czy nie ma tam kurierskiej ciężarówki. Niestety. Z braku laku obserwuję przechodniów, którym już się udziela ten cały świąteczny klimat. Wczorajszego popołudnia na pobliskim placu zabaw ubrano bożonarodzeniowe drzewko. Ciepły blask różnokolorowych lampek cieszy moje oko i oczy wszystkich dzieci z tutejszego domu dziecka. Przyznam szczerze, że czekam z niecierpliwością, aż w przedświąteczny wieczór zbiorą się tam, by śpiewać bożonarodzeniowe piosenki, jak robią co roku. To jedyny moment tego dnia, który jeszcze lubię. Parzę wtedy kawę, wychodzę z mieszkania i siedząc na jednej z drewnianych ławek, jestem wiernym widzem przedstawienia. Dzieciaki mnie znają i nigdy nie są zaskoczone obecnością gościa, który z taką radością ich słucha. Wiedzą też, że po występie każde z nich otrzyma paczkę słodkości. Cieszy mnie ten moment. Chwile, które sprawiają, że jestem szczęśliwy, że nie czuję tego całego smrodu wokół. To mnie buduje i stawia ponownie na nogi. Niestety trwa na tyle krótko, że po powrocie do mieszkania znów dopada mnie myśl, jak bardzo nienawidzę gwiazdki.
– Wesołych świąt, Tony – warczę, zamazując datę czerwonym zakreślaczem. – Kolejnych bostońskich i samotnych świąt.
Padam na podłogę i kończę poranny trening. Dobijam się setką wykonanych pompek, więc przewracam się na plecy, próbując uspokoić oddech. Przez chwilę wpatruję się w wiatrak kręcący się przy suficie, po czym zamykam powieki i odpoczywam. Trzeba konsekwentnie dbać o sprawność fizyczną i wybrać się w tym tygodniu na strzelnicę.
Kiedyś sam ukręcę na siebie bat...
Stękam, podnosząc się z podłogi, gdy ciszę przerywa sygnał od Kellana. Dzisiaj już drugi. Przecieram twarz ręcznikiem, czując, że wyglądam, jakby ktoś wylał na mnie wiadro wody. Albo dwa.
– Melduję się – mówię zaraz po odebraniu wideopołączenia.
Kellan zerka na mnie z wyraźnym niesmakiem.
– Chester, czy za każdym razem, gdy ze mną rozmawiasz, musisz być albo spocony, albo tuż po kąpieli, albo w negliżu do połowy? Naprawdę znam więcej kolorów majtek twoich niż własnej żony.
– Obiecuję, że się poprawię. – Podchodzę do okna, bo na parapecie leży paczka papierosów, wyjmuję ostatniego i odpalam. – Następnym razem odbiorę od ciebie połączenie, bzykając na łóżku jakąś ładną laskę.
– Chester...
– Na przykład jakąś ładną Cindy?
– Chester? Czy ty właśnie wypowiedziałeś imię mojej żony?
– Serio? – Drapię się po głowie.
– Serio. Słyszałem wyraźnie.
– Niejedna Cindy chodzi po tym świecie.
– Nie wkurzaj mnie. – Celuje we mnie palcem.
– O rany... – Przewracam oczami. – Przepraszam, żartuję sobie tylko. Specjalnie powiedziałem Cindy. – Puszczam oczko. – Nie obrażaj się, nie myślę o niej. Ale z drugiej strony... – Cmokam. – Czuję się tutaj samotny, Andrew. Pamiętasz, jak pytałeś mnie, czy mam jeszcze jakieś życzenie? Miałbym w zasadzie kolejne.
– Mów, jestem twoją złotą rybką.
– Przyślij mi tu jakąś agentkę do współpracy. – Poruszam brwiami. – Najlepiej tę rudą, która pracuje w archiwach. Jak ona ma na imię?
– Chloe – odpowiada, sprawdzając coś w papierach.
– A, no tak. – Chrząkam. – Zapomniałem po prostu, bo tylko raz ją przeleciałem.
Andrew podnosi na mnie spojrzenie.
– Zaliczyłeś rudą? Nie wierzę. Jakim cudem?
Śmieję się, choć jego zszokowanie wydaje się uzasadnione w obliczu tego, co mu powiedziałem. Wszyscy z biura wiedzą, że dla każdego z nas Chloe jest niedostępną sztuką, bo wyznaje zasadę, że nie łączy przyjemności z pracą. Uch, żal tyłek ściska wielu moim kolegom, bo Chloe to chodząca ognista seksbomba, dodatkowo piekielnie inteligentna.
– Żartuję. – Gaszę peta. – Ale widzę, że dałeś wiarę moim umiejętnościom.
– O dziwo tak, Chester.
– Jak zaprosiłem ją kiedyś na kawę, tak wiesz, po pracy, czysto koleżeńsko, to mnie o mało nie spaliła wzrokiem. Unikałem jej potem całe trzy dni. Prawie wskakiwałem na szafki, gdy mnie mijała z czystym mordem w oczach.
– Cała ruda. Tak że już wiesz, że niestety ci jej nie wyślę. Nie miałbyś z niej żadnego pożytku.
Sięgam po paczkę miętowych pastylek i wrzucam jedną do ust.
– No cóż. Mówi się trudno.
– Chester, pożartowaliśmy sobie, jest miło i przyjemnie i w tym klimacie pozostaniemy, bo potwierdzam to, co przekazałem ci dzisiaj rano.
Aż muszę wstać. McKinsey jednak umył uszy.
– Zapraszasz mnie na pieczoną świnię?
– Całego wieprza na rożnie.
– Świetnie. – Unoszę kciuk. Choć, cholera, z drugiej strony fajnie byłoby już wrócić, jednak... Mam tu niedokończoną i zbyt ważną sprawę.
– Rzucił w nerwach, że zamknie sprawę. Nikt w błahy sposób nie chce tracić dobrych agentów. Przygotowywanie zarzutów dla Amantiego jest w toku, a to wszystko na podstawie twoich nagrań z burdelu. Od północy mamy pod obserwacją jego prywatny dom, zgarniemy go stamtąd cichutko w ciągu dwunastu godzin.
– Nie dajcie mu się wywinąć.
– Pójdzie na współpracę. – Kellan zakłada ręce za kark, strzelając przy tym palcami. – Gwarantuję ci. Przy okazji będzie mógł wyśpiewać jakąś ciekawą melodię o swoich ziomkach. Amanti zdecydowanie jest bardziej przydatny ciepły niż zimny.
– Mnie nie musisz tego tłumaczyć – oznajmiam, widząc dzwoniący telefon Tony'ego. – Andrew, Marco dzwoni.
– Jasne, ale jeszcze jedna rzecz. Padło może gdzieś w tym towarzystwie nazwisko Veronese?
– Nie, raczej nie. A powinno? – Podnoszę telefon i odrzucam połączenie.
– To przedsiębiorca z Florydy. Zajmuje się transportem ciężkich maszyn na budowy i handlem częściami od hydrauliki. Tylko jak na posiadacza dwóch mizernych firm w mieście nosi zbyt drogie garnitury i ma własnego szofera. Dodatkowo ludzie, z którymi spotyka się w południe w jednej z kawiarni, na pewno nie kupują od niego miedzianych rurek.
– Amanti, burdel i nowy kierownik z Florydy... – mówię, łącząc wątki z poprzedniej rozmowy z Markiem. Interesujące.
– Wywęsz to. Bardzo prawdopodobne, że chodzi właśnie o niego. Nasi koledzy po fachu próbują coś do niego przykleić, odkąd zaczął się pojawiać w towarzystwie tamtejszego krętacza ubezpieczeniowego. Od sprawy z wyłudzaniem grubych milionów za odszkodowania również mają go na oku.
– Wyłudzanie? – Unoszę brwi. – Jeżeli coś na niego mają, to dlaczego gość jeszcze nie siedzi?
Andrew rozkłada ręce.
– Nie mam bladego pojęcia. Jedyne wytłumaczenie to takie, że być może podejrzewają jakieś grubsze powiązania i chwilowo pozwalają, aby nadal działał.
– Zobaczę, co da się zrobić – oznajmiam, widząc, że Marco nie odpuszcza i dzwoni ponownie. – To faktycznie może być on. Wtedy tamtejsi federalni dostaliby jakiś punkt zaczepienia.
– Śmieją się, że Veronese to nowy Gotti [1].
– Teflonowy don? – Ponownie odrzucam połączenie. Niech się trochę podenerwuje.
– Blask fleszy, drogie garnitury, szoferzy. Niektórzy po prostu nie potrafią obejść się bez przyciągania uwagi.
– A może po prostu nie odrobił lekcji z historii mafii? Gotti był bez wątpienia bezwzględnym bossem, ale za bardzo kochał drogie sygnety, na które przy jego interesach nie powinno być go stać. – Przegryzam serwowaną historię jabłkiem. – Co go w ostateczności zgubiło – dodaję i wycieram sok ściekający po brodzie.
– Brawo! – Andrew klaszcze w dłonie. – Miej oczy dookoła głowy, Chester.
– Nawet w dupie. – Śmieję się, sięgając palcem do touchpada, aby zakończyć połączenie.
– I jeszcze jedno.
– Dajesz.
– Stary... – Wzdycha. – Uważaj na siebie.
– Jak zawsze. – Unoszę kącik ust, by mój kumpel w razie czego zapamiętał mnie uśmiechniętego. – Jesteśmy w kontakcie. Informuj mnie na bieżąco, co z Amantim. Obyście dopadli go pierwsi.
Ekran MacBooka staje się czarny, a mnie ogarnia wręcz podniecenie, że będę mógł chociaż chwilowo celować w czaszkę tego burdeltaty i gdyby nie wiedza, że kropnę go ze ślepaków, bawiłbym się tak dobrze, jak nigdy dotąd. Podchodzę do szafy, otwieram ją i przerzucam koszule wiszące na wieszakach. Co jak co, ale strój na tę okazję muszę wybrać naprawdę specjalny.
– Cholera... No przeszkadza mi w wybieraniu kreacji – cedzę przez zęby. – Marco?
– Tony?!
Nie, twoje sumienie.
– Przepraszam, że nie odbierałem, ale nie mogłem. Coś się stało?
– Bądź u mnie o siódmej.
– Marco, czy ty uważasz, że ja nie mam własnego życia? Mam robotę, więc nie wiem, czy się wyrobię.
Zobaczymy, jak bardzo zależy ci na moim przybyciu.
– Niesubordynacja, Tony, jest fatalna w skutkach.
Uuu... A cóż to za tekst? Czyżbym miał awansować na mafijnego żołnierza?
– Przyjmuję rozkazy tylko od swojego KAPITANA.
– Tony. Bądź u mnie o siódmej. Jesteś mi potrzebny, bo to wyjątkowa sprawa. Tony, nie zawiedź mnie.
– Amanti? – pytam dla pewności. W przypadku takiego rozwoju sytuacji aresztowanie typa zlecę kolegom w trybie ekspresowym.
Marco się śmieje.
– Spokojnie... Na polowanie na kaczki przyjdzie pora, ale nie martw się, to już niedługo.
– W porządku, będę wieczorem na czas – odpowiadam już w pełni opanowany, choć przed chwilą miałem potężny wystrzał adrenaliny. Ponownie zaczynam grzebać w szafie w poszukiwaniu skarpetek, przeklinając siebie w duchu, że jak zwykle żadna nie jest do pary.
– Będę czekał.
– Ma... – Marszczę czoło i odsuwam telefon od ucha.
Ta rozmowa była zbyt szybka jak na Marca. Dziwne. Nie mam pojęcia, po co jestem mu wieczorem potrzebny, ale jedno wiem na pewno: bez deserta z tłumikiem nie mam zamiaru opuszczać mieszkania. Siadam na podłodze, podnosząc na wysokość oczu dwie z sześciu różnych skarpetek, które pozostały w szufladzie.
– Czerwona skarpetka w romby i... soczyście zielona?
Podnoszę wzrok na nadal kręcący się wiatrak i padam na parkiet. Skarpetki kładę sobie na zamkniętych powiekach.
Fatalnie będzie umierać w nich jak jakiś żałosny klaun.
Och tam.
Zaraz umierać. Nie bądź pesymistą, Chester.
___________
Przypisy:
[1] John Joseph Gotti – amerykański mafioso pochodzenia włoskiego, przywódca nowojorskiej rodziny mafijnej Gambino, nazywany był teflonowym donem, gdyż po wielu latach inwigilacji FBI miało problem, by coś do niego przykleić. Żył w latach 1940 – 2002.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro