Rozdział 26
– Panie Angel... Słyszy mnie pan? Halo...
Otwieram powieki, reagując na głos przedzierający się do głowy. Szczypią i są ciężkie jak teatralna kurtyna. Mrugam kilka razy, dostrzegając wpatrzone we mnie niebieskie oczy i zwisający czarny kucyk. Szpitalny zapach, który wciągam w płuca, przyprawia o mdłości pogłębiane głodem. Chyba jestem na haju, a przynajmniej wirujący sufit i zdeformowany głos młodej pielęgniarki powodują takie właśnie wrażenie.
Spoglądam na prawą dłoń i zaciskam ją kołdrze.
Czegoś mi brakuje... a raczej kogoś.
Marie? Byłaś tutaj? Czy to mi się śniło?
– Jak samopoczucie?
– Słabo – odpowiadam pielęgniarce, której plakietka przypięta na lewej piersi mówi mi, że ma na imię Dora.
– Przez jakiś czas może pan odczuwać lekkie rozbicie, ale znieczulenie nadal działa, więc lepsze to niż ból przy każdym poruszeniu, prawda?
– Bezdyskusyjnie.
Dora się uśmiecha, ukazując sporą przerwę między siekaczami. Spogląda na moją lewą dłoń, w którą wbita jest igła. Cholernie to miejsce boli. Wczorajszy – chyba stażysta – nie poradził sobie z dłubaniem w mojej żyle.
– Zmienię opatrunek przy wenflonie, ten jest już mocno zakrwawiony.
Mało delikatnie zdziera plaster i zakłada nowy. Odwracam głowę, by spojrzeć na szafkę, na której zauważam kartkę oraz długopis. Pamiętam wczorajszy wieczór jak przez mgłę. Teraz zaczyna opadać i coraz wyraźniej widzę śliczną twarz Marie, którą miałem przed oczami, gdy lek odcinał mnie od rzeczywistości. Naprawdę mocno musiał mnie kopnąć, że zacząłem fantazjować o jej obecności tutaj. Muszę natychmiast pozbierać umysł do kupy.
– Gotowe! – oznajmia uśmiechnięta pielęgniarka w akompaniamencie głośnego burczenia mojego brzucha. – Czy jadł pan dzisiaj coś?
Krzywię się, bo co to w ogóle za pytanie? Jak mogłem coś jeść, skoro dopiero się obudziłem? Chyba że oprzytomniałem wcześniej, czego w przeciwieństwie do Dory nie pamiętam. Jezu, która w ogóle jest godzina?
I... O Chryste... Penny! Mój lot do Phoenix! Muszę stąd wyjść. Natychmiast! Muszę dotrzeć na pogrzeb siostry!
– Nic nie jadłem. – Chrząkam, podciągając się na łokciach. – Chyba że to panią mam zjeść na śniadanie, to mój brzuch przestanie natychmiast protestować.
Dora chichocze i robi się czerwona. Nie dziwię się, zabrzmiało to jak tani podryw.
– Za chwilkę serwis dostarczy panu posiłek. Zje pan i poczuje się lepiej – mówi, przystawiając termometr do mojego czoła. – Lekkie osłabienie – sczytuje dane, po czym notuje je. – Czy ma pan możliwość uzyskania osobistych rzeczy, typu bielizna, art...
– Nie – odrzekam stanowczo. – To znaczy, nie potrzebuję, bo nie zostanę tutaj. Prosiłbym o natychmiastowy wypis.
Pielęgniarka patrzy na mnie zszokowana. Tak, wiem, co sobie teraz myśli, że ryzykuję zdrowie, ale nie mam wyjścia. Muszę dostać się na lotnisko i wrócić do domu! Tego prawdziwego, bo jak mogę tego nie zrobić i nie pożegnać siostry? Tony! Wszystko mi spieprzyłeś! Mogłeś posłuchać Marco, a teraz Chester siedziałby w wygodnym fotelu, gdzieś pod samym niebem, i czekał, aż jego oczom zacznie ukazywać się słoneczna ziemia Arizony.
– Nie wiem, czy pan zauważył, ale ma pan trudności z chodzeniem. Póki środki znieczulające i zwiotczające działają, to jakoś pan funkcjonuje. Proszę nie podejmować pochopnych decyzji, panie Angel. W ciągu pół godziny doktor odbędzie z panem konsultację, ale już pana uprzedzę, że diagnoza nie jest pozytywna.
Przewracam oczami, odsuwając szufladę. Żadna nowość. W moim trzydziestojednoletnim życiu nic nie jest pozytywne. Wszystko na opak.
– W takim razie poproszę kroplówkę z tym specyfikiem na wynos. – Wyjmuję telefon i portfel. – Przykro mi, siostro, ale nie chcę tutaj zostawać.
– Pana chcenie i silna wola nie mają tutaj nic do rzeczy. Pan po prostu sam nie ujdzie nawet metra – mówi, kierując się do wyjścia. Próbuję uruchomić telefon. – Proszę odpoczywać. Pana narzeczona z całą pewnością nie pochwaliłaby pańskiej decyzji o opuszczeniu szpitala samemu w takim stanie.
Unoszę wzrok na pielęgniarkę.
– Kto?
– Pana narzeczona – powtarza głośniej, otwierając drzwi. – Gdy będzie pan czegoś potrzebował, proszę dzwonić. Przycisk jest na szafce obok. W razie trudności szpital zapewni panu ubranie zamienne.
Zdębiały przekazaną mi informacją odwracam głowę na blaszany mebel. Dora wychodzi, robiąc wcześniej w mojej głowie totalny chaos.
Jaka narzeczona?
Coś jej się pomieszało. Jest zdecydowanie przepracowana.
– Co za gówno – klnę na rozładowany telefon i sięgam po granatowy, okrągły przycisk, by ponownie przywołać Dorę.
–Po kolei, stary. Ułóż sobie wszystko w głowie – mówię, pukając kciukiem w gumowy guzik. – Podładuj telefon, zadzwoń do biura i poinformuj, w jak pieprzonej sytuacji jesteś.
Dotykam dłonią klatki piersiowej i rozszerzam oczy.
Kurwa! Gdzie jest łańcuszek? Gdzie jest mój podsłuch?!
Jeżeli go zgubiłem, to Patrick czy Kellan, odczytają błędną informację o mojej lokalizacji. Pewnie wszystko wskaże na to, że nadal siedzę w areszcie, bo tam jeszcze go miałem. To pamiętam na pewno.
– O Jezu... Co się jeszcze spierdoli? – Rozciągam twarz palcami, po czym przywołuję pielęgniarkę guzikiem i odkładam go na szafkę, ale gdy to robię, zatrzymuję wzrok na obecnej tam nadal kartce. Biorę ją w dłonie i rozkładam.
Widzę krótką wiadomość.
Ale ktoś bazgroli...
Mam nadzieję, że dzisiaj czujesz się znacznie lepiej. Przepraszam, że nie zostałam do rana, ale około drugiej uparta, starsza pielęgniarka wyprosiła mnie z pokoju. Ale słowa dotrzymałam, bo czuwałam nad tobą, dopóki spokojnie i głęboko nie zasnąłeś. Ufam, że motyle w twoich snach, o które prosiłam Boga, były najpiękniejszymi, jakie kiedykolwiek On stworzył.
Całuję, Marie.
Czytam pozostawioną wiadomość jeszcze około trzech razy, po czym przystawiam kartkę z esami-floresami do nosa. Wącham. Przysiągłbym, że ten kawałek papieru nadal pachnie aloesem.
To nie był sen. Naprawdę tutaj byłaś.
Składam kartkę na pół i umieszczam pod poduszkę. Niestety, Marie, nie śniły mi się żadne motyle, ale z całą pewnością już doskonale pamiętam twój ciepły głos i to, że chciałem, byś przy mnie została. Mocno cierpiałem przez tamten dzień i stratę siostry. Wiedziałem, że nie mogę ci tego pokazać, a tak bardzo pragnąłem troskliwej opieki. Bałem się koszmaru, który naszedł mnie wcześniejszej nocy. Nie chciałem jego powtórki, nie chciałem zrywać się w środku nocy, w obcym miejscu i w zupełnej samotności. Potrzebowałem cię, Marie. Twojej obecności, którą wypełniłabyś tę pustkę. Potrzebowałem ja, nie Tony.
Pieprzysz, Chester! Jesteś sukinsynem.
– Kurwa... Nie chcę tego robić. Po co ją w to wszystko wplątuję? – Zakrywam twarz dłońmi.
Drzwi się otwierają, a w progu staje czarnowłosa pielęgniarka.
– Tak? – pyta.
Opuszczam dłonie i głośno wzdycham.
– Miałbym prośbę do siostry. Potrzebuję ładowarki, ale to tak na gwałt. Da radę coś załatwić?
– Zobaczę, co da się zrobić. Jaki model?
– Standardowy.
– Za chwilkę wrócę.
Złota kobieta. Będę upierdliwym pacjentem, bo jak mnie boli, to strasznie zrzędzę. A boli. Cholernie zaczyna kłuć w dolnej części kręgosłupa.
Ale zaraz... Narzeczona?
Czyżby to o tobie, Marie, wspominała dzisiaj Dora? Zapewne. Widocznie tak cię potraktowała. Ewentualnie zdarzyło się coś, czego znowu nie pamiętam. W sumie nie będę narzekał, bo docelowo Tony chciał stać się twoim facetem nie później niż w ciągu najbliższego tygodnia. Maksymalnie dwóch.
Boże. Jak mogę tę dobrą dziewczynę tak uczuciowo wykorzystywać?
A może wcale tego nie czynię?
Bo nie czuję tego. Zupełnie tak, jakbym był wobec siebie i niej zupełnie szczery.
– Stop... – warczę, wbijając wzrok w sufit. – Ty kretynie, ona nie może cię prywatnie interesować. Słyszysz, Chester? – Pukam się w czoło. – Nie zgrywaj Romea.
– Przyniosłam panu ładowarkę.
Potrząsam głową i oczami wielkości chyba księżyca ponownie patrzę na Dorę. Nawet nie zauważyłem, kiedy weszła. Jezu! Mam chyba objawy schizofrenii. Słyszę w głowie głosy! I to nazbyt wyraźnie. Albo to wszystko efekt uboczny tych pieprzonych środków. Tak, na pewno. To wszystko przez nie.
– Dziękuję – odpowiadam, przejmując od niej przedmiot.
Dora wychodzi. Podłączam ładowarkę do gniazdka i czekam kilkanaście sekund, aż telefon złapie trochę mocy. Uruchamiam go. Niekończąca się wibracja ogłasza dziesiątki przychodzących wiadomości i z tego, co widzę, praktycznie wszystkie są od Marie.
Gdy włączysz telefon, proszę, skasuj wszystkie SMS-y ode mnie.
Przypominam sobie słowa, więc niech tak będzie. Wszystkie lecą do kosza.
– Okej. Czysto – komentuję wykonaną operację, gdy na ekranie zaczyna krzyczeć kolejna informacja:
Połączenie zastrzeżone.
No proszę, uprzedzili mnie. Odbieram i przykładam słuchawkę do ucha. Słyszę trzy charakterystyczne sygnały, po których podaję cyfrowy kod.
Trwa przekierowywanie. Zaplatam palec w nitkę zwisającą z rozerwanych na kolanie spodni. Urywam ją. Teraz to naprawdę wyglądam jak dziad.
– Chester – słyszę głos. Łączy się ze mną Patrick. – Próbowałem się z tobą skontaktować dokładnie... osiemdziesiąt cztery razy.
– Miałem niewielki wypadek przy pracy, jestem w...
– W Boston Medical Center – przerywa, zaskakując mnie. – Cały czas cię śledziliśmy.
Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu łańcuszka. Nie widzę go. Macam się po koszulce, zadzieram ją do góry. Może wsunął mi się w gacie. No świetnie.
– Jak? Z tego, co widzę, zgubiłem, kurwa, podsłuch.
– Jesteś pewien? Bo odbieram zupełnie coś innego. Lokalizuje cię w szpitalu.
– Czekaj, sprawdzę w jednym miejscu. – Odsuwam szufladę i wkładam do niej dłoń. – Cholera. Mam. Musiał mi upaść i sam go tutaj schowałem, czego po prostu nie pamiętam. Sorry za zamieszanie.
– Trafiłeś do szpitala z urazem kręgosłupa, wiem, bo pogrzebałem trochę w historii nagłych przyjęć. Stary, mówiłem ci, że to się fatalnie skończy. Możesz swobodnie rozmawiać?
Przyciskam telefon do ramienia i zawieszam krzyżyk na szyi.
– Przecież odebrałem od was szyfrowane połączenie. I szkoda, że w innym temacie nie byłeś tak rozgadany, a raczej ten fiut, Kellan. Już wiem, dlaczego mnie ostatnio unikał.
Patrick milczy, a mnie skacze ciśnienie. Siostro, poproszę byczą dawkę leków przeciw wkurwieniu.
– O czym ty mówisz?
– Pomyśl, Patrick. No, pomyśl trochę...
W słuchawce świszczy jego oddech. Ciężko, kolego? Prawda?
– Chester, ja tylko wykonywałem polecenia Kellana. Jestem stopień niżej od ciebie, a od niego to już nie wspomnę. Chcę, żebyś jednak wiedział, że nie popierałem takiego rozwiązania, ale co ja mogłem? Jakie miałem wyjście? Odstawiłem ten cyrk, ale cholernie mi przykro. Uwierz, że cholernie...
– Znając go, jestem w stanie ci uwierzyć. Przekaż McKinseyowi, że żądam oficjalnych i jego osobistych przeprosin, nie dla siebie, ale dla mojej pogrążonej w rozpaczy rodziny. I nie obchodzi mnie, co myślał i czym się kierował. Okłamali dobrych ludzi i w ich oczach zrobili ze mnie syna, który nie interesuje się śmiercią siostry. To jest świństwo. Czyste kurestwo.
– Chester, nie chcę ich bronić, ale uwierz, że nie taki był zamysł. To wszystko fatalnie złożyło się w czasie. Miałeś trudną misję, chodziło o twoje...
– Zdrowie psychiczne – parskam. – Już to usłyszałem od matki. Kiedy mieliście mi zamiar o wszystkim powiedzieć? Co? Gdy moją siostrę przysypie piach? To według was miało zapewnić mi umysłową stabilizację? Dowiedzenie się o wszystkim już po fakcie?
– Dzisiaj. Przynajmniej taki był plan do momentu twojego aresztowania. Straciliśmy z tobą kontakt.
– Zrobiliście to już dawno temu. Straciliście kontakt, ale, kurwa, z rzeczywistością. Ale pieprzę to. Gdy wrócę do Phoenix, wszystko wam wygarnę, wszystko, co spierdoliliście, a lista będzie długa.
– Mam nadzieję, że mnie na niej oszczędzisz.
– Nie wiem. Po prostu się staraj, mimo coraz większego ciśnienia w tej sprawie, zachowywać jak człowiek. Nie ukrywajcie nic przede mną, szczególnie rzeczy związanych z moją rodziną. Mam już dosyć kłamstw w swoim życiu. Sam jestem jednym wielkim fejkiem. Nie potrzebuję kopania pode mną dołków. Kurwa, myślcie...
– Przekażę i ze swojej strony przepraszam, że tak wyszło. Naprawdę mi przykro. Wiem, co czujesz, bo straciłem trzy lata temu brata, też w wypadku.
– Współczuję ci i w takim razie odpuszczamy temat – proponuję z kącikami oczu pełnymi łez. – Muszę się teraz pozbierać – ściskam palcami nasadę nosa – poskładać do kupy, a to, co udało mi się zebrać, jakoś sensownie ci przekazać. Patrick? Jak sprawa z pozwoleniem na podsłuch?
– Mówiłem ci, że sądy nie spieszą się z wydawaniem takich pozwoleń. Nadal czekamy.
– Oby nie tyle, że Tony będzie świętował swoje sześćdziesiąte urodziny. Kolejne pytanie: dlaczego wyszedłem z Marco raptem po niecałej dobie aresztu? To wasza sprawka?
– Mogłaby być nasza, ale tym razem, niestety, nie. Jeżeli trzeba by było, miałeś siedzieć z Caruso w areszcie nawet i tydzień. Nie ryzykowaliśmy przekazywaniem tamtejszej dochodzeniówce informacji o działającym agencie. Nie bądź o to wściekły.
– Nie jestem, bo to słuszna decyzja. Zastanawiam się tylko, dlaczego nas zwolnili. Caruso miał przy sobie o parę gram koki za dużo, a ja celowałem w glinę gnatem. Spokojnie mogliśmy odbębnić tam co najmniej ze trzy dni, a potem dostać zarzuty. Więc pytam, kto przy tym grzebał i kto bez problemu poszedł temu komuś na rękę.
– Przecież to ja powinienem cię o to zapytać, bo to ktoś od Russo.
Spoglądam przez okno. Znów zaczyna mocno prószyć.
– Myślę, że to Wilson.
– Kto to?
– Prawnik Russo. Macie już rozmowy Wilsona z moich podsłuchów w domu bossa. Macza palce w sprzedaży nieruchomości pod budowę kliniki, spekuluje dla kogoś cenami. Kojarzysz już?
– W zupełności.
– Typowy szycha diabła. Broniłby samego Hitlera, jeżeli miałby tylko taką okazję. Wiesz, co to znaczy?
– Że jego teczka u nas wcale nie będzie taka chuda?
Cmokam.
– I że wśród naszych bostońskich mundurowych kumpli są prostytutki pieprzące się z mafią. Ktoś hańbi policyjną odznakę, może nawet jakiś nowy Louis Eppolito[1].
– Kto?
Śmieję się. Patrick jest wyjątkowo pocieszny w swojej niewiedzy, a ja czuję się teraz jak dziadziuś opowiadający wnuczkowi bajkę.
Wsuwam rękę pod głowę i zaczynam gapić się w oliwkowy sufit.
– Louis jest synem Ralpha Eppolito, żołnierza rodziny Gambino. Jako dzieciak wychowywał się na mafijnym podwórku, a gdy dorósł, zatrudnił się w policji i pracował jako nowojorski detektyw, co wcale nie przeszkadzało mu po godzinach spełniać się jako zabójca na zlecenie mafii. Skazany w dwa tysiące dziewiątym roku na dożywocie.
– Czym za młodu przesiąkniesz, tym na starość trącisz?
– Jego smród jebał strasznie, wręcz na kilometry.
Boże, brzmię jak Carlo, gdy mówił, jak bardzo śmierdzę... Cholera! A może Carlo to jakiś policyjny tajny informator? Nie! Węszysz, Chester, bajkę, totalne bzdury. Nie zachowuj się jak ten głupek.
– Czemu więc przyjęli go do policji, skoro wiadomo było od początku, jakie facet ma powiązania?
– Deficyt ptaszków.
– Co?
– To był sześćdziesiąty dziewiąty rok, co ci to mówi?
– Wietnam.
– W kraju brakowało mężczyzn do służby w policji. Wojna pochłaniała wszystko. Nie przebierano wtedy pośród ochotników. Przyjmowali wszystkich jak leci, ale Eppolito i jego policyjny partner, Carracappa, wyjątkowo wyszli nowojorczykom bokiem. Poczytaj kiedyś o tym, ciekawe życiorysy.
– Chętnie, ale w wolnej chwili. Chester, potrzebujesz czegoś? Masz już konkretną diagnozę?
Odstawiam telefon od ucha, by zerknąć na godzinę. Według tego, co powiedziała Dora, za dziesięć minut mam konsultację. Lepiej się streszczać.
– Nic nie wiem, ale nie sądzę, bym wyszedł stąd w ciągu najbliższych dni. Znając moje szczęście, radośnie obwieszczą mi operację, ale wiesz, co jest najbardziej chujowe z tego wszystkiego?
Oprócz tego, że nie pojawię się na pogrzebie Penny?!
– Wyżal się.
– Że nie mam przy sobie własnych gaci na zmianę. Załatwcie mi coś. Ja nie dam rady, bo oczywiście Tony nie jest normalny i nie wyśle Caruso czy Marie do swojego mieszkania po rzeczy. Teoretycznie mógłby to zrobić, ale nie będę ryzykował, że w tym bałaganie przez nieuwagę zostawiłem na wierzchu coś, co mogłoby zdemaskować tego drugiego gościa, z którym żyję w symbiozie.
– Dostaniesz wikt i opierunek, ale najwcześniej pewnie jutro.
– Przyślijcie kogoś zaraz po drugiej. Gdyby ktoś zapragnął mnie odwiedzić, oddeleguję go na czwartą. Patrick, masz coś jeszcze, co powinienem wiedzieć? – pytam, odczuwając coraz głębszy ból w nodze.
Przykładam dłoń do uda i mocno je rozmasowuję. Kurwa, jeszcze w życiu mnie tak nie bolało. Aż sztywnieją mi palce u stóp. Dosłownie je wyłamuje.
– Nadal pałasz miłością do zagadki zabójstwa Amantiego?
To nazwisko powoduje wzrost adrenaliny. On był pieprzonym kluczem. Oczywiście więc, że mnie interesuje.
– Gadaj.
– Mamy raport od balistyka.
– Streść mi, co uważasz za najważniejsze, bo zaraz wpadnie do mnie pielęgniarka, więc nie zdziw się, gdy nagle urwę rozmowę albo zacznę gadać od rzeczy.
– W pustostanie byłeś sam.
Marszczę brwi.
– Więc skąd padł strzał?
– Pocisk przewiercił się przez czaszkę Amantiego cztery centymetry w lewo od prawego ucha. Strzał padł od tyłu i według tego, co twierdzi balistyk, miejscem, z którego strzelano, był dach sąsiedniego domu. Taka ciekawostka.
Próbuję przypomnieć sobie teren wokół domu Niccola i rozmieszczenie budynków. Pamiętam ten parterowy dom o kremowej elewacji. Nie przypominam sobie jednak, bym zauważył tam coś niepokojącego, najpewniej przez to, że nie przybliżałem w lunecie obrazu tego budynku. Nie leżał w obszarze mojego zainteresowania. Dlaczego wybrał akurat to miejsce?
– Sąsiedzkie niesnaski? Kto tam mieszka lub jest właścicielem? Sprawdziliście?
– Emerytowani nauczyciele. Oboje na wózkach inwalidzkich.
Krzywię się, ewidentnie coś nie gra.
– Słaba lokalizacja do postrzału, w sensie ryzykowna. Co najwyżej strzelec-duch mógł celować w Amantiego, gdyby ten przechodził obok okna lub przeszklonych tarasowych drzwi salonu. Jednak nie zrobił tego. Czyli co nam to mówi?
– To, że wiedział, że ofiara na sto procent wyjedzie z garażu autem, ale przed tym odśnieży podjazd. Pieprznięcie w szybę spowodowałoby dodatkowo spory hałas. Dlatego zaryzykował i czekał. Ale co z godziną? Ktoś podał mu informację? Nie wierzę, że siedział tam od rana i polował.
Stukam palcami o łóżko i chwilę myślę.
– Niekoniecznie. Amanti w soboty wyjeżdżał o tej porze do klubu, więc możemy przypuszczać, że zrobił to ktoś, kto dobrze go znał. Drugą rzeczą jest to, że możemy sobie wyobrazić, jakie drugi strzelec miał pole widzenia z sąsiedniego dachu domu, który z tego, co pamiętam, nie jest położony równolegle do domu Amantiego. Wychodzi na to, że kropnął go w momencie, gdy Niccolo ruszył wzdłuż podjazdu przez te umówione z nami kilka metrów. Zatrzymał się prawie przy samej ulicy i wystawił mu się wtedy doskonale na celownik. To wyjaśnia też kwestię, dlaczego strzeliliśmy w tym samym momencie. Ale dlaczego ten dom? Pustostan jest bezpieczniejszym miejscem, widok na garaż i podjazd jest doskonały. – Wzruszam ramionami. – Bez sensu. Po co sobie utrudniał?
– Bo nie dysponował bronią odpowiedniego zasięgu? W przeciwieństwie do ciebie.
– No tak... – Zwieszam głowę. – Słabo u mnie dzisiaj z myśleniem.
– Nie ciśnij sobie, Chester, bo wcale nie słabo. Przed chwilą odtworzyłeś mi prawdopodobną wersję przebiegu zabójstwa Amantiego, ale i tak ci mówię, dojdź do siebie. Bo jeżeli utracisz zdrowie, wszystko, co do tej pory zrobiliśmy, strzeli jak psu w mordę. Zadbaj o życie. Za dużo już tej sprawie poświęciłeś.
– Dostosuję się. Zrobię sobie kilka dni przerwy od wszystkiego, ale oczywiście, jak już stąd wyjdę. Tylko dobry mecz i chipsy. – Choć będzie ciężko, bo wiem, że gdy wrócę sam do mieszkania, dopiero wtedy rozbije mnie prawdziwa żałoba. – Podaj mi jeszcze tylko kaliber broni i myślę, że to w tej chwili będzie na tyle.
– Dziewięć milimetrów. Użyto MP piątki, tej z krótkim zasięgiem.
– Czekaj, zapiszę sobie. – Sięgam po kartkę, na której jest liścik od Marie, i notuję. – Sprawdzę to. Czerwony Luca ma w Rose spory skład broni. Może któryś z jego ziomków ma swoją ulubioną?
– Nawet jakbyś trafił tam na ten model, to aż tak bardzo się nie ekscytuj. Jest dosyć popularny, szczególnie na wyposażeniu policji.
– Zdaję sobie sprawę, ale lepszy taki trop niż żaden... – urywam na sekundę. Cholera! – Mamo, wszystko jest w porządku, naprawdę się nie martw. Taaaak – przeciągam z uśmiechem, wędrując wzrokiem za pielęgniarką i... paroma innymi osobami, które nagle wparowały za nią do mojego pokoju – na pewno, nie ma potrzeby, żebyś przyjeżdżała. Absolutnie żadnej!
– Dobrze, synku, zrozumiałem. Uważaj na siebie.
– Obiecuję. – Cmokam do słuchawki i odsuwam telefon od ucha. – Ach, te nadgorliwe mamy! Skaleczysz paluszek, a one najchętniej wsadziłyby cię wtedy w pampersa i karmiły. – Wymyślam idiotyczną historię, zauważając dopiero teraz, że pielęgniarka przyprowadziła ze sobą wózek. – Cześć, Marco. Cześć, Gianna – dodaję, gdy nastolatka rzuca się na mnie z uściskiem. Caruso, witając się, unosi dłoń.
– Tony! Wyglądasz jak taki biedny miś! – lamentuje Gianna, podnosząc na mnie spojrzenie. – Ale nie martw się, ja się tobą zaopiekuję!
– Dzięki, moja wybawicielko.
Uśmiecham się, gdy do łóżka podchodzi Caruso i klepie mnie w bark. Dora informuje, że za chwilę wróci i udamy się na konsultację do gabinetu doktora Brauna.
– Tony, jak się trzymasz? Wszystko dobrze?
– To się zaraz okaże. – Spoglądam na przygotowany wózek, – A co wy tak wparowaliście całą zgrają?
Gianna zaczyna szeleścić plastikową torbą, z której wyjmuje dwa pudełka.
– A coś ty taki zaskoczony? – pyta Marco, poprawiając mi poduszkę. – Kto ma się tobą, Angel, zaopiekować jak nie rodzina?
No tak, przecież teraz jestem jej częścią. Upadniesz, a my cię podniesiemy. Cholernej lojalności nie można im odmówić. Pewnych rzeczy moi koledzy z biura mogliby się jednak od nich uczyć.
– Tylko nie przesadzajcie z niańczeniem... – Wodzę oczami za dłońmi Gianny, które odkrywają wieczko większego pudełka. Kładzie mi je na kolanach, do tego podaje sztućce. – Albo w zasadzie nie będę protestował. – Oblizuję się na widok dwóch przegródek. Lewa wypełniona jest lasagne, a druga warzywami z przypieczonymi plastrami boczku. Wbijam widelec w brokuł posypany parmezanem i wpycham do ust.
– Smakuje ci?
Podnoszę spojrzenie na młodą Caruso, która obserwuje moje pełne jak u chomika policzki. Po brodzie ścieka mi beszamelowy sos.
– Mhm... – przeżuwam – ...pyyychaaa. – Połykam i cmokam w palce. – Fantastico!
Gianna przyklaskuje i trzepie długimi rzęsami.
– Warzywa robiłam sama! Mam jeszcze dla ciebie tiramisu!
Unoszę brew, a kątem oka widzę, jak Marco rozsiada się wygodnie na fotelu.
– Jest bardzo dobre – mówię, kierując widelec na lasagne.
Wstrzymuję się jednak z ukrojeniem kawałka, bo przed oczami pojawia mi się właśnie sina twarz Vaniera. Kurwa! Obrzydzają mi cudowne jedzenie!
– A zjem sobie najpierw te wspaniałe warzywa – dodaję, cofając dłoń.
Napycham się marchewką z boczkiem. Od tego może nie wykituję.
– Widzisz, Tony, mówiłam, że umiem gotować! Ale jak spróbujesz mojego tiramisu... – wyrywa mi widelec z ręki i zabiera sprzed nosa obiad – to już nigdy, ale to ABSOLUTNIE NIGDY, nie będziesz chciał jeść niczyjego innego. – Na moich udach ląduje talerzyk z pokaźnym kawałem ciasta, aż mi się oczy zaszkliły. – Jedz!
– Nie ma problemu! – Unoszę talerz i z zamkniętymi oczami wącham wypiek. – Profumo divino[2]!
– Gianna – bąka Marco, podrywając się z fotela, bo chyba zdążył zarejestrować poczynania córki.
Ale tym razem nie będę go popierał. Jestem tak głodny, że zniosę wszystko. Nawet jej nastoletnie zaloty.
– Co chcesz?
– Skocz do automatu i kup Tony'emu solone orzeszki.
Ściągam brwi, delektując się smakiem włoskiego arcydzieła.
– Że co? – Potrząsa głową, krzyżując ręce. – Po co mu orzeszki, gdy przyniosłam mu takie cuda?
Spoglądając na Marco, kieruję do ust widelczyk z kolejną porcją ciasta.
– No właśnie, po co? – pytam, oblizując z kremu widelec. – Po co mi jakieś orzeszki?
– Idź po nie! – Wskazuje palcem na drzwi. – Natychmiast.
Gianna przewraca oczami i chwyta torebkę.
– Tato? Nie możesz po prostu powiedzieć, że mam spadać, bo chcesz z Tonym pogadać o bardzo ważnych i tajemniczych sprawach? – ironizuje, naciskając klamkę.
Caruso wgapia się w nią ze skrzywionym wyrazem twarzy, do złudzenia przypomina Roberta De Niro.
Marco jeszcze przez chwilę nie odrywa wzroku od zamkniętych drzwi. Myślę, że właśnie uświadamia sobie, że jego córka zaczyna widzieć więcej, a na to on nie może pozwolić. Szykuje ci się, Caruso, gruby wychowawczy problem. Na mnie nie licz, bo jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz.
– W kogo ona się wdała? – pyta z wyrzutem.
– W ciebie – odpowiadam i odstawiam talerzyk na szafkę.
– Nie tak ją wychowuję. – Zrezygnowany opada z powrotem na fotel. – Chcę, by w przyszłości była kimś. Kimś dobrym, rozsądnym i szczęśliwym – wylicza, po czym splata palce i spogląda na mnie. – Chcę tego, Tony. Chcę, by moją małą Giannę ominęła ta ciemna ścieżka, po której spaceruje jej ojciec.
– La via dell'inferno è lastricata di buone intenzioni[3].
– Nie da się zaprzeczyć – komentuje włoskie powiedzenie. – Nawet Escobar chciał dla swoich ludzi dobrze, a jestem przekonany, że do nieba mimo to nie pofrunął. Ale, Tony! – Uderza dłońmi w uda. – Nie o tym mowa. Co powiedział lekarz? Co ci dolega?
– Dopiero będę to wiedział. – Kiwam głową na stojący przy łóżku wózek. – Jak widzisz, nic się nie poprawiło. Jest wręcz gorzej. Wiadomo coś o naszym areszcie? Laura coś podejrzewa? Pytała, gdzie byłeś i czemu jesteś obity?
– Powiedziałem jej, że mieliśmy drobny wypadek twoim autem, nie pytała o więcej, jak to Laura. Zjedz lasagne, to od niej. Kazała cię uściskać.
– Podziękuj jej. Marco, miałeś w chuj koki przy sobie. Na głowę upadłeś?! Bujasz się z takimi ilościami po mieście i knajpach? – Opieprzam go, by wymusić na nim linię obrony dla swoich ruchów. – Po jaką cholerę? Przecież to nie ty bezpośrednio tym handlujesz.
– Po wszystkim miałem podrzucić to znajomemu. Nie piekl się, Tony, to moja prywatna transakcja.
– Prywatna! – prycham. – Następnym razem mnie uprzedź, że masz przy sobie więcej, niż powinieneś. I, kurwa, nie wiem jak, ale to pieprzony cud, że wypuścili nas po marnej dobie. Pieprzony, kurwa, Boży cud! Pomijając oczywiście to, że nas wcześniej stłukli. – Otrzepuję dłonią dziurę na kolanie. – To były moje ulubione spodnie. Odkupujesz mi.
– Nawet dziesięć par i nie cud Boży, tylko Wilsona.
Wiedziałem. Gadaj dalej.
– Przyszedł z bombonierką i poprosił ładnie panów policjantów? Sorry, Marco, ale chciałbym wiedzieć, na czym, kurwa, stoję, bo w przeciwieństwie do ciebie, mi zależy na prywatnym życiu i pracy.
Marco wstaje z fotela i wyjmuje z kieszeni paczkę chusteczek do nosa.
– Nie panikuj, Tony. Ktoś po prostu oddał nam przysługę, bo zwyczajnie zdarzyła się ku temu stosowna okazja. – Smarka głośno w chusteczkę. – Kurwa, z tego wszystkiego się przeziębiłem. – Wyciera nos. – Tak że wszystko jest pod kontrolą – wyrzuca kulkę papieru do kosza i odwraca się w moją stronę. – I powiem ci nawet, że w ostatecznym rozrachunku wyszło na nasze bardziej, niż byśmy chcieli. Bostońska narkotykówka sprzątnęła Juniora i jego przydupasów z naszego terenu, dzięki czemu mamy czyste rączki. Tylko fatalnie, że wylądowałeś tutaj, ale będzie dobrze, Tony. Russo pokryje koszty leczenia i jak będzie trzeba, to również rehabilitacji. Nie martw się. Najważniejsze, byś wrócił do sił. Wtedy o czymś porozmawiamy. Będę miał dla ciebie propozycję.
Szlag, źle to rozegrałem. Zszedł z tematu. Nie mam wyjścia, muszę zaryzykować bezpośrednie pytanie.
– Mamy wtyki w policji? – pytam, a raczej stękam, przenosząc bezwładną nogę za łóżko. – Dlatego nas wypuścili? – Caruso, widząc, co próbuję zrobić, podchodzi bliżej i chwyta mnie za ramię, by pomóc mi się podnieść. – Dzięki.
– Odpowiem ci w swoim czasie. A teraz dokończ jedzenie, musisz przybrać na wadze. Strasznie schudłeś. A może ty masz jakąś anemię? Tony? – mówi, oszczędzając szczegółów sprawy, ale mnie zdecydowanie taka odpowiedź satysfakcjonuje.
Wśród skazanych będą funkcjonariusze policji.
– Przestań mi wmawiać inne choroby. Lepiej posadź mnie na tym wózku, bo sam się nie utrzymam, gdy mnie puścisz.
– Może poczekajmy lepiej na tę ładną pielęgniarkę? Podniosę cię, strzeli ci coś w kręgach i znowu przez ciebie będę miał nockę z głowy.
– Rób, co mówię, i mnie nie wkurwiaj... – cedzę, potrząsając nerwowo dłonią.
– Jak chcesz, ale żeby nie było.
Caruso zakłada moją rękę na swój bark i dźwiga mnie w górę. Zaciskam zęby, by nie wydrzeć się na cały szpital z bólu, gdy sadza mnie na wózku. Jeżeli coś mam w kręgosłupie, to wytnijcie już to ze mnie! Bo, kurwa, więcej nie zniosę!
– Widzisz? – zieję, przenosząc rękoma lewą nogę na wózkowy podnóżek. – Nie zdechłem. Nie potrzebuję niańczenia, tylko pomocy. Zawołaj Giannę. – Kiwam głową na drzwi. – Ja nie jestem chamem, nie każę czekać kobiecie za drzwiami.
– Jeszcze tylko jedna rzecz, Tony.
– Jezu... Co znowu?
– Przyszła do nas w nocy tragiczna wiadomość. Z Sycylii.
– Jaka? Etna wyrąbała?
Odwraca głowę w moją stronę.
– Taki chory, chory, ale do żartów to nadal pierwszy. Odszedł na wieczny spoczynek Don Cascio.
Wykrzywiam usta w podkowę, wertując w pamięci mafijne nazwiska.
– Wydaje mi się, że chyba nie miałem przyjemności?
– To jeszcze dawne czasy, Tony – mówi i skończywszy poprawianie bałaganu na moim łóżku, siada na jego brzegu. – Don Cascio był oddanym przyjacielem Salvatore Russo, ojca Antonia. Dożył sędziwego wieku. Miałem zaszczyt być na ślubach jego trzech... Och, Angel, włoskich piękności, jego córek. I co ci powiem... – unosi palec – że ta najmłodsza, Selena, nawet na swoim ślubie wodziła za mną wzrokiem, i kto wie? Może na pogrzebie ojca też będzie?
– Wspomnij przy mnie jeszcze raz o innych kobietach, a przysięgam, że jakimś cudem wstanę z tego wózka i ci po prostu, Marco, wpierdolę. Lubię Laurę, więc zacznij ją w końcu szanować.
– Jesteś kłębuszkiem nerwów, Angel, a podzieliłem się z tobą tylko małą anegdotą. Zresztą już nieważne, bo teraz – pochyla się i kładzie dłoń na moim barku – oszczędzaj się i wykuruj. I to szybciutko! Chyba że chcesz, aby ominęła cię wycieczka do Włoch.
– Mam pogrzeb w swojej rodzinie. Jeżeli planujesz zaangażować mnie w coś w ciągu kilku najbliższych dni, to nigdzie nie lecę. Mówiłem ci już, biorę sobie wolne. Chyba zdania nie zmieniłeś?
Unosi dłonie.
– To będzie twoja decyzja. Powiem ci tylko, że Dona Cascio będzie żegnać kilka wielkich rodzin. To prawie jak historyczne, choć smutne wydarzenie. Pamiętaj o tym, ja do niczego cię nie zmuszam. Szanuję twoją żałobę i wspieram cię.
Wiem, Marco, i uczestniczenie w tym pogrzebie to byłby kolejny ogromny przełom w sprawie, ale nie poświęcę dla niego mojej rodziny. Chcę być w tych trudnych chwilach z nimi, nawet na odległość, bo dostałem srogą nauczkę, którą zapamiętam do końca życia.
– I tego się trzymaj. Zawołaj Gian... – urywam, gdy ktoś puka do drzwi. To nie pielęgniarka, ona wpada bez zapowiedzi, więc pewnie to Gianna ma dosyć siedzenia na korytarzu. – Wejdź! – odkrzykuję, odchylam głowę do tyłu i zaciskam powieki w reakcji na nadchodzącą kolejną falę bólu.
– Dzień dobry... Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. – Na ten delikatny głos jakby nagle zdrowieję! Otwieram oczy i uśmiecham się, widząc zamykającą za sobą drzwi Marie.
– No coś ty... – dukam, serce wali mi już tak, że przeniosą mnie zaraz na kardiologię. – Marie? Ty? Nigdy w życiu...
Chwytam dłońmi za kółka wózka, by pognać wprost do jej nóg, ale Caruso wyrywa nagle przede mnie i dopada do Marie, ujmując od razu jej dłoń.
– Marie! – Cmoka ją. – Czy mówiłem ci już, że przy tobie nawet zorza polarna...
– Tak, blednie! – kończę za niego i chwyciwszy Caruso za pasek od spodni, mocnym szarpnięciem odsuwam go od Marie.
Marco! Wypad!
– Taki chory, chory, a patrzcie, jaki kogucik! – Śmiejąc się, czochra mnie po włosach. – Piękna kobieta to jednak najskuteczniejsze lekarstwo na wszelkie bolączki, a ciebie, Tony, można uznać za tego encyklopedyczny przykład.
Marie przygryza delikatnie dolną wargę w kolorze błyszczącego różu, a spod kremowego kapelusza z wielkim rondem spływają na jej ramiona hebanowe, proste włosy. Scarlett wydawała mi się najbardziej uroczą dziewczyną, jaką nosi ten kontynent, ale wpatrzony w tę filigranową Włoszkę myślę – a raczej nie, nie myślę, ja wiem na pewno – że jest to już mocno nieaktualne.
Boże, odsuń ode mnie to ziemskie piekło. Nie pozwól mi się w niej zakochać.
Sięgam dłonią w stronę łóżka i ściągam z niego koc, którym przykrywam się od pasa w dół.
– Zimno mi. – Szczerzę się do Marie, która zaczyna rozpinać guziki płaszcza. O ile dolna część mojego kręgosłupa i lewa noga nie funkcjonują poprawnie, tak inna część ciała nie ma z tym najmniejszych problemów.
– Zimno? Ja tam widzę, żeś ty raczej wypieków z gorąca dostał. – Marco, rozbawiony, zsuwa płaszcz z ramion Marie.
Lustruję ją, gdy zdejmuje kapelusz, i tak cholernie podoba mi się ta współgrająca z czarnymi kozakami czerwona, rozkloszowana sukienka. Podciągam koc wyżej, by zasłonił moją materializującą się na jej widok radość.
Chciałbym pstryknąć palcami, ot tak, i stać się zwyczajnym chłopakiem z sąsiedztwa, bez tego bagażu fałszerstw na plecach.
– A ty zawsze musisz wyjąć z kieszeni jakiś idiotyczny komentarz?
– I za to mnie lubisz, Angel! – Caruso ciągnie mnie za ucho, więc dostaje ode mnie po łapie. – A teraz zostawiam was, gołąbki. A, Tony – celuje we mnie palcem – pamiętaj, jesteśmy w kontakcie. O! A co tutaj tak pięknie pachnie?
Marie rozchyla papierową torbę, do której ciekawsko zaczął wścibiać nos Marco.
– Ulubione ravioli Tony'ego – wyjaśnia dziewczyna.
Potężnie burczy mi w brzuchu, co chyba słyszy, bo chichocze.
– Jak tak dalej pójdzie, to się zastanowię, czy nie chorować dłużej – mówię, gdy Marco się pochyla, więc klepię go po przyjacielsku po plecach. – Dzięki za odwiedziny. Pamiętaj, uściskaj Laurę i dzieciaki.
Żegnamy się, co pozwala mi nareszcie zostać z Marie sam na sam. Cholera, jak ja się cieszę z jej odwiedzin. Niech tylko pielęgniarka nie waży się teraz tutaj wparować, bo siłą woli wyrzucę ją przez okno.
Russo staje przy szafce i wypakowuje ten kulinarny majstersztyk.
– Jak się czujesz, aniołku? – pyta, gdy chwytam dłońmi za kółka wózka i przejeżdżam z drugiej strony łóżka, by ją lepiej widzieć.
– Przy takiej opiece? Z minuty na minutę lepiej. A tak na poważnie, to nie wiem. Ten specyfik... – kiwam w stronę kolejnej przygotowanej kroplówki – trzyma mnie jeszcze trochę na haju, więc dzięki temu nie tarzam się z bólu po podłodze. – Marie zagląda do pudełka, gdzie jest rozbebeszony przeze mnie obiad Gianny. Krzywi się. – To od Marco i wcale nie żartowałem, że zastanowię się nad dłuższym pobytem tutaj, bo w domu zderzę się z samymi mrożonkami. – Śmieję się głupkowato. – Tak, Marie, jestem leniem. Nie chcę mi się gotować tylko dla samego siebie.
Nie no, brawo, Chester! Wspaniała autoprezentacja.
– Spotkałam na korytarzu jego córkę. Giannę, tak? Nic nie pomyliłam? Tak ma na imię? – Spogląda na mnie spod prostej grzywki, po czym chowa obiad od Caruso na półkę pod szafką.
– Tak, przyjechał z Gianną.
– Chyba mnie rozpoznała, bo spaliła mnie wzrokiem, gdy do ciebie wchodziłam. Pamiętasz? Poznałyśmy się w mało miłych okolicznościach. Wielka szkoda, że tak się stało.
Myślę, że paliła cię wzrokiem, ale z zupełnie innego powodu niż spotkanie w galerii. Gianna, będę musiał z tobą poważnie pogadać.
– Jest młoda i roztrzepana, ale dobrze wie, co zrobiła. Po prostu nie zwracaj na nią uwagi.
– Och, nie mam zamiaru. – Stuka łyżeczką o talerz, na który wykłada ravioli. – Mam nadzieję, że będą ci smakować. Nie są tak perfekcyjne jak te Luciana, ale chyba im blisko do tego smaku. – Podaje mi talerz i siada na łóżku. – Pomagałam niedawno kuzynowi w kuchni, więc podpatrzyłam kilka jego przepisów. – Uśmiecha się i puszcza mi oczko. – Smacznego, Tony.
Pracowałaś w kuchni w restauracji Luciana? Marie, kiedy dokładnie?
– Są pyszne – komentuję, konsumując pierwszego. – Można zamówić u ciebie więcej? Chętnie sobie zamrożę pełną lodówkę. Luciano jest w porządku? Pytam, bo praktycznie nikogo z twojej rodziny bliżej nie znam.
– To pracowity i uczciwy człowiek.
– Na takiego wygląda, ale zazwyczaj mało celnie określam charakter ludzi, których widzę pierwszy raz lub kilka razy w swoim życiu. Choć niektórzy to potrafią, jakby mieli jakiś rentgen w oczach. Zazdroszczę. No ale tyle dobrego, że jak widać, tym razem się nie pomyliłem. – Uśmiecham się do niej, pochłonąwszy już ponad połowę porcji.
– A o mnie co pomyślałeś? – pyta śmiało. – Gdy mnie pierwszy raz zobaczyłeś.
To było, gdy miałaś szesnaście lat. Pierwsze zdjęcie w aktach. Pamiętam twoje piegi, których teraz nie masz.
– Że jesteś piękna – odpowiadam spokojnie i odstawiam pusty talerz na stolik. – I nieco też zagubiona – dodaję, przywołując w myślach wieczór w domu jej ojca i nasz wspólny taniec.
– Naprawdę? – Pochyla głowę i zaczyna wyginać palce. – Aż tak to coś widać?
– Coś?
– To nie zagubienie, Tony. – Głos jej drży.
Mrużę oczy i podjeżdżam bliżej, by bez problemu unieść palcami jej podbródek.
– Marie, co się dzieje? – pytam, spoglądając w jej wielkie brązowe oczy. – Wiem, że na razie słabo się znamy, ale nie mogę o to nie zapytać, gdy dajesz mi teraz jasno do zrozumienia, że dręczy cię jakiś problem. – Ucieka wzrokiem, więc przytrzymuję mocniej jej podbródek. – Nie uciekaj... Nie bój się. Chodzi o Carla? Tak? Ten sukinsyn nadal cię dręczy? – Milczy, choć podnosi na mnie wzrok. – Marie, wystarczy mi jedno twoje słowo, a ten bydlak więcej na ciebie nie spojrzy. Obiecuję, tylko musisz mi powiedzieć... – Kładę dłonie na jej szyję. – To przez niego?
Boi się. Do tego stopnia, że jej trzęsące się usta nie chcą wypuścić z siebie żadnego dźwięku. Dziewczyno, czy ciebie do czegoś zmuszono?
– Tony... Oni...
Zaczyna płakać.
– Jacy oni? Marie... Spójrz na mnie, proszę, spójrz na mnie. – Robi to, ale cholernie niepewnie. – Czy ktoś ci zrobił...
Urywam, gdy nagle otwierają się drzwi. Kurwa! Pielęgniarka weszła w najmniej odpowiednim momencie, bo czuję, że Marie powiedziałaby mi, o co chodzi! Otworzyłaby się przede mną, zdradziłaby coś, o czym wie, a co cholernie osobiście ją dotknęło. Co jest grane? Co się dzieje w tej pieprzonej rodzinie, że ta dziewczyna jest tak mocno zastraszona? Dlaczego to wszystko ponownie sprowadza się w mojej głowie do tych morderstw? Czego, do cholery, nadal nie widzę?! Co mi ucieka?!
– Pielgrzymki do pana jak do samego papieża.
Po słowach pielęgniarki, która wymienia już kroplówkę, zsuwam dłonie z szyi Marie i przenoszę wzrok na mężczyznę w garniturze, płaszczu i czarnych rękawiczkach, które zdejmuje, gdy tylko przekracza próg pomieszczenia. Nie znam go. Pierwszy raz widzę tego człowieka, ale już go nie lubię, bo dosłownie ściął Marie wzrokiem.
– Marie, witaj. Miło cię znowu widzieć.
– Witaj, Frederico... – odpowiada chłodno, sądzę, że jednemu z ludzi jej ojca.
Mężczyzna bez słowa się odwraca i zdejmuje płaszcz, co Marie wykorzystuje i ujmuje moją dłoń. Mocno ją ściska.
– Pomóż mi... – Odczytuję z ruchu jej warg.
__________
Przypisy:
[1] Louis Eppolito – detektyw NYPD, skazany za współpracę z rodziną mafijną Gambino. Zmarł 3 listopada 2019 r.
[2] profumo divino (wł.) – boski zapach
[3] La via dell'inferno è lastricata di buone intenzioni (wł.) – Piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro