Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 24

Kuzyn Luciano jak zawsze nie może narzekać na zbyt dużą ilość wolnego czasu. Restauracyjne stoliki są zajęte co do jednego. Gwar włoskiego akcentu i zapach świeżego oregano witają już od samego progu. Zdejmuję płaszcz i podaję kelnerowi. Ojciec informuje, że mamy rezerwację na godzinę ósmą, na nazwisko Russo, więc kelner wskazuje stolik naprzeciwko tlącego się kominka. Cudownie, przynajmniej dreszcze nie będą tak przeszywające, bo – o Jezu – chyba mam gorączkę.

Czy na sali jest lekarz?

Spoglądam w kierunku stolika.

Jest.

Ubrany nie w lekarski fartuch, a w elegancką, szarą marynarkę i rozpiętą pod szyją białą koszulę, odkłada przeglądane menu. Wstaje, gdy docieram z ojcem do stolika.

– Antonio – odzywa się, przyjaźnie rozkładając ręce. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że w końcu udało nam się spotkać.

Tato wskazuje na mnie dłonią.

– Doktorze, to moja córka, Marie Gabrielle. – Wymawia to z wyraźną dumą.

– Każdego dnia, gdy wychodzę z domu, to urocze spojrzenie wita mnie z billboardu – mówi, ujmując moją dłoń, na której składa pocałunek. – Miło cię poznać, Marie. Doktor Roger Lanner.

– Również mi mił... – zacinam się – miło. – Chrząkam. – Przepraszam, mam problem z gardłem – dodaję, spoglądając ukradkiem na jego lewą dłoń.

Ma obrączkę. To dobrze, bo jadąc tutaj, rozmyślałam, czy ojciec może planuje wydać mnie w interesach – i wbrew mojej woli – za doktora. Na szczęście takie mafijne historie tylko w książkowych romansach.

– Mamy plagę szczepu wirusa dróg oddechowych. – Odsuwa dla mnie krzesełko. – Moja żona, Scarlett, straciła wczoraj głos. Komunikuje się ze mną, pisząc na kartce.

– Mam nadzieję, że aż tak źle nie będzie – komentuję z wymuszonym uśmiechem.

Do naszego stolika podchodzi sam szef kuchni, Luciano. Pochyla się z przełożoną przez przedramię białą chustką i podaje mi oraz tacie kartę dań i win.

– Serdecznie witam – mówi, uśmiechając się do mnie. Odwzajemniam przywitanie. Jak zawsze jest w pełni profesjonalny. – Niedługo wrócę do państwa po zamówienie.

– Ależ my już teraz liczymy na twoją propozycję, Luciano. – Ojciec otwiera kartę win, ja swoją odkładam, byle jak najdalej. – Jesteś znawcą ludzkich podniebień, żywię więc przekonanie, że po raz kolejny wstrzelisz się w samą dziesiątkę. Doktorze... – tata wskazuje dłonią na Luciana – proszę zaufać mojemu krewniakowi. Jest absolutnym mistrzem włoskiego smaku.

– Dziękuję, jest mi niezmiernie miło słyszeć takie słowa.

– Są na pewno szczere, ale muszę przyznać, Luciano, że masz ogromną konkurencję w osobie mojej żony – mówi doktor.

– Jest restauratorką?

– Nie, nie... – Rozbawiony zaprzecza ruchem dłońmi. – Nic z tych rzeczy, ale jak na Amerykankę, ma idealne poczucie włoskiego smaku. Zupełnie, jakby się tam wychowała – opowiada, a ja słucham go z podpartym o dłoń podbródkiem. – Miałem nadzieję, że uda jej się dzisiaj mi towarzyszyć, ale niestety...

– Będzie jeszcze okazja, a zdrowie jest ważniejsze – podsumowuje tata.

Luciano proponuje dzisiejszy specjał, czyli caponatę, co przyjmujemy entuzjastycznie. Kuzyn prosi kelnera o podanie butelki półwytrawnego wina. Odstawiam na bok wysoki kieliszek, z góry informując, że ja dziękuję, nie piję. Przynajmniej na razie.

– Scarlett. Pańska żona ma piękne imię – mówię, rozkładając kwadratową chustę na kolanach.

– To cudowna kobieta. Kochająca i oddana, ale też i po przejściach.

– Przykro mi. Nikogo z nas los nie szczędzi.

– Szczególnie w miłości – podkreśla. – Jej poprzedni mąż wykazał się wyjątkową niedojrzałością i brakiem empatii, ale chyba dzięki temu Scarlett docenia teraz prawdziwą rodzinę. Jest jak szczeniak przygarnięty ze schroniska, a takie kochają najwierniej. Są bezwzględnie oddane.

Zadufany w sobie dupek.

– Cóż, muszę przyznać, że bardzo obrazowe porównanie – komentuję, gdy kelner rozpoczyna rytuał nalewania wina. – Zranionej kobiety do szczeniaka ze schroniska – dodaję mocno kpiąco.

Wyczułam w jego słowach dziwną próbę okazania wyższości w geście łaski, jakim było przygarnięcie Scarlett pod swój dach. Nie wiem, z kim była w związku wcześniej, ale nie sądzę, by teraz trafiła lepiej. Błagam, chcę już zakończyć to spotkanie. Im szybciej, tym lepiej. Może uda mi się jeszcze dzisiaj odwiedzić Tony'ego.

– Liczę, że kiedyś spotkamy się w szerszym gronie, a moja córka będzie miała okazję poznać Scarlett, doktorze. Sam to z chęcią uczynię, tak że zawsze jesteście mile widziani w naszym domu. – wtrąca się ojciec.

Chyba już zdążył zauważyć, że uruchamia mi się detektor wykrywania bufonów. Boi się, że ja i mój niewyparzony język rozpoczniemy ofensywę.

– Popieram. Nietaktem jest rozmawiać o nieobecnych, więc po prostu przejdźmy do sedna. – Spoglądam na ojca. – Tato? Więc co to za niespodzianka?

Zanim coś powie, unosi kieliszek z winem w toaście za spotkanie. Lanner się przyłącza, ja również, z tą różnicą, że w moim szkle jest woda z plasterkiem cytryny. Z trudem powstrzymuję chęć napicia się czegoś z procentami. Mimo wszystko nie chcę zostawić po sobie złego wrażenia. Nie skończyłoby się na jednej lampce wina. Podejrzewam też, że i nie na jednej butelce.

– Nieruchomości są gotowe do sprzedaży. Nie będziemy dłużej obniżać cen. Mogłoby to wzbudzić podejrzenia mediów – zaczyna mój ojciec. – Zatem teren pod klinikę będzie należał do ciebie, myślę, że nie dalej, jak w ciągu najbliższego tygodnia.

– Rozumiem, że nasza umowa cenowa nadal obowiązuje?

– Naturalnie, jednak z małymi zmianami.

Lanner odstawia kieliszek i opiera plecy o krzesło. Zakłada nogę na nogę i westchnąwszy, zdejmuje i odkłada okulary. Wygląda na nieco poirytowanego.

– Nie rozumiem. Sądziłem, że warunki są ściśle określone. Nie zamierzam przystawać nawet na minimalne odchylenia procentowe w cenie.

Boże, co ja tutaj właściwie robię? Mam grać rolę mediatora? Czy być ładną ozdobą do wiszącej awantury?

– Zmiany nie dotyczą ceny zakupu. Mecenas Winston i ja szanujemy zawarte wspólnie kontrakty. Chodzi mi bardziej o mój prywatny przydział – wyjaśnia ojciec, splatając palce przy podbródku.

– Domyślam się, że chodzi zatem o nasze rozliczenie?

– Zdecydowałem inaczej. Piętnaście procent wartości nieruchomości, które musisz mi zapłacić w ramach pomocy, chcę zamienić na udziały.

– Kogo i w czym?

Ojciec obejmuje mnie ramieniem i całuje w skroń, co Lanner uważnie rejestruje. Tym razem nie podoba mi się ten gest, a bardziej to, w jakiej sytuacji tato go okazuje, ale staram się nie panikować i po prostu miło się uśmiecham.

– Mojej córki – oznajmia, przenosząc wzrok na doktora. – Chcę, aby Marie weszła w skład rady nadzorczej kliniki. Ma stać się również udziałowcem w zyskach z badań laboratoryjnych nad lekami. To są moje warunki zapłaty, doktorze, w zamian za stworzenie szansy, której nikt inny by ci nie zapewnił. Myślę, że moje słowo poparcia dla ciebie jest warte swojej ceny, doktorze?

Rozszerzam oczy na przemówienie ojca, w którym właśnie oznajmił, że za moimi plecami, pierwszy raz w życiu, posunął się do ingerencji w moją przyszłość. Jestem niemile zaskoczona. Naprawdę dziękuję za takie niespodzianki.

Lanner podnosi okulary i wsuwa je na nos. Nie odzywam się, ale z nadzieją czekam na jego komentarz, w którym nie zgodzi się na takie warunki.

– Współpraca z twoją córką będzie dla mnie samą przyjemnością.

Zakładam nogę na kolano i ściągam łopatki. Ojcu rzadko się przytrafia wyprowadzenie mnie z równowagi, ale aż spinam się na to swobodne rozporządzanie mną beze mnie. Zupełnie tak, jakbym siedziała tu tylko dla formalności. Jak kukiełka.

– Jeżeli mogę zamieścić komentarz do wydarzenia... – Spoglądam na ojca, potem na Lannera. – Bo mogę, prawda? Czy już wszystko zostało ustalone?

– Marie, twoje zdanie jest tutaj priorytetem.

– Odnoszę zupełnie inne wrażenie, tato. Cudownie, że... – wskazuję dłonią obecnych przy stoliku – że panowie chcą, i w tym swoim chceniu obopólnie sobie przyklaskują, ale chciałabym zauważyć, że nikt nie zapytał przedmiotu rozważań o odczucia i czy przedmiot rozważań również takie... – zataczam dłońmi okręgi – chcenie posiada. W skrócie, nie jestem przekonana, czy ta propozycja znajduje się w kręgu moich zainteresowań.

– Skoro twój ojciec się o taką pokusił, dodatkowo w twoim cudownym towarzystwie, młoda damo, to mógłbym stwierdzić, że wszystko zostało ustalone już wcześniej.

– Nie sądz...

– Marie... – przerywa mi ojciec, śmiejąc się mimo towarzyszącego mu wyraźnego zakłopotania. – Rozumiem być może twoją obawę przed objęciem wymagającego stanowiska, ale skoro planujesz związać karierę z farmacją – zerka porozumiewawczo na doktora – uważam, że okazja jest idealnie kompatybilna z twoją przyszłością.

– Moją przyszłością, tato, jest wylot do Japonii i praca dla największego koncernu Takeda Pharmaceutical Company. Słyszał doktor, prawda?

Przytakuje.

– Wspaniałe plany, rozwój i kariera laboratoryjna – kontynuuję. – Nie interesuje mnie grzebanie w papierach i praca za biurkiem.

– Doktorze, przepraszam za córkę, jest emocjonalna i...

Rzucam chustką o talerz.

– Nie, to ja przepraszam. – Głośno odsuwam krzesło i sięgam po torebkę przewieszoną przez oparcie. – Ale na obecną chwilę ta niespodzianka, niestety, okazuje się zupełnym niewypałem. Powstrzymam się od dobitniejszego komentarza – dodaję i odchodzę od stolika w kierunku wejścia dla personelu restauracji.

– Marie! – Odwracam się na słowa taty. – Proszę cię, wróć do stolika i porozmawiajmy. Gdzie idziesz?

Wzruszam ramionami.

– Do łazienki. Chyba mogę?

Widok ojca zasłania przybywający z kolacją kelner. Gratuluję, wbił się idealnie. Przerwał wzrokowe połączenie, z mojej strony tak pełne mojego zawodu i żalu dla zachowania taty. Wiem, że nie chciał źle, ale w ostatecznym rozrachunku jego plany zwróciły się przeciwko niemu. Nie wiem, dlaczego założył, że porzucę te kilka przeszłych i przyszłych intensywnych lat przygotowywania się do wymarzonej pracy i zamieszkania w kraju, którego kulturę pokochałam już jako dziecko. To są moje marzenia! W tej chwili nie mogę i nie potrafię podjąć ostatecznej decyzji i przedstawić swojego stanowiska. Potrzebuję czasu. Jestem rozgoryczona, że ojciec nie przemyślał dobrze tego ruchu. Wystarczyło mi powiedzieć. Nakreślić chociaż temat rozmów, bym nie była maksymalnie zaskoczona i nie czuła się jak przyciśnięta do muru.

Udaję się korytarzem do wejścia do kuchni.

– Ma-arie, cześć! – Wpadam za rogiem na Dominica, który przyjął chyba na fartuch zderzenie z sosem pomidorowym.

– Cześć – odpowiadam, wzrokiem szukając kuzyna. – Zamordowałeś pomidory?

– Z zi-imną krwią. – Śmiejąc się, wyciera nóż o fartuch. – Wra-acasz do n-nas?

– Z chęcią, ale brakuje mi czasu.

– Nudno tu be-ez ciebie.

– Widocznie masz za mało pomidorów do mordowania, a przez to za dużo wolnego czasu. Widziałeś może Luciana?

Kolega poprawia czepek i wskazuje nożem na chłodnię, skąd dochodzą soczyste przekleństwa.

– Wpa-a-adnij do nas. – Unosi dłonie i jak mim zaczyna pokazywać, jak coś obiera. – Nikt tak se-eksownie nie-e ściągał skórki ze-e szpa-aragów jak ty. – Chichocze, gdy daję mu kuksańca w żebro.

– Później pogadamy. Mam pilną sprawę do Luciana. – Puszczam mu oczko i odchodzę.

Wpadam na kuzyna w przejściu do chłodni, przez co prawie wytrącam mu z rąk skrzynkę ze świeżymi krewetkami.

– Marie, uwierz, że też chciałbym być czasami przeźroczysty.

– Przepraszam. – Wywracam oczami, po czym robię krok w prawo, by przepuścić ogarniającego jak zwykle sto rzeczy naraz kuzyna. Mija mnie, więc podążam za nim, a gdy odstawia skrzynkę na blat szafki, sięgam po obraną marchewkę, którą zaczynam chrupać jak królik.

Luciano spogląda na mnie z wyraźnym oburzeniem, przekładając krewetki do wielkiego sitka.

– Zmajstrowałem ci nieziemską caponatę, a ty wyżerasz marchewkę? – Myje krewetki. – To jest obraza. Proszę w tej chwili opuścić moją kuchnię... Kurwa! – Macha mokrą dłonią, przez co kilka zimnych kropel ląduje na mojej rozpalonej twarzy. – Pilnuje ktoś tych krabów? Przecież to już czuć spalenizną. Gdzie jest Alex?!

– Pali papierosa. Ma przerwę – informuje nieznany mi pracownik

– Sram na jego przerwę! I która to już z kolei? Ma wracać do kuchni!

– Już po niego idę, szefie.

– Nieładnie. – Grożę mu marchewką. – Nie szanujesz pracowników. Zobaczysz, w końcu się doigrasz i założą ci tu związek zawodowy.

Luciano sięga po butelkę wina i prawie połowę wlewa na patelnię. Pachnie dojrzałą wiśnią i soczystą wołowiną. Burczy mi w brzuchu.

– Jakoś nie słyszę gorzkich żali, gdy odbierają pensję. – Wysuwa w moją stronę dłoń, pstrykając palcami. – Podaj mi biały pieprz i suszone pomidory.

Przygryzam marchewkę i sięgam na półkę po puszki. Podaję je Lucianowi i wgryzam się w warzywo ostatni raz.

– Masz rację. Marchewka jest do kitu. – Celuję nią do kubła na odpadki. – Lepiej mi coś polej – mówię, wycierając dłonie o fartuch kuzyna. – Tylko coś ekstra, by osłodzić moje gorzkie żale.

Spogląda na mnie, przyprawiając danie, po czym bez słowa wychodzi na zaplecze i wraca, trzymając w dłoni małą szklankę i butelkę limoncello.

– Twój ojciec wie, że tutaj jesteś? – pyta, uzupełniając szklankę likierem po same brzegi. Podaje mi, a ja, spragniona uspokojenia, opróżniam ją od razu do połowy.

– Zawiodłam się. – Oblizuję usta. – Pierwszy raz tak cholernie mocno się na nim zawiodłam.

– Przesadzasz – odpowiada, rozgniatając ząbki czosnku. – Pomyśl, ilu twoich znajomych z kierunku chciałoby się znaleźć na twoim miejscu i usłyszeć taką propozycję. Z wdzięczności biliby czołem pokłony do samej ziemi.

Ściągam brwi, odsuwając brzeg szklanki od ust.

– Zaraz – potrząsam głową – czyli ty o wszystkim wiesz? – Odstawiam szkło na blat i krzyżuję ręce. – Też spiskowałeś przeciwko mnie?

– Nie spiskowałem – oznajmia przez śmiech – ale konsultowałem, a w zasadzie twój ojciec to robił. Pytał mnie o zdanie, co o tym sądzę.

Och, no tak, consigliere.

– A ty go poparłeś?

– Naturalnie.

– Nie wierzę! – Prycham. – Luciano, znasz mnie, wiesz, co chcę w życiu robić. Dlaczego nie stanąłeś po mojej stronie? Znasz tego człowieka? Tego całego Lannera? To gnida. On tylko udaje, że jest zadowolony z decyzji ojca. Tacy jak on obsadzają stanowiska swoimi ludźmi, by kręcić medyczne wałki. Zdążył już chyba zauważyć, że akurat mnie, mimo iż nazywam się Russo, daleka do tego droga.

– Źle do tego podchodzisz.

– Bo najchętniej omijałabym to z daleka!

– Mów ciszej. Tutaj nawet cebule mają uszy.

– Przepraszam – ściszam głos – ale nie satysfakcjonuje mnie robienie kariery drogą układów, układzików i podawania sobie rączek. Potrafię zbudować przyszłość sama, bez maczania palców w tym gównie i wąchania ich, jakby pachniały nutellą.

– Marie, ale właśnie cały gówniany świat na tym polega, że jeden drugiego całuje w dupę, by coś dla siebie uszczknąć. To jak wyścig szczurów i nie udawaj, że cudownie możesz żyć obok tego. Po prostu mówię ci, żebyś nie czuła się jakoś wyjątkowo, bo czy tego chcesz, czy też nie, po prostu musisz w tym uczestniczyć. Reasumując – wrzuca oliwkę do ust – kuj żelazo, póki gorące.

Wzdycham i sięgam po szklankę. Kończę trunek kilkoma dużymi łykami.

– Nie dogadamy się.

– Nikt nie sugeruje, że musisz przykuć się do tego stanowiska do końca życia. Po prostu otwórz sobie nowe drzwi i kontakty. W razie gdyby coś nie poszło, nie pal za sobą mostów. Będziesz miała do czego wrócić. Myślisz, że sam robię inaczej? – pyta, przybliżając twarz do mojego policzka. – Gdybym tu splajtował, wypieprzam na Sycylię i jeszcze tego samego dnia częstuję cygarem dona Cascio, choć to nieomylny palant, niewiele liczący się ze zdaniem nawet własnego odbicia. A wiesz, dlaczego tak bym zrobił?

Wzruszam ramionami.

– Bo ma przyjaciół, Marie, z którymi można wiele ugrać. Po prostu traktuj to jako część swojej praktyki, a samego Lannera jako materiał przewodzący twój impuls, który ma dotrzeć o wiele dalej niż mury jego kliniki. Najważniejsze i tak osiągniesz w gruncie rzeczy sama. Braku pracowitości i ambicji nikt ci nie zarzuci.

– Widzisz? Streściłeś właśnie wszystko, czego najbardziej chciałam uniknąć.

Rozkłada szeroko ręce w geście bezradności na moją trwanie przy swoim stanowisku.

– Ostateczna decyzja należy do ciebie. Ojciec cię do niczego nie zmusi. Może jedynie mocno namawiać.

Unoszę głowę i wydymam usta, wpatrzona w drzwi z napisem „Wyjście ewakuacyjne".

– Dlatego tam nie wrócę – oznajmiam, sięgając po butelkę z likierem. – I dziękuję za trunek. W razie gdyby coś, to ze mną nie rozmawiałeś i mnie nie widziałeś.

– Caponatę spakować i wysłać pod adres?

Tak, najlepiej szpitalny. Tony kocha włoskie jedzenie.

– Niech Lanner zabierze dla żony. Jestem przekonana, że nawet ona lepszej nie robi. – Cmokam kuzyna w policzek. – Cześć, Luciano. Dzięki za rozmowę i co później złego... – Cofając się, unoszę butelkę i potrząsam nią. – To nie ja, to likier.

Kuzyn kręci głową z dezaprobatą, po czym wraca do poganiania reszty kucharzy i nadrabiania czasu straconego na rozmowę ze mną. Nie wiem, czego tak naprawdę oczekiwałam, przychodząc do niego. Wszyscy myślą jednakowo i zdawać by się mogło, że te zachowania powinnam chłonąć jak gąbka, że to żadna dla mnie nowość. Oszukiwać się nie będę, część z nich już przejęłam. W szczególności te, które z taką łatwością pozwalają wkraczać na drogę zemsty. Rozsmakować się w niej bez żadnego zawahania.

Jesteś hipokrytką, Marie, hipokrytką...

– Zamknijcie się... – warczę na rozbiegane myśli, stając za drewnianym filarem.

Obserwuję ojca, jak konsumuje kolację. Nerwowo, co kilka sekund, zerka w stronę łazienki, skąd niestety nie wychodzę.

– Przepraszam... – Zatrzymuję przechodzącego obok mnie kelnera.

– W czym mogę pomóc?

– Mam prośbę. Czy mógłby mi pan podać płaszcz z szatni? – pytam, wyjmując z torebki zawieszkę z numerkiem. – Proszę, będę czekać tutaj – dodaję, uśmiechając się.

Kelner uprzejmie się zgadza i odchodzi. W międzyczasie wykonuję telefon, by zamówić taksówkę.

– Pani płaszcz. – Pracownik podaje mi ubranie. – Czy to już wszystko?

– Tak, oczywiście. Bardzo dziękuję.

Ubrana, zerkam ostatni raz na ojca, który mówiąc coś do Lannera, podnosi się z krzesła i zapina marynarkę. Cholera! Zorientował się i będzie mnie szukał. Wizyta w toalecie trwa zbyt długo. Odwracam się i pospiesznie udaję ponownie do kuchni. Macham do Luciana na pożegnanie i otwieram drzwi na zaplecze. Na zewnątrz dwie pomocnice kucharzy palą papierosy, więc sięgam do paczki po swojego i proszę je szybko o ogień. Pochłaniam fajkę z prędkością światła i wrzucam peta do popielniczki. Boże, co ja zrobię z likierem? Odkręcam, upijam kilka dużych łyków i wrzucam butelkę do kosza.

– Taxi! – Biegnę do zatoczki, machając dłonią.

Auto parkuje, wsiadam więc na tylne siedzenie. Wachluję się kołnierzem płaszcza, by ostudzić pulsujące z gorąca policzki.

– To pani zamawiała kurs?

– Tak – odpowiadam, wyciągając z kieszeni pogniecioną paczkę chusteczek. Głośno smarkam. – Przepraszam. Mam nadzieję, że pana nie zarażę.

– Z chęcią poszedłbym na urlop, więc nie będę protestował – odpowiada z mocnym kanadyjskim akcentem. – Gdzie jedziemy?

– Proszę do Boston Medical Center.

– To aż tak źle z panią?

– Nie, nie. – Uśmiecham się, wyjmując z torebki podręczne lusterko i ciemnobrązową pomadkę. – Muszę pilnie odwiedzić przyjaciela.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro