Rozdział 28
Gdybym wiedział, że czekają mnie cztery przesiadki i towarzystwo zagorzałego ateisty, pojechałbym taksówką. Koleś bezczelnie mnie zaczepiał, gdy zauważył łańcuszek z krzyżykiem. Dosiadł się z monologiem o beznadziejności wiary i opuszczeniu go przez Boga. Słuchałem cierpliwie. Był naprawdę zaangażowany w swoje przekonania, wynikające nie z analizy filozofii otaczającego go świata, ale zwyczajnej frustracji dotyczącej jego błędnych wyborów. Cóż, widocznie na kogoś musiał to zwalić. Ale nawet Chrystusowi przydarzyło się zwątpić, więc czego oczekiwać od kruchego człowieka? Szkoda tylko, że to na mnie padło, by wysłuchiwać dwudziestominutową tyradę, co sprawiało, że wewnętrznie rozgrywałem niepotrzebną walkę. Gdybym się odezwał, byłbym jak krzyżowiec w obronie Jerozolimy przed Saracenami. Wolałem więc milczeć, by spokojnie dojechać.
Boże, ostatnio, gdy cząstka mnie odeszła, zwątpiłem w Ciebie i wstydzę się tego. Wiem, że pogrążyłbym się w gorszej ciemności, gdybym przestał z Tobą rozmawiać. Pogubiłbym wszystkie ścieżki. Mam nadzieję, że i teraz wybrałem dobrą.
Wysiadam na przystanku przy Day Square i wzrokiem szukam kamienicy, w której mieści się lokal Luciana.
– Mam cię – mruczę, zauważając budynek na rogu następnego skrzyżowania.
Poprawiam torbę na ramieniu i ruszam do restauracji z zamiarem zamówienia pizzy z poczwórnym serem. Przyglądam się po drodze fabrycznym budynkom. Nie lubię wschodniego Bostonu. To zdecydowanie najbardziej szara i obdarta część miasta. Mieszkam w tej portowej zatoce od cholernych czterech lat, a nawet nie miałem czasu na krajoznawczą wycieczkę. A przecież Tony jest urodzonym bostończykiem. Powinien znać to miasto jak własną kieszeń, a tymczasem musi stwarzać pieprzone pozory. Jednak najbardziej obawiałem się zwracania uwagi na mój akcent. Nie mówię jak typowy bostończyk. Nie mam ust wypchanych makaronem i nie smakuję się w zjadaniu ze słów litery r. Jak na przykład ci dwaj panowie wchodzący zaraz za mną do restauracji.
Oni nie mówią, oni paplają. Nie przyzwyczaję się do tego nigdy.
Ale teraz, Chester, skup się na wybraniu stolika. Odpowiedniego do tego, by Luciano po wyjściu na salę mógł od razu cię dostrzec. Przynajmniej liczę na to, że jako włoski restaurator osobiście poznaje opinię klientów jego smakowego przybytku.
Wybieram ten na środku sali. Rozglądam się po nowo odwiedzonym miejscu, odsuwając siedzenie. Wystrój dosyć przytłaczający. Ceglane ściany, czarny dywan, czarne pikowane krzesła ze złotymi ornamentami i mahoniowe, okrągłe stoliki. Na ścianach portrety. Nie mam pojęcia kogo. Starsza kobieta i jej rodzina. Styl ubioru wskazuje na około tysiąc dziewięćsetny rok i że to najpewniej włoscy imigranci. Kobiety w tamtym czasie wyglądały, jakby całe życie nosiły żałobę. Paskudnie.
Nogą przesuwam torbę pod stolik, sięgając w tym czasie po menu w skórzanej okładce, ale odkładam je, by wyjąć z kieszeni ramoneski bzyczący telefon. Spoglądam na ekran, to Marco.
– Za chwilkę wrócę do pana po zamówienie.
– Oczywiście.
Kelnerka w czarnej garsonce zapala na moim stoliku świeczkę. Ależ romantycznie. Przypomina mi to moje zaręczyny ze Scarlett. Najnudniejsze i najbardziej banalne, jakie kobieta może sobie wyobrazić. Kolacja, wino i: Kochanie? Czy wyjdziesz za mnie? A co dalej? To przecież, kurwa, już nieważne. Przecież się kochamy, prawda? Miłość jest najważniejsza...
– Chyba tylko w filmach – grymaszę i przykładam telefon do ucha. – Co jest? – pytam, ponownie otwierając menu.
– Tony! Jak tam?
– Dobrze! – informuję z entuzjazmem.
– Gianna wybiera się do ciebie z obiadem. No wybacz, ale się uparła. Od rana gotuje i, Tony, to mi się naprawdę przestaje podobać.
Śmieję się do słuchawki i przesuwam palcem w dół po karcie, trafiając na danie, które zamierzam zjeść. Cenę też jakoś przełknę. Czego się nie robi dla wyciągnięcia informacji.
– Dlaczego? Sam przecież mówiłeś, że gdybyś miał syna, to chciałbyś, by był taki jak ja. Więc może los szykuje ci podobną okazję? Marco? No nie mów, że nie chciałbyś mnie za zięcia.
Przygryzam język. Ależ go wkurwię.
– Tony, w bagażniku nadal masz moją łopatę. Ja o niej pamiętam.
– Marco, a ty masz ładną córkę, ale jest stanowczo dla mnie za młoda.
– Czyli się rozumiemy.
– Doskonale – odpowiadam, słysząc w tle szczebiot Gianny, gdy pyta ojca, czy to Tony dzwoni. – Mój mercedes nadal stoi na twoim podjeździe czy już nim pohandlowałeś?
– Stoi i rdzewieje. Ale Gianna stwierdziła, że jeżeli Tony jednak się nie wyliże, to ona bierze go w spadku.
– Co?! – słyszę z dala protest nastolatki. – Nieprawda, Tony! Nie słuchaj go!
Uśmiechając się, wskazuję kelnerce pizzę numer osiem, do tego sok pomarańczowy z lodem. Złotowłosa blondyneczka z perlistym uśmiechem uprzejmie dziękuje i odchodzi. Przypomina mi wyglądem młodą Normę Jeane[1]. I to właśnie za to zostawię jej miły napiwek.
– To będę musiał ją rozczarować, bo godzinę temu wyszedłem ze szpitala. Ale za to możesz się poczęstować moim obiadem.
– Perfettamente![2]– raduje się. – Obeszło się bez operacji?
– No skoro wyszedłem – zauważam, wpatrując się w wejście do kuchni. – Miałem endoskopię. Szybko, sprawnie i po bólu, chociaż mój portfel to odczuł, bo zabieg nie był refundowany, ale wystawię Russo rachunek. Marco, jeszcze jedno, wczoraj ktoś mnie odwiedził.
– Zgaduję, że powinienem go znać.
– Frederico Salvani. – Podaję nazwisko, wspominając w myślach naszą bardzo okrojoną rozmowę.
Przez cały czas trzymał nogę zarzuconą na kolano i próbował udawać, że interesuje go mój wypadek i stan zdrowia. Wypytywał przy tym o przyjaźń z Marco i wyrażał skruchę, że nie mógł być na mojej inicjacji. Cały czas odnosiłem wrażenie, że próbuje wybadać mój stosunek do Russo, zadając mi pytanie, czy nie mam bossowi za złe, że sam osobiście nie pokwapił się, by mnie odwiedzić. Nie udzieliłem odpowiedzi. Nie czułem się zbyt pewnie w jego towarzystwie i nie wiedziałem, do czego może wykorzystać moje słowa. A na pewno do czegoś miał zamiar.
– Na pewno Salvani?
– Ta, Salvani, dobrze usłyszałeś. I nie tłumacz mi, kim on jest. Zdążyłem się już tego dowiedzieć... – Kelnerka przynosi zamówiony przeze mnie sok. – Dziękuję.
– Za co mi dziękujesz?
– Nie tobie. – Przewracam oczami i upijam łyk. – Wybrałem się coś zjeść. I czemu jesteś taki zaskoczony? Chyba że coś źle słyszę? – pytam, będąc przekonanym, że w głosie Marco wyczułem ogromną nutę zaskoczenia.
– Bo to do niego niepodobne. Czego chciał?
– Wypytywał o to i tamto – rzucam zdawkowo. – Był bardzo zainteresowany, jak się czuję, czym się prywatnie zajmuję... Pff... Nie wiem – przecieram palcami oczy – ale faktycznie Russo nie rzucał słów na wiatr odnośnie do tej rodzinnej troski o poszkodowanego. Jestem pod szczerym wrażeniem. No chyba że jestem jakimś cholernym wyjątkiem?
– Na to wychodzi. Frederico nie interesuje się, co dzieje się z żołnierzami. Nie schodzi do nich ze swojej loży. Tak że to, co mi teraz powiedziałeś, no masz rację, Angel, zaskoczyło mnie! Salvani ostatnio nie ma nawet czasu na rozmowę z bossem. Ba! Nie raczył zjawić się na pogrzebie Vaniera, ale zagryzłem tylko zęby, bo nie chcę robić szamba. Robertowi już nic życia nie wróci. Salvani... kurwa! Tony! Jak żyję, nie znam typa z bardziej przerośniętą ambicją, ale o tym pogadamy innym razem.
– Zjawię się po auto, to może będziemy mieć chwilę – informuję, słysząc w tle Laurę, która wykrzykuje do Marco pytanie, gdzie są jego ostatnie koszule, bo chce zrobić pranie.
– Postaraj się w ciągu dwóch godzin... Zaczekaj. – Szelest w słuchawce. – Laura! Zostaw moje koszule i zapłać lepiej rachunki za śmieci, bo znowu dostaję wiadomości, że naliczą odsetki za zwłokę. Kobieto! Pilnuj tego, bo naprawdę nie masz dużo na głowie! – Ponowne trzeszczenie. – Już jestem. To pamiętaj, Tony, dwie godzinki.
– Spieszysz się gdzieś? – pytam, zauważając wychodzącego za bar Luciana.
No spójrz tutaj!
– Laura jedzie z dzieciakami na zakupy, więc będzie okazja do swobodnej rozmowy. Pamiętaj, że wspomniałem ci o pewnej propozycji. Sprawa jest gorąca i niecierpiąca zwłoki. Potrzebuję dowódcy, kogoś zaufanego. W grę wchodzi teren, z którego wypadł Junior.
– Dostałem u Luki fuchę księgowego, na co sam mnie namawiałeś – mamroczę, zasłaniając usta dłonią, gdy do stolika po lewej dosiada się towarzystwo. – Byłbym frajerem, gdybym wypiął się teraz na to dupą, a wziął kawałek ulicy i jakichś przydupasów, z którymi będę się musiał użerać i pilnować, czy oddają mi dolę co do cencika. W skrócie: Marco, do złotej kurwy. Daj mi spokój.
– O, jaki to się wygodny zrobił! – A w życiu! U Luki będą ciekawsze podsłuchy. – To wyrobisz się czy nie?
– Będę i kończę. Pizza wjeżdża na stół.
– Gdzie jesteś?
Uśmiecham się szelmowsko, synchronicznie z burczeniem w żołądku, gdy kelnerka niosąca zamówienie mija mój stolik.
– Tam, gdzie trzeba. Cześć.
No proszę. Moje przypuszczenia powoli przeradzają się w fakty. Dochodzi kolejne nazwisko do sprawy śmierci Vaniera i Amantiego. Frederico Salvani. Co możesz mieć wspólnego z tymi zabójstwami? I ty, Luciano? W końcu to w twojej restauracji podano Vaniero truciznę.
– Angelo!
Wstaję z krzesła i podaję rękę Włochowi, który z aniołem na ustach przybył do mego stolika. Plan w realizacji, więc czas, Chester, porozmawiać z Lucianem w sposób, do jakiego cię szkolono. Nie będzie to łatwe, bo zupełnie inaczej prowadzi się przesłuchanie metodą dziewięciu stopni, gdy od początku jego uczestnicy znają swoje miejsca i kim jest rozmówca siedzący po drugiej stronie stolika. Tutaj nie mam pełnej swobody, by wypytywać o rzeczy, które Tony'ego nie powinny interesować, a które ja muszę poznać. Kwestia pytań. Umiejętnie konstruowanych pytań balansujących na granicy tych dwóch światów. Przestępczego i policyjnego.
– Cześć, Luciano – witam się, oddając jego mocny i pewny uścisk dłoni. To dobry znak, jest otwarty na rozmowę.
– Jak żyjesz? – pyta, zajmując miejsce obok mnie, po czym wpycha pod kucharski czepek wypadające na czoło kręcone czarne włosy.
– Można rzec, że się na nowo narodziłem, ale nikomu nie życzę dłubania w kręgosłupie.
Luciano nerwowymi ruchami poprawia na stole dzierganą serwetę.
– Domyślam się. – Splata palce, strzelając kostkami. – Gwoli ścisłości, słyszałem, coście nawywijali u Juniora.
– I co o tym sądzisz? – Podpieram policzek o dłoń. – Tak ogólnie?
Staram się złapać wzrokowy, bo pytanie, które zadałem, normalnie powinno brzmieć: „Co pan może nam o tej sprawie powiedzieć?". Lub: „Proszę mi powiedzieć, co według pana tego dnia zaszło". Jednak w kontekście wydarzeń brzmiałoby zbyt literalnie, a mnie interesuje tylko behawioralny stosunek Luciana do członków mafii. I jak na razie sądzę, że nie jest zadowolony z ostatnich kroków, które podjął Marco. Posypie się krytyka.
Luciano układa przedramiona na stoliku i omiatając wzrokiem lokal, pochyla się w moją stronę. Robię ten sam gest. Wrażenie dobrego słuchacza.
– Chcesz poznać moje zdanie?
– Oczywiście.
– Więc jest takie, że są popełniane rażące błędy... Błędy, które wcześniej nie miałyby, kurwa, nawet o tyle... – pokazuje palcami szczyptę – o tyle, Angelo, szans na popełnienie, a teraz? Puf! – Macha dłońmi. – Wybuchają jak worek z mąką.
– Popełniać błędy to ludzka rzecz, chociaż... co ja pieprzę? Nie powinienem oceniać, bo brałem w tym udział, ale jestem w stanie zrozumieć, że narobiliśmy gówna.
Pominę fakt, że ostrzegałem Marco przed takim końcem. Nie będę się wychylał.
– Wykonywałeś tylko polecenia, a moje zarzuty tyczą się bezpośrednio właśnie tych na górze – mówi ciszej, przesuwając wzrokiem po jedzących gościach.
– Słabo byłoby się z tym nie zgodzić, ale chcąc nie chcąc, odpowiadamy jeden za drugiego – przecieram usta dłonią – jak trybiki całego mechanizmu, nie?
Luciano opiera się o krzesło i krzyżuje krępe ręce na piersi. Wbija wzrok w obraz przy drzwiach wejściowych, który przedstawia wpływający do portu pasażerski XIX-wieczny statek.
– Gorzej, jak jeden z trybików zaczyna rdzewieć, skrzypieć i spowalniać inne.
Czyżby to aluzja do wieku? Mówisz o Russo? Koniec tych ogólników, Luciano. Spływamy lejkiem w dół.
– Coś przestaje działać? Powinienem coś zaobserwować?
– Że statek zahacza o mielizny, Angelo, a moje wyjście ewakuacyjne przedwczoraj wyciągnęło nogi. Pięknie, kurwa. Po prostu pięknie.
Pachy mam mokre ze stresu i zaskoczenia, że Luciano tak otwarcie mówi mi, podrzędnemu żołnierzowi, że rodzina, która ma zapewniać mu cholerne bezpieczeństwo w tym, co robi, nie jest tak stabilna, jak nakazywano mu wierzyć. Nawet uścisk jego dłoni nie zapowiadał aż tak łatwo zdobywanej, śmiem twierdzić, że szczerości. Ale przede wszystkim: po co to robi? I o jakim wyjściu mówi?
– Każdy kiedyś zagrzebie nogi w piasku, o kim mówisz ty?
– O Donie Cascio, ale nowy jesteś, więc nie będę ci zawracał głowy starymi koneksjami. Po prostu nie znałeś człowieka, więc nie będziesz wiedział, o czym mówię.
– Niekoniecznie, Luciano. Akurat słyszałem o tym – zauważam, ujmując w palce podbródek. – Ponoć szykuje się duży pogrzeb, na którym... – unoszę brwi – warto być? – dodaję, prowokując jego dalsze wyjaśnienia i emocje.
– Skąd masz takie wieści?
– Od mojego mentora.
– Nie skłamał. Wiesz, Angelo, powiem ci jednak coś, co zawsze powtarzam swojej kuzynce. Warto mieć ubezpieczenie. Wyjście, które teraz niekoniecznie może nas satysfakcjonować, ale dzisiaj to wszystko jest, a jutro tego nie ma. Dzisiaj siedzisz tu i pijesz soczek, a jutro musisz pakować się w reklamówkę w ciągu kilku minut i spieprzać na drugi kontynent. Zresztą namiastkę echa idiotycznie postawionych kroków już dostałeś. Z jakim wyjściem ewakuacyjnym poszedłeś do będącego na celowniku policji Juniora?
– Nie da się przewidywać wszystkiego i mieć na każde niepowodzenie jakieś pieprzone, magiczne zaklęcie. To jest świadome ryzyko, ale przyznam ci, Luciano, że brzmisz rozsądnie. – Uśmiecham się. – Tylko jak to, o czym mówisz, ma się do całej tej lojalności?
Kucharz macha lekceważąco dłonią.
– Nigdzie nie powiedziałem, że jedno wyklucza drugie. Każdy ma jakiejś wyjście – podkreśla. – Każdy, Angelo, nawet szef.
– Sądziłem, że dobry kapitan idzie ze statkiem na dno.
Kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Nadinterpretujesz. – Potrząsa mną. – Nie powiedziałem, że statek tonie, tylko że kapitan potrzebuje chyba odpoczynku. Zaczyna obierać złe kursy.
Coś go męczy, a wydarzenie z Juniorem i nasze aresztowanie zdecydowanie podsyca te uczucia. Inaczej wątpię, by pokusił się o takie wyznania. Otwarcie krytykuje przy mnie bossa, jakby to było dla niego czymś normalnym i pozbawionym konsekwencji. Czyżby Russo znał doskonale jego zdanie? Kto jeszcze mógł mieć podobne, z czym, w przeciwieństwie do Luciana, doskonale się krył?
Vaniero?
Jakie ty miałeś wyjście ewakuacyjne?
– Mówiąc o rdzewiejącym trybiku, miałeś na myśli Russo? – pytam bezpośrednio.
W tym à la przesłuchaniu na tak wąskie pytania pokroju: „Czy to pan zabił żonę?" mogę sobie pozwolić maksymalnie około dwóch razy. W innym przypadku wyczuje mój nacisk i prawdziwe intencje. Pytanie, na które można odpowiedzieć tylko w jeden sposób: tak lub nie.
– Tak.
– Odważna krytyka.
– Nie boję się jej wyrażać, dlatego jestem jego doradcą... – Zamyśla się, wodząc wzrokiem po suficie i ścianach lokalu. – Wiesz, Angelo, że to bardzo stary młyn?
– Ten budynek? – pytam, podnosząc wzrok na sufitowe belki.
– Babka i dziadek Agnese, mojej ciotki, żony Russo, zaopatrywali tę dzielnicę w chleb. Pracowali w pocie czoła, by utrzymać piątkę dzieci. Czasy nie były łatwe, a imigracja się nasilała. Wybuchały nastroje antyimigracyjne, a w fabrykach, hutach i portach dochodziło nawet do napadów czy publicznych linczów na pracownikach pochodzenia włoskiego. Wiesz, Angelo, nikt nie lubi, gdy na jego terenie zaczynają tworzyć się wspólnoty innej narodowości, dodatkowo tak silnie scalane tradycjami. A my, Włosi, zawsze tacy byliśmy, ale co się wtedy robi z takimi enklawami? Próbuje się je przejąć albo rozbić, bo to zawsze niesie ze sobą zmiany polityczne. Życie tamtejszym Włochom smakowało wtedy jak czerstwy chleb, który uparcie zjadali w nadziei, że ich dzieci zasmakują kiedyś znacznie lepszego.
– Zastanawiam się, jaki kontekst ma ta historia. Zacząłeś od trybika, a skończyłeś na włoskich, dziewiętnastowiecznych imigrantach. W którym momencie tego nie połączyłem?
– To była ruina, Angelo... – wzdycha, skinąwszy ponownie na sufit. – Centralnie nad twoją głową przymocowana jest dębowa belka, na której powiesił się dziadek mojej ciotki.
– Idealna historia na reklamę restauracji.
– Mało kto ją zna. – Opuszcza głowę i rozgląda się po lokalu. – Historię poczciwego, włoskiego młynarza Fabiano, któremu w zamieszkach spalono ponad połowę dobytku. Z żalu po prostu oszalał i odebrał sobie życie. Jego zrozpaczona żona wróciła z dziećmi na Sycylię, a stary młyn i resztki ocalałej piekarni popadły w ruinę... – Spogląda na mnie, gdy zaczynam przygryzać policzek od środka. – Patrzysz tak na mnie, bo zastanawiasz się pewnie, po co ci o tym nadal pieprzę?
– Mam na to jakąś teorię, ale mów, sprawdzę, jak bardzo byłem w błędzie.
– Gdyby nie to wszystko, już dawno by mnie tutaj nie było. Ciotka odziedziczyła nieruchomość w spadku i przekazała ją mi, gdy nie wiedziałem, co mam zrobić ze swoim życiem. Bo wiesz, Angelo, jestem alkoholikiem.
– W życiu bym tego nie powiedział – odpowiadam szczerze, ale moje odczucia przepuściłem przez samego siebie, bo po rozwodzie ze Scarlett przez jakieś trzy miesiące upijałem się w barze do nieprzytomności, często kończąc we własnych wymiocinach. Nie wyglądałem wtedy jak Luciano. Byłem chodzącym straszydłem z podkrążonymi oczami i ziemistą cerą. Wzdrygam się na ten obraz. Nigdy więcej.
– A jednak, Angelo. Miałem żonę, piękny dom w Toskanii, mam trójkę dzieci, ale wszystko... – krzywi się – przepiłem i straciłem. Te obdrapane mury uratowały mnie przed moją własną ruiną. Włożyłem tu resztki pasji, miłości i tego, co we mnie zostało jeszcze dobre, by ten... – stuka wskazującym palcem w blat stołu – by ten czerstwy chleb, który jedli kiedyś moi przodkowie, nie był jedzony przez nich na darmo. Teraz całym sobą należę do tej przeszłości. Dostałem nowy cel w życiu, bo poprzedni zmarnowałem. Kierowałem się na mieliznę, ale ktoś w porę chwycił ster i skorygował kurs statku, którego byłem kapitanem... – Luciano wraz z krzesłem przysuwa się bliżej mnie. – Rozumiesz już teraz, o czym mówię?
– Myślę, że tak. A raczej z całej siły staram się stawiać w twojej sytuacji i rozumieć punkt widzenia. Życie bywa posrane...
– Dlatego dobrze mi się z tobą rozmawia, ale też nie mam raczej wpływu na to, co tak naprawdę będziesz o mnie myślał, gdy zostawię cię samego przy stoliku. Ja, Angelo, po prostu robię swoje i chwytam za rodzinny ster, tak jak kiedyś oni chwycili za mój, choć wiem... – ściska nasadę nosa i ciężko wypuszcza powietrze – że nie wszystkim majtkom na statku się to podoba – mówi, podkreślając mocno każde słowo. – Kurewsko, doskonale o tym wiem i staram się jakoś sobie radzić.
– Jeżeli chodzi o mnie, to trzymam się swojego szeregu, a ciebie, tak jak mówiłem, staram się nie oceniać. Za krótko w tym siedzę, bym mógł już teraz wyrobić sobie opinię. Znam swoje miejsce, Luciano, i staram się nie wpieprzać w coś, o czym nie mam pojęcia. Co tu dużo mówić? Tak jak ty, ja też po prostu robię swoje. Szoruję tylko podłogę na tym jachcie, ale... – unoszę brwi i krzyżuję ręce – według twoich wskazówek, rozejrzę się za szalupą ratunkową.
Luciano ponownie klepie mnie w ramię, po czym wyjmuje z kieszeni dzwoniący telefon i zaczyna rozmowę po włosku. Sądząc po zwrocie, jakiego użył przy powitaniu, dzwoni jedno z jego dzieci. Rozglądam się po pomieszczeniu i gościach. Czuję, że ta konwersacja dobiega końca. Owocna konwersacja, bo profil psychologiczny Luciana, opływający w jego silne poczucie przywiązania do rodziny Russo i wdzięczności za uratowanie mu być może nawet życia, podpowiada mi, że byłby w stanie podjąć bardzo radykalne kroki w celu ratowania rodziny, z którą związany jest czymś więcej niż omertą. Związany jest krwią. Wspomniał, że nie wszyscy aprobują jego doradztwo i wpływanie na decyzje bossa, który... zaczął tracić na sile? Bo jak mam to interpretować? To rdzewienie i trzymanie steru coraz słabiej? Osobiście, podczas inicjacji, nie odniosłem takiego wrażenia. Stał przede mną człowiek emanujący ogromną mentalną siłą i pewnością. Marco również nie mówił nic o tworzących się problemach, a nie sądzę, by nie był ich świadomy. Wychodzi na to, że je przede mną ukrył.
A co do ciebie, Luciano, nasuwa mi się jedno pytanie: czy jedną z osób, które nie wyrażały dla ciebie poparcia, był Vaniero? Dlatego go zabiłeś i byłeś pionierem oskarżania o to Amantiego, korzystając z sytuacji, że miał w tym czasie spory z mafijną rodziną?
To miałoby sens. Pozostaje tylko nierozwiązana sprawa rzekomego kłamstwa Vaniera na temat Amantiego i jego niewłaściwego rozliczania się z mafią – a rzekomego dlatego, że sam Amanti zaprzeczył informacjom, że postępował nie fair wobec Russo. Dlatego bliski jestem stwierdzeniu, że podstępnie chcieli się go zwyczajnie pozbyć i bezpośrednio przejąć interes. Po co dostawać marne ochłapy od współpracownika Amantiego, skoro można rządzić burdeldzielnicą samemu? Prawda, Vaniero?
Do stolika podchodzi młoda Norma Jeane z trzymaną na wielkiej tacy pizzą, a gdy pochyla się i odstawia ją na stolik, górny guzik jej czarnej sukienki wyskakuje z dziurki. Spoglądam na teraz mocniej odkryte piersi, co podsuwa mi pomysł, że w ramach nagrody za być może rozwiązanie prywatnego śledztwa śmierci Vaniera mógłbym się z nią dzisiaj przespać.
– Guziczek – mówię, wskazując palcem.
Norma Jeane łapie się za dekolt, robiąc się przy tym cała czerwona.
– O Jezu... – Speszona prostuje się i w pośpiechu zapina bluzkę. – Dziękuję i bardzo przepraszam – dodaje i szybciutko znika.
Marie...
Wracasz do mojej głowy, a spoglądając teraz na twojego kuzyna radującego się telefoniczną rozmową, nie sądzę, by był jedną z osób, które mogą ci zagrażać, których możesz się obawiać i od których do końca prowadzonej sprawy chciałbym cię trzymać z daleka. Biorę pod uwagę nawet twojego ojca.
Powody, dla których prosiłaś mnie o pomoc, nadal nie są mi znane. Luciano miał mi ich dostarczyć, tymczasem... Wyjdę stąd bogatszy o inne doświadczenia.
– Przepraszam, Angelo. Moja córka dzwoniła – mówi szef kuchni, gdy zaczynam odrywać fragment pachnącej pizzy.
Zobaczymy, czy jej smak jest godny tej wygórowanej ceny.
– W porządku – odpowiadam, wgryzając się w kawałek. – Genialne! – Odkładam nadgryziony trójkąt na talerz i sięgam po chusteczkę. – Stary, czarujesz smakiem, masz talent. Stary młyn się nie marnuje.
Luciano wstaje z szerokim uśmiechem na ustach. Zatrzymuje się za mną i kładzie dłonie na moich barkach.
– No to smakuj na koszt firmy. – Potrząsa mną nieco i pochyla się do mojego ucha. – I uważaj na siebie, Angelo. Uważaj, bo jesteś szalupą ratunkową bossa.
Krztuszę się przełykanym kawałkiem i szybko sięgam po sok, by to przepić. Zadławiłem się pizzą albo usłyszaną rzeczą.
– O czym ty pieprzysz? – cedzę, czując jego zaciskające się na moich barkach dłonie.
– To Carlo miał przejść tego wieczoru inicjację, nie ty.
Serce mi przyspiesza.
– Gówno prawda. – Wkładam rękę pod stół i zaciskam pięść. – Posprzątałem dla was i decyzja zapadła. Marco był jej pewny.
– Caruso do ostatniej chwili nie znał ostatecznej decyzji, a ponadto zapomniał, że Vaniero zza grobu nadal posiadał prawo głosu. Nie ignoruje się decyzji człowieka, który służył ponad dziesięć lat, ale pocieszę cię, że Marco naprawdę mocno w ciebie wierzył.
Ogarnia mnie wściekłość. Mam w dupie, że we mnie wierzył. Okłamał mnie.
– To co, kurwa, przekonało Russo? Ty?
– Nie. Ja popierałem głos mojego przyjaciela, Vaniera.
Przyjaciela? Zabiłeś go!
– Przegrywałeś z Carlem jednym głosem, moim głosem.
Zrzucam dłonie Luciana z barków i podrywam się z krzesła, odsuwając przy tym stolik. Kilka osób obok spogląda na mnie z zaskoczeniem, gdy sztućce dzwonią o porcelanowy talerz, który z chęcią rozbiłbym teraz Marco na łbie.
– Więc kto? – warczę kucharzowi prosto w twarz.
– Widział, jak tańczysz z jego córką i jak ona patrzyła w twoje oczy – odpowiada, wskazując na nie dwoma palcami. – To było jak co najmniej sto głosów, a ja dopiero po czasie zrozumiałem decyzję, którą podjął w ciągu tych kilku minut obserwacji. Mówiłem ci już, każdy ma swoje wyjście ewakuacyjne. Ty jesteś jego, Angel. Czy dobrym? Pozostawię to dla siebie.
Prycham, po czym zaczynam się śmiać, ale nie z radości, a z tego, że mnie, kurwa, po prostu od środka rozrywa! Odpieprzaliśmy cały teatrzyk, który w ostateczności mógł nie dać żadnych efektów, bo Marco nie potrafi być ze mną szczery na tyle, na ile mnie o tym przekonuje! I jakie wyjście ewakuacyjne?! Marie! Do cholery! Czy ty mną manipulujesz?!
– Niech szanowny boss pozwoli, że sam o tym zadecyduję. Nie jestem, kurwa, jego własnością.
– Tony, najpierw posłuchaj, a pot...
– Na dzisiaj wystarczy, spierdalaj.
Odpycham Luciana na bok i sięgam pod stół po torbę. Odchodzę. Z zaciśniętą szczęką mijam szepczących i wpatrujących się we mnie ludzi. Omiatam ich wzrokiem i na do widzenia szturcham wolne krzesło przy jednym ze stolików. Trzaskam drzwiami i będąc już za progiem, rzucam torbą o chodnik.
– Kurwa! – Kopię w nią. – W co ja się, kurwa, wplątuję?!
Podpieram dłonie o biodra i oddychając zbyt szybko mroźnym bostońskim powietrzem, wpatruję się w szarzejące niebo. Znowu szukam tam drogowskazu, ale jedynym, jakim powinienem się teraz pokierować, jest ten prowadzący do Charlestown, więc schylam się po torbę, na której wyładowałem wściekłość, i przebiegam na drugą stronę ulicy do taksówki. Codziennie jestem wyprowadzany z równowagi, a śmierć Penny nie ułatwia mi kontroli nad Tonym. Przysięgam, kurwa, że kiedyś nad sobą nie zapanuję i po prostu któregoś z tych mafijnych fiutów zabiję gołymi rękoma.
– Charlestown sześćdziesiąt siedem – rzucam do taksówkarza i opieram głowę o siedzenie.
Stukam palcami w podskakujące kolano i próbuję myśleć o tobie, Marie. Muszę się pozbyć tych rodzących się uczuć do ciebie. Przeszkadzają mi i działają jak zasłona dymna. Sprawiają, że się rozpraszam, a potrzebuję cię przecież tylko do założenia podsłuchu w twoim domu. Do niczego więcej.
– Do niczego, kurwa, więcej... – syczę, opuszczając powieki.
– Słucham? Coś pan do mnie mówił?
– Nie do pana... – Wzdycham, zaczynając kontrolować oddech. – Głośno myślałem.
_________
Przypisy:
[1] Marilyn Monroe, właśc. Norma Jeane Mortenson – amerykańska aktorka, modelka i piosenkarka.
[2] Perfettamente! (wł.) – doskonale!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro