Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 34

Od trzydziestu minut, trzymając naładowanego deserta w dłoni, gapię się na drzwi. W drugiej ręce ściskam telefon z przygotowanym połączeniem do biura. Zerkam na niego co chwilę, nie wiedząc, co zrobić. Drzwi zabarykadowałem komodą i drugą, którą ustawiłem na niej.

Po prostu czekam. Bałem się tej sytuacji od zawsze. Że zostanę rozpoznany, najpewniej przez jakiegoś przestępcę, którego kumpla wsadziłem kilka lat wcześniej do pierdla. Ale to i tak był słaby scenariusz, gdyż bostońska jednostka FBI celowo pożyczyła agenta z drugiego końca Stanów, by unikać tego typu okoliczności. Powstały za to gorsze, przez Scarlett i jej cholerną przeprowadzkę. Boston i ponad sześćset tysięcy mieszkańców. Boston i jedna stacja benzynowa na wylocie z miasta. Boston i pieprzone Boże Narodzenie, i rodzinne podróże. Pechowy Tony Angel, który nadziewa się w tym wszystkim na żonę Chestera. Przepraszam, byłą żonę i jej łysiejącego obecnego męża. Zaciskam dłoń na rękojeści broni, mając przed oczami jego cwaniacki uśmiech, którym obdarzał Russo, podając mu rękę. 

Zawsze chciałem trzymać rodzinę z dala od swojej pracy. Wiedziałem, z jak wieloma niebezpieczeństwami i psychopatycznymi ludźmi mam do czynienia. Scarlett i dzieci miały być na pierwszym miejscu i ona doskonale o tym wiedziała. Była z tego powodu szczęśliwa, a tymczasem wylądowała u boku lekarskiej, podstępnej łajzy. Zawsze mógłbym wziąć to za zwykłe spotkanie lub typowo służbowe dla Lannera jako doktora i właściciela kliniki, bo być może sprawuje medyczną pieczę nad kimś z rodziny Russo. Ale, o nie! Nie jestem naiwny! Każdy, kto spotyka się z Antoniem w tej restauracji i tak ochoczo podaje mu rękę, ma bardzo, ale to bardzo grubą warstwę brudu za uszami. Nie odpuściłbym nawet Matce Teresie, gdyby błogosławiła Russo przy stoliku. Spoglądałbym z zaciekawieniem na jej sandały, podejrzewając, że w ich podeszwach przemyca przez granicę kokę. Albo na przykład w koralikach różańca. Wszyscy są na celowniku, ale w tym momencie ja też jestem, przez to, co wydarzyło się ponad dwie godziny temu.

Przecieram czoło nadgarstkiem. Mógłbym teraz tak pieprzyć w swojej głowie całą dobę, gdy bogate, czteroletnie życie Angela śmiga mi właśnie przed oczami. Wszystko może szlag jasny trafić.

Kręcę głową i przełykam toczącą się w gardle flegmę. Nasłuchuję stukotu butów o schody na klatce. Jeżeli ktoś ma po mnie przyjść, będzie to Marco, jestem o tym przekonany. Wtedy według jego słów będą już tylko dwa wyjścia: wezmą mnie za kapusia i zakatują albo jednak za glinę i też zakatują, tylko trochę mniej, po czym Marco, jako ten, który mnie wprowadził do rodziny, skończy podobnie.

Kurwa, nie chcę, by tak się stało. Naprawdę tego dla niego nie chcę.

Spoglądam na telefon. Wiem, że już dłużej zwlekać nie mogę. McKinsey zadowolony nie będzie, ale postaram się dobitnie mu przekazać, że istnieje ogromna możliwość, że sprawy nie pogrzebie pies. Unoszę telefon, spoglądając na swoje odbicie w czarnej szybce. Na twarz, której Lanner nie widział, a przynajmniej bardzo chcę w to wierzyć. Jak dziecko w dobrą wróżkę. Odwróciłem się, ale nie trafiłem na jego spojrzenie. Kierował je wprost na Russo. Zdążyłem uciec i jedyne, co mógł zobaczyć, to tył męskiej sylwetki w szarej bluzie i czarnych dżinsach. To raczej niewiele, by kogoś dobrze zidentyfikować. Kogoś, kogo widziało się najprawdopodobniej tylko raz w życiu.

– W każdym razie sam sobie z tym gównem nie poradzę. – Odblokowuję telefon i wykonuję połączenie. – Potrzebuję wsparcia, przynajmniej na kilka dni.

Po mojej lewej, z biurka, a dokładniej z MacBooka, rozbrzmiewa dobrze znany mi sygnał. Wstaję. Rzucam telefon na łóżko i spoglądam na pulpit.

Idealnie. Zawsze wyczują, kiedy najlepiej dzwonić. Strzepuję mocno dłonie i wykonuję kilka okrężnych ruchów głową. Muszę się rozluźnić i jakoś przetrawić informację, że się troszkę, kurwa, pokomplikowało. Russo i jego wymysły też siedzą mi na głowie, ale akurat te są teraz dużo mniejszą drzazgą pod paznokciem.

Sięgam jeszcze szybko po fiolkę z pigułkami. Dają tyle, co nic, ale może mój mózg się zlituje i zacznie odbierać je jako zbawienne placebo.

Łykam dwie. A co się będę szczypał. Kamerka robi się aktywna.

O, kurwa.

Wypuszczam z dłoni fiolkę i kopię ją pod biurko. Resztą ciała nawet nie drgnę, bo na wprost mnie nie siedzi wcale Patrick, Kellan lub którykolwiek inny z agentów przydzielonych do sprawy. Na tle dwóch flag, narodowej i FBI, siedzi za to on, barczysty, z wyżyłowanymi, wielkimi dłońmi i świecącą glacą. Żaden facet nie wygląda tak dobrze w garniturze, chyba oprócz Keanu Reevesa. Pieprzony były dowódca marines, a teraz federalny nad federalnymi, którego nigdy nie opuściły żołnierskie, twarde maniery.

David McKinsey. Nie dzwoni z błahego powodu.

– Dzień dobry – witam się, starając się z nerwów nie porzygać.

– Może i dobry. Nie będę pytał, jak się czujesz, przejdę od razu do meritum. Co ty, Bennett, na litość boską, odpierdalasz?

Chrzanić pigułki na uspokojenie. Potrzebuję teraz tych na biegunkę.

– Coś na pewno – zakładam do tyłu ręce – skoro o to pytasz, sir.

– Godzina druga dwadzieścia cztery. – Szeleści kartkami. – Departament Policji przy Vine Street.

– Nic mi to nie mówi, Sir.

– Złożono zawiadomienie. – Unoszę podbródek, bo jego słowa stają mi nagle gulą w gardle. – Niejaki Peter Thompson zgłosił się na tamtejszy posterunek i oskarżył właściciela samochodu o numerze rejestracyjnym 8T8 8R5 o włamanie, fizyczną napaść i kradzież. – Odkłada dokumenty na blat i dźga mnie ostrym wzrokiem. – Jak się okazuje, właściciel tegoż pojazdu to niejaki Anthony Angel zamieszkały przy Waverly Street pięćdziesiąt dwa. Coś ci to już mówi? – Splata palce i dwa razy strzela kostkami. – Agencie?

Opuszczam głowę i przecieram twarz dłonią. Milczę. Nie potrafię wydusić z siebie żadnego dźwięku. Pieką mnie policzki jak małego chłopca na dywanie u dyrektora.

– Nie było z tobą Marco Caruso – kontynuuje, gdy podnoszę zawstydzone spojrzenie. – Nie było z tobą również nikogo innego. Byłeś sam i czytając dalej zeznania poszkodowanego i jego dziewczyny, z całą pewnością mogę stwierdzić, że zdarzenie nie miało związku ze sprawą mafii Russo ani z twoją obroną konieczną, więc ponowię pytanie z początku tej jakże miłej konwersacji: co ty, Bennett, odpierdalasz?

Zbieram się w sobie. Czas się wyspowiadać.

– Działałem w afekcie, sir.

– A afekcie?

– Tak.

– Po?

– Po ataku Petera Thompsona na Giannę Caruso. Był jej chłopakiem, który wyrządził tej nieletniej krzywdę.

– Pobiłeś go.

– Niestety tak, sir.

– Przesłyszałem się. Prawda, Bennett, że się teraz przesłyszałem?

Boże, nigdy w życiu się tak nie wstydziłem.

– Niestety... – Chrząkam w pięść. – Niestety, ale się pan nie przesłyszał.

Zamykam oczy i ponownie splatam dłonie z tyłu. Zaczynam wyginać sobie palce. Mój zwierzchnik krąży nerwowo od prawej do lewej strony biurka, po czym przystaje i opiera dłonie o blat. Przewierca mnie wściekłym wzrokiem, a ja milczę, bo zgadzam się z tym, co na pewno teraz o mnie myśli. Jestem idiotą. Nieodpowiedzialnym głupcem bez cienia wyobraźni.

– Masz dużo wolnej ręki, Bennett, w tym, co robisz, prowadząc tę sprawę. Wolno ci naprawdę wiele, ale czuję, że muszę ci przypomnieć, na czym polega różnica między gangsterem Tonym Angelem a gangsterem Marco Caruso.

– Znam ją, sir.

– Nie mówię, że jej nie znasz, tylko że zaczynasz o niej zapominać. Gangster Marco Caruso POPEŁNIA przestępstwa, a gangster Tony Angel UDAJE, że je popełnia, więc jak ma się do tego to, co zrobiłeś temu człowiekowi?

– Powiedziałem to, sir. Działałem w silnym wzburzeniu. Znam tę nastolatkę i postąpiłem zbyt emocjonalnie, ale proszę mi wierzyć, nie jechałem pod ten adres z zamiarem fizycznej napaści.

– Jesteś pracownikiem Federalnego Biura Śledczego. Nie mafii Russo. Nie sądziłem, że będę musiał ci o tym kiedykolwiek w tak dobitny sposób przypominać.

– Żałuję tego, co zrobiłem. – Kieruję spojrzenie w dół. – Co więcej mogę powiedzieć?

– Przysięga.

– Słucham? – pytam, podnosząc niepewnie wzrok.

– Przypomnij mi treść przysięgi, którą składałeś, wstępując w szeregi organów ścigania.

Biorę głęboki oddech i mam wrażenie, że wdycham zapach świeżo uprasowanej tamtego dnia koszuli, którą zakładałem z taką dumą. A może po prostu nigdy nie powinienem tego zrobić?

– Ja, Chester, uroczyście przysięgam, że będę wspierać i bronić Konstytucji Stanów Zjednoczonych przed wszelkimi wrogami, zarówno zagranicznymi, jak i wewnętrznymi; że będę prawdziwie wierny i oddany swojemu państwu; że przyjmuję to zobowiązanie z własnej woli, bez psychicznych zastrzeżeń czy celu uchylania się; i że będę dobrze i wiernie wywiązywać się ze swoich obowiązków wynikających z urzędu, który właśnie obejmuję. Więc tak mi dopomóż... – nieznacznie unoszę podbródek i zamykam oczy. – Boże.

I przebacz mi grzech pychy, który popełniłem.

– Właśnie to powinno być twoim porannym – składa dłonie – i wieczornym pacierzem, że masz jako funkcjonariusz obowiązek bronić życia ludzkiego zawsze, kiedy jest to możliwe, a nie na odwrót. Mam nadzieję, że ta krótka retrospekcja pomoże ci w dalszym postępowaniu. A teraz powiedz mi jeszcze jedno. Co mam zrobić z tym gównem? Jak mam zamieść je pod dywan i pilnować, by nikt nie próbował w nie wdepnąć? – pyta, ponownie siadając przy biurku. Opiera plecy o skórzany fotel i zakłada ręce, napinając mięśnie. – Naprawdę, człowiekowi na moim stanowisku nie wypada odnosić się w taki sposób, ale w tym momencie uważam, że głaskając cię po głowie, nie dotrę do ciebie.

Kopiąc mnie mentalnie po żebrach, też mi nie ulżysz. Ale potrafię się podnieść, choć obciążenie jest coraz większe. Wiem, że potrafię. Ten świat nie pogrzebie mnie tu żywcem.

– Poniosę wszelkie konsekwencje. Każdą, z pełną odpowiedzialnością.

– Konsekwencją jest już to, że do ciebie osobiście dzwonię.

– Odpowiem za to, sir. Nie znajduję już żadnych słów na swoją obronę.

– Pójdziesz siedzieć?

– Co pan chce usłyszeć? Znam dalszą drogę procesowo-karną za to, czego się dopuściłem, dodatkowo hańbiąc mundur, ale dopóki jest to możliwe, proszę nie odsuwać mnie od sprawy, za dużo już jej poświęciłem. Założę podsłuch w domu podejrzanego najszybciej, jak to będzie możliwe. Ta pajęczyna musi się w końcu przerwać.

– Miałeś ze sobą podsłuch?

– Rozumiem, że mówimy cały czas o zdarzeniu? – McKinsey przytakuje. – Nie, sir. Zostawiłem go w samochodzie i zrobiłem to celowo.

Koniec kłamstw. Chcę mówić prawdę, potrzebuję tego, bo w innym przypadku stracę zaufanie ludzi, którzy to zaufanie podarowali najpierw mnie. Wiem, gdzie popełniłem błąd. Moja sfera uczuciowa zagrała pierwsze skrzypce. Na początku nie miałem z tym problemu, ale... przecież poznałem tu również zwyczajnych ludzi z ich wadami i zaletami, których ponownie muszę nauczyć się traktować jak pacynki w teatrzyku. Grać obok nich swoją rolę. Nie będzie mi łatwo, szczególnie wobec jednej osoby, o której przyszłość zwyczajnie się prywatnie troszczę.

– Naginasz moje zaufanie, Bennett, i narażasz na spieprzenie ponad siedem lat pracy wielu ludzi. Miałem na twoje miejsce dwóch doświadczonych agentów, ale po długiej analizie wybrałem ciebie, a powody doskonale znałeś. Miałeś ogromną wiedzę o wszystkich sprawach toczonych przeciwko amerykańskiej mafii, w głowie setki życiorysów, psychologicznych analiz charakterów tych ludzi. Doskonałe wyniki przesłuchań. Patrzyłem na ciebie i widziałem perfekcyjnego kandydata, który dzięki temu wtopi się w środowisko bez problemu. I tak się stało. Nie pomyliłem się. Niestety nie wziąłem pod uwagę jednej, ważnej rzeczy.

Włosy na rękach stają mi dęba. Aż boje się usłyszeć, co nią jest. Nie sądzę, że to coś dobrego.

– Proszę mówić.

McKinsey ciężko wzdycha i układa dłonie w piramidę.

– Nie wziąłem pod uwagę twojej prywatnej sfery emocjonalnej.

Marszczę czoło.

– Byłeś i jesteś młodym mężczyzną, masz na koncie zakończone małżeństwo. W dodatku jesteś podatny uczuciowo...

– Sir, ja...

Unosi dłoń.

– Nie skończyłem.

– Zaciskam szczękę. Domyślam się, do czego dąży.

– Nie przywiązywałbym do tego większej wagi i żałuję, że nie wziąłem tego na celownik przy twojej kandydaturze, ale w otoczce ostatnich wydarzeń wątek ten przybiera na wadze i nie mogę pozostać wobec niego obojętny.

– To tylko gra – wtrącam stanowczo. – Pozory, to nie powinno być dla pana nic nowego z mojej strony.

Unosi brwi.

– Jesteś pewien? Bo ja przesłuchując rozmowy twoje i Marie Russo, a w szczególności tę kwestię, śmiem powątpiewać w szczerość twoich zamiarów.

McKinsey uderza kciukiem w klawiaturę laptopa. Z głośników słyszę nagranie.

– Nie ufasz mi i nie zmuszę cię do tego, abyś to zrobiła. To twoja decyzja, ale mój numer znasz. I nie patrz, która będzie godzina. Wystarczy sygnał.

– Będę pamiętać. Pa, muszę już kończyć.

– Marie...

– Tak?

– Myślę o tobie.

Wstrzymuje odtwarzanie. I co mam mu powiedzieć? Przecież obiecałem sobie, że nie będzie żadnych kłamstw. Ale zasadniczo nie ma żadnego fałszerstwa w tym, czemu ma służyć relacja Marie i Tony'ego. Gorzej, że wiem, iż McKinsey nie ma teraz wcale na myśli Angela, ale po prostu mnie i to, co się ze mną dzieje.

– Marie wprowadzi mnie do swojego domu i mam nadzieję, że zrobi to pod nieobecność rodziców. Tylko tyle. Te rozmowy o niczym więcej nie świadczą. Co pan mi tym insynuuje?

Chryste, i po co ja to dalej robię? Po co oszukuję, skoro przyznałem się sam przed sobą, że jest inaczej?

– Nie insynuuję, tylko stwierdzam fakt, że zaczynasz się emocjonalnie gubić, a następstwem tego jest choćby twoja napaść na Petera Thompsona. I nie wypieraj się, bo sam kilka minut temu potwierdziłeś moje obawy. Osiągnięcie celu z wykorzystaniem córki Russo jest słuszne, ale szukanie psychicznego wsparcia, zrozumienia w problemach, a już, Chryste, nie dopuść do tego, że miłości, jest drogą do destrukcji prawdziwego ciebie, a co za tym idzie, również stworzonego przez nas wszystkich Tony'ego Angela. Wiem, że przechodzisz kolejny trudny okres w życiu, ale ci ludzie nie są i nigdy nie będą twoimi przyjaciółmi. – Zbiera dokumenty do kupy. – Jaśniej się chyba już nie da.

Nie da. Ale jest jedna rzecz, którą muszę tym ludziom oddać i tego nie zakwestionuje nawet dziesięciu siedzących przede mną McKinseyów. Przestępuję z nogi na nogę i wsuwam dłoń do kieszeni dżinsów, dotykając palcami tego pieprzonego zegarka. Muszę go oddać.

– Mimo wszystko ci, których znam, honorowo mi tę przyjaźń i wsparcie okazują – oznajmiam pewnie.

– Honor i przestępcy? Chyba się lekko zagalopowałeś! – Wybucha jak odblokowany granat, któremu ja wyciągnąłem zawleczkę. – Nie pogrążaj się w moich oczach bardziej, niż już to zrobiłeś. Zawodzisz mnie.

Milczę. Nic więcej nie mam do dodania. Głośno i pewnie zwróciłem honor Marie i rodzinie Marco, a McKinsey odczytał to po swojemu. Dalsze protesty nie mają najmniejszego sensu. Są sprawy, których on ani żaden z pozostałych federalnych po prostu nie zrozumie. To dla mojego czystego sumienia, że są rzeczy, za które będę tym ludziom zawsze wdzięczny.

A co z tobą, dyrektorze? Do tej pory nie usłyszałem przeprosin za postępowanie wobec mojej rodziny. Mógłbym więc zatem uznać, że jesteśmy... kwita?

– Nie będę... Sir.

– I dobrze... – cedzi. – Niech zatem te słowa zakończą dyskusję, ale zanim całkowicie znikniesz mi sprzed oczu, przekażę ci jeszcze dwie kwestie.

Chrząkam i drapię się w czoło. Zmiecie mnie samym spojrzeniem, gdy mu o tym powiem.

– Ja też muszę coś panu przekazać.

– Za chwilę, Bennett... – mówi, mocno już poirytowany. – Pewnie zadałeś sobie pytanie, skąd dowiedziałem się o całym zdarzeniu.

– Zgadł pan. Przeszło mi to przez myśl.

– Od naszej ostatniej utraty łączności z tobą, a co za tym idzie informacji o położeniu i stanie zdrowia, biuro monitoruje bazy danych wszystkich szpitali oraz komisariatów policji w Bostonie. Gdy tylko w rejestrach pojawi się osoba o danych Anthony Angel i z właściwym adresem, jesteśmy poinformowani o tym od razu, bez ich wiedzy. I nie dociekaj jak. Tak że już poznałeś rozwiązanie nurtującej cię zagadki – mówi, a moje brwi unoszą się w coraz większym zaskoczeniu.

– Sprytne.

– I konieczne. Nie możemy pozwolić sobie na sytuację, w której dłużej niż sześć godzin nasz agent nie daje znaku życia. To kwestia zabezpieczeń i natychmiastowej reakcji z naszej strony oraz mojego prywatnego przekonania, że automatycznie podjęliśmy działania ratunkowe, gdyby pani Bennett znów chciała mi zarzucić, że to FBI zajeździło jej syna na śmierć. Wszystko jest już dla ciebie jasne?

Unoszę głowę i zaciskam szczękę. Serce wali mi tak, jakbym biegł właśnie maraton. Unoszę dłoń i zaczynam pocierać szyję. Robię wszystko, byle tylko trzymać język za zębami i nie nazwać McKinseya chujem po tym, z jaką bezczelnością w głosie wyraził się o mojej mamie.

– Rozmawiał pan z nią? – pytam najspokojniej, jak umiem.

McKinsey skinąwszy głową, wstaje od biurka i chowa dokumenty do komody. Odwraca się i zakłada ręce za siebie.

– Osobiście, nie.

Kutas.

– Oddelegowałem jednego z agentów na pogrzeb twojej siostry. Złożył kwiaty w twoim imieniu i kondolencje w moim. Pani Bennett przyjęła je i poprosiła, by agent Tourney przekazał mi to, co już ci przedstawiłem. Czy chcesz wiedzieć coś jeszcze?

– Nie, ale czuję obowiązek wytłumaczyć panu jej zachowanie. Jest zrozpaczona. Można rzec, że straciła dwójkę dzieci i podzielam każdą jej reakcję. Proszę więc, aby uczynił pan to samo choćby z szacunku do mojej nieżyjącej siostry. Mam nadzieję, że nie proszę o rzecz niemożliwą?

– Służyłem w marines, Bennett, ale nie zrobiło to ze mnie bezuczuciowego mężczyzny w średnim wieku. Współczuję twojej matce ciążącego na niej żalu, ale biorąc również pod uwagę słowa, które do mnie skierowała, postaraj się postępować tak, bym nie musiał przekazywać jej informacji, że to nie FBI zajeździło jej syna na śmierć, ale zrobił to on sam. Nadal masz kochająca rodzinę. Nie Russo, ale swoją, więc masz do czego wracać.

Rzucam spojrzeniem na nadal nierozpakowane torby, które zabrałem ze sobą z auta. Mam do czego wracać. Masz rację, McKinsey, i nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak byłem już dzisiaj blisko. Ale nie dam się zajeździć, żadnej ze stron. Doprowadzę tę sprawę do końca, który będzie jednocześnie początkiem mojego nowego życia. Bez kłamstw.

– Cały czas o tym myślę, sir. I jeżeli mogę zapytać... Czy planuje pan zrobić coś z moim oskarżeniem? Muszę wiedzieć, na czym stoję i czego mam się spodziewać, może nawet w ciągu najbliższych godzin.

– Kellan już działa przy tej sprawie. Nie powiedziałem ci na początku, bo chciałem, aby cię to zakłuło bardziej niż trochę.

– Dziękuję, sir. Zrozumiałem pańskie zamierzenie.

McKinsey cmoka, sięgając wzrokiem za moje ramię. Jego twarz zastyga z wielką zmarszczką na czole.

– Bennett?

– Tak?

– Dlaczego się zabarykadowałeś?

Odwracam głowę na drzwi. Zauważył i w sumie dobrze, bo tym razem to w końcu ja mogę przejść do meritum kolejnej sprawy. Chwilowo nie udzielam odpowiedzi, ale przybliżam się do biurka i odsuwam szufladę. Wyjmuję luzem leżącego papierosa, jak zwykle na czarną godzinę, i spokojnie odpalam. Nie będę się więcej denerwował. Nie służy mi to.

– Pytam cię o coś. – Potrząsa dłonią do kamery. – Co się, do cholery, więcej dzieje?

Zaciągam się i wypuszczam dym, wykrzywiając usta.

– Obawiam się, sir, że istnieje możliwość, iż mogłem zostać rozpoznany. Niewielka, ale zawsze jakaś.

McKinseyowi zaokrąglają się oczy, a pobierane z wolna powietrze unosi klatkę w górę. Obserwuję to ogarniające go napięcie i sztywnienie całego ciała, powoli paląc papierosa. Karuzela rozpędziła się sama, a ja nie mam zamiaru wyskakiwać z niej bez pewności, że ktoś mnie złapie. Otrząsnąwszy się, McKinsey chwyta za słuchawkę telefonu i po chwili mówi:

– Wyślijcie pod adres Angela czterech agentów w nieoznakowanych patrolach.

Uśmiecham się i przysuwam do siebie fotel, na którym wygodnie się rozsiadam, wcześniej podnosząc z siedzenia broń. Zakładam stopę na kolano, a dłoń z trzymanym desertem opieram o prawe.

– Dziękuję, sir. Od razu zrobiło mi się przyjemniej.

Marco, stary, trzymaj się. Zrobię wszystko, byś nie zapłacił za to głową...

Koniec części pierwszej... 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro