Rozdział 21
Pozostało pięć procent baterii, a Marie nadal nie odbiera. Próbowałem się połączyć cztery razy, ale bez skutku, więc napisałem wiadomość, że za chwilę mogę być niedostępny. Nie chcę, by próbując oddzwonić, pomyślała, że się wkurzyłem i teraz w ramach odwetu nie odpowiadam jak rozkapryszony chłopiec. To nie byłaby miła wersja wydarzeń, a utrzymanie dobrego wrażenia po spotkaniu stałoby się bardzo problematyczne. Nie chcę już w życiu Tony'ego dalszych komplikacji, choć i tak narzekać nie mogę, bo jak na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Gorzej u mnie. Z deszczu pod rynnę. Nie mam żadnej informacji o pogrzebie Penny. Kiedy, do cholery, McKinsey ma zamiar mi o wszystkim powiedzieć? Może planuje zrobić to po jej pożegnaniu, by nie musieć organizować mojego chronionego powrotu do domu?
Mam to gdzieś.
Mogą w ogóle tego nie robić. Sam zadbam o swój powrót. Marco wie, że Tony stracił kogoś z rodziny, więc wiadomość, że będzie niedostępny w Bostonie przez jakieś dwa dni, nie będzie żadnym zaskoczeniem. Nie muszę się tłumaczyć i składać wniosków o wolne w pracy. Gdy tylko wrócę do mieszkania, rezerwuję lot do Phoenix, by ostatni raz pożegnać siostrę. Już niedługo się, Kellan, zobaczymy. Zadzwonię do twoich drzwi, a gdy je otworzysz, złożę ci świąteczne życzenia. Będziesz miał nos jak renifer Rudolf. Czerwony i spuchnięty, a przynajmniej marzę, by cię z takim pozostawić.
Opieram głowę o zagłówek przedniego siedzenia w furgonetce Marco. Trzęsie mną jak workiem kartofli. Fatalne zawieszenie. Spoglądam przez boczną szybę na ulicę, którą niedawno razem odwiedzaliśmy. Bożonarodzeniowe ozdoby w witrynach knajp słabo komponują się z przechadzającym się w tę i z powrotem ucieleśnieniem grzechu cudzołóstwa. Sodoma i Gomora. Szesnasta przecznica. Skazana za kilka tygodni lub miesięcy na gniew boży. Gdy wejdzie tu DEA[1], federalni i bostońska policja, będzie tylko pisk i zgrzytanie zębów. Cieszę się, że nie będę już musiał na to patrzeć.
Tak, jak na coś w obecnej chwili.
– Zwolnij – mówię, mocniej wytężając wzrok. – Albo nie, zatrzymaj się.
– Tony! Nie mamy czasu, później porandkujesz.
– To zajmie sekundę, zatrzymaj się.
Marco robi, o co poprosiłem, a raczej co mu nakazałem, więc opuszczam przyciemnioną szybę i gwizdem zmuszam dziewczynę, by spojrzała w moją stronę. Leniwie, podpierając smukłą nogę w czerwonej szpilce o ścianę, przenosi wzrok i krzyżuje go z moim.
– O proszę! Witam panią ponownie! – zaczepiam ją.
Nastolatka odrywa się od ściany, chwyta gwałtownie torebkę i rusza w bok, demonstracyjnie odrzucając do tyłu długie włosy. Dosadnie pokazuje, że ma mnie w dupie. Szturcham Marco w ramię, by ruszył.
– Umawialiśmy się na coś! Nie pamiętasz?!
Małolata przyspiesza i spojrzawszy na mnie, prostuje rękę wraz ze środkowym palcem.
– Spierdalaj! Dzisiaj cię na mnie nie stać!
Prycham i dopalam papierosa. Wystawiam rękę na zewnątrz i celuję w nią petem, który odbija się od jej biodra. Wkurzona podnosi go i rzuca w moją stronę, gdy zasuwam szybę.
– Pudło. – Śmieję się. – Głupia cizia – komentuję, powstrzymując się od użycia bardziej dosadnego słowa.
Nie zasługiwałaś na moją drogą kurtkę.
– To nie ta sama, która raczyła nas ostatnio swoją jakże profesjonalną obsługą?
– Niestety... – mruczę, krzyżując nogi i ręce. – Nie dała rady podołać moim późniejszym wymaganiom.
– To o co ci teraz chodziło? Na co się z nią jeszcze umawiałeś?
– Że może wróci do szkoły, weźmie się za naukę i nie wiem... – Urywam, chwytając za brzegi siedzenia, gdy lewe koło wozu wpada w głęboką dziurę na parkingu. – Może zostanie lekarzem? Kurwa, Marco, pierwszy i ostatni raz jechałem z tobą tym rzęchem. Żołądek mam w mózgu – dodaję, gdy auto przestaje się bujać.
– Nawet nie wiesz, jakie ważne tyłki woził ten rzęch, a świata, Angel, nie zbawisz. – Zaciąga ręczny i gasi światła. – Nie twoja w tym rola, choćbyś nie wiem jak niebiańskie nazwisko nosił.
Trudno się nie zgodzić. Naprawdę nie można było wymyślić innego nazwiska niż Angel? Za bardzo je biorę do siebie.
Wysiadam i od razu zapinam kurtkę, po czym chowam dłonie do kieszeni. Wydobywająca się z ust para wygląda tak, jakbym przeżuwał suchy lód. Cholerny mróz.
Unoszę głowę, by spojrzeć na wyżerający oczy, różowy, migający napis nad przybytkiem, pod którym zaparkowaliśmy. Rose – klub ze striptizem, niegdyś należący do Niccola Amantiego, kryje dzisiaj w murach coś, co spięło nerwy Carusa. Czekam na niego, gdy grzebie w bagażniku. Drzwi budynku się otwierają i wychodzi z nich para zakochanych, prawdopodobnie tak na jedną noc. Starszy mężczyzna i młoda, kuso ubrana blondynka chichocząca mu coś do ucha, gdy facet pilotem odblokowuje swojego bentleya. Gdy przechodzą obok, ona mruga zalotnie i przystaje przy mnie, a w tym czasie dziadziuś po otwarciu bagażnika przenosi tam jakieś pudła zabrane z tylnych siedzeń.
– Wracam za jakieś trzy godziny – mruczy mi do ucha. – Podobasz mi się. Jak masz na imię?
– Tony – odpowiadam, zerkając na jej usta.
– Ładnie. – Zakłada włosy za ucho, na którym dynda ogromny, złoty kolczyk w kształcie koła. – Opieprzę dziadka z kasy i możemy jechać do naszego Eldorado, Tony.
Wysuwam dłoń z kieszeni i rzucając szybkie spojrzenie na dziadziusia, który dopycha ostatnie pudło w bagażniku, kładę ją na pośladku pięknej nieznajomej i mocno zaciskam.
– Jasne, skarbie. – Uśmiecham się i puszczam jej oczko.
Pieniężne wampiry.
Rozbawiona blondynka szepcze mi do ucha, że musi już jechać, ale mam na nią zaczekać, czego, oczywiście, absolutnie nie mam zamiaru robić.
Drzwi bagażnika zatrzaskują się z hukiem, a skrzypienie śniegu pod butami sygnalizuje zbliżającego się od strony maski Marco. Wchodzimy razem do lokalu, gdzie od razu uderza we mnie gęsty zapach tytoniu, alkoholu i różnej maści męskich perfum. Przeciskam się między ludźmi w stronę wielkiego podestu w kształcie stołu do pokera, na którym przy rurach wyginają się półnagie tancerki. Kręcą tyłkami, sunąc dłońmi po wewnętrznej stronie ud, a ich piersi zakrywają, jak zawsze, tylko czerwone pierzaste szale. Stara, rockowa muzyka z lat osiemdziesiątych jest dla mnie miła, tak jak obraz wyginających ciała dziewczyn. Jestem facetem. I nieważne, gdzie pracuję i co robię, sprawia mi to chwilową przyjemność, która ulatnia się, gdy wyczuwalny, papierosowy dym zamienia się w wyobraźni w ten ulatujący ze zgliszczy. Podchodzę do podestu i podpieram się o niego. Ukrywam twarz w dłoniach i próbuję choć na moment się wyciszyć. Skup się. Weź się w garść, Chester. Musiałeś tutaj przyjechać. Musiałeś i chciałeś. Im więcej na nich zbierzesz w jak najkrótszym czasie, tym szybciej się ten koszmar skończy! Chyba że ta praca miałaby już do końca polegać tylko na spotkaniach z Marie, wtedy chęć przeżywania z nią więcej miłych chwil niebezpiecznie mogłaby mój pobyt wydłużać. Szacowałem, że nasze dzisiejsze spotkanie potrwa nie dłużej niż godzinę, biorąc pod uwagę moje nikłe umiejętności zdobywania damskich względów, a ku mojemu największemu zaskoczeniu, spędziliśmy razem całe cztery. Byłem szczęśliwy, a potem stało się najgorsze i już do końca życia będę uważał ten dzień za jeden z najpodlejszych i jednocześnie najlepszych, jakie przytrafiły mi się w Bostonie.
– I wiem, że się jeszcze nie zakończył – mamroczę, mając twarz cały czas zakrytą dłońmi.
Mocny uścisk ręki potrząsa nagle moim barkiem. Odwracam się i spoglądam na mężczyznę; barczysty ochroniarz z wytatuowaną w czarne tribale twarzą i bicepsami wielkości moich ud mówi, że Marco woła mnie do baru. Idę.
– Angel, potrafisz odfrunąć w sekundę. Idziesz, idziesz, odwracam się i nagle cię nie ma.
– Coś mnie zatrzymało – wyjaśniam, obrzucając wzrokiem dwie striptizerki przystawiające się do Marco.
Caruso przywołuje dłonią kelnera i prosi o drinki dla tych dwóch, jak to mówi, dam. Dam. O Chryste, Marco, damę to ty masz w domu. Laura to piękna i dobra kobieta. Lepiej zacznij to doceniać, póki masz jeszcze trochę czasu. Jej też coś przysięgałeś.
– Idziemy. – Przechyla szklankę i dopija wodę.
– Gdzie?
– Tam, gdzie trzeba.
– Aha, dobrze wiedzieć – burczę, maszerując posłusznie za swoim capo.
To, że zejdziemy za chwilę w podziemia klubu, było raczej rzeczą oczywistą. Ciemno i dosyć gorąco. Zbyt ciasno. Mógłbym dostać tutaj klaustrofobii, gdybym codziennie musiał przemierzać labirynty wąskich korytarzyków. Ledwo mogą się w nich minąć dwie szczupłe osoby. Cały czas szybkim krokiem podążam za Caruso, rozglądając się co chwilę. Nie byłem tutaj wcześniej. Znam to miejsce tylko z ostatnich opowieści Marco. To tutaj Amanti czerpał korzyści z sutenerstwa. Teraz z tego, co widzę, pokoje są zamknięte, a dookoła panuje względna cisza. Interes po śmierci Niccola chwilowo zahamował, ale zgodnie z tym, co powiedział Caruso, przejął go człowiek z Florydy, Luca Sanchez, jako partner ze spółki. Nie wiem, czy nim faktycznie był, czy zakręcili coś w dokumentach. W ostatecznym rozrachunku wyszło na ich. Ze wszystkim, z czym tylko chcieli, bo Amanti padł jak ustrzelona kaczka. Do tej pory nie mam pojęcia, kto strzelał.
Marco zatrzymuje się przed ostatnimi drzwiami na końcu korytarza i uderza pięścią w metalową powierzchnię. Spoglądam w lewo, bo przez uchylone drzwi rzucił mi się w oczy stojący przy ścianie automat z napojami. Przełykam ślinę. Język staje mi kołkiem w gardle z powodu tej wysokiej temperatury. Popycham drzwi i wchodzę do środka. Kurwa, przecież nie mam już więcej drobnych.
– Tony? – Caruso staje w progu. – Co ty robisz?
– Działa to? – Uderzam dłonią w witrynę podświetlonego sprzętu. – Masz jakieś drobne? Pić mi się chce.
– Trzeba było pić herbatkę, jak podawano. – Chwyta mnie za rękaw i wyciąga na korytarz. – I nie ruszaj tego, wszystko jest po terminie. No kurwa! Ile można czekać. – Ponownie wali pięścią w drzwi.
– Kto? – pyta po chwili głos ze środka.
– To ja.
Odczekujemy chwilę, gdy – najprawdopodobniej – Luca otwiera co najmniej trzy zamki. Nie mam pojęcia, co tam zastanę i jakich interesujących i nielegalnych rzeczy mogę być świadkiem. Przyznam się, że przechodzą mnie dreszcze.
Sezam się otwiera i tak jak się tego spodziewałem, ukazuje Lucę w białej bokserce poplamionej krwią. Zaczyna się świetnie...
– No nie wiem, czy to jest dobry pomysł, Marco.
– O co ci, Luca, chodzi?
– O Tony'ego. – Kiwa na mnie podbródkiem. – Nie wiem, czy to jest dobry pomysł, by on tutaj wchodził.
Ściągam brwi. Co jest grane?
– A to niby dlaczego? – Marco się irytuje.
– Carlo jest ze mną. Godzinę temu przestał Tony'ego wyzywać od, nie będę już cytował kogo.
– To niech stuli mordę, bo jak ja go wyzwę, to padnie z wrażenia i nie wstanie. I przepuść mnie w końcu, nie będę tutaj sterczał i zajmował sobie głowy problemami tego głupka.
– Jak uważasz, ja uprzedzałem.
Przekraczam próg pomieszczenia, które jest lekko oświetlone chłodną poświatą. Mrużę oczy i przysłaniam je dłonią, gdy wąski snop, chyba z latarki, trafia mnie prosto w twarz. Sylwetka Marco oddala się, gdy z trudem odzyskuję pole widzenia, bo ktoś cały czas napieprza mi po oczach błyskiem.
– No proszę! Kto znowu nas uraczył swoją obecnością!
Kurwa, to ten głupek.
– Święty Angel, patron furgonetek! – Carlo wyłącza latarkę, więc przecieram załzawione oczy. Podchodzę do Marco, który mówi coś do Sancheza, machając przy tym nerwowo dłońmi.
– Nie obiecuję, że go dzisiaj porządnie nie spiorę – informuję.
– Nie – rzuca zdawkowo Caruso, wbijając we mnie wzrok.
– Co: nie?
– Nie masz na to pozwolenia.
– Nie muszę – stwierdzam i ściszam głos. – Typ mnie wkurwia i ma ze mną od początku jakiś problem.
– Powiedziałem: nie – powtarza, ale tym razem dużo mocniej. – Kolejna rzecz, Tony. Nie waż się nigdy rozwiązywać konfliktów z kimkolwiek z rodziny za moimi plecami. Rozumiesz?
– Nie? Tym razem nie? Nie pozwolę się obrażać, i to kolejny raz, byle frędzlowi, który nie może przeboleć tego, że jego krzywy ryj i garbaty nos nie wpisał się w gust Marie.
– To o to mu chodzi?
– Między innymi.
– Pogadam z nim – wzdycha, spoglądając w stronę Carla, który siedząc na metalowym krześle, ostrzy scyzoryk. – Ale zasady pozostają te same. Jako mafijny żołnierz rozwiązujesz konflikty w obecności swojego capo. Tu nie ma miejsca na niedomówienia i wewnętrzne gówna, gdzie nie wiadomo, którą stronę konfliktu trzeba później zająć. Zasady, Tony! – Unosi palec. – Przyjąłeś?
Unoszę głowę, z trudem przełykając rozkaz.
– Do bólu.
Może ma rację? Ponowne ignorowanie zachowania tego gnoja to najlepsze, co mogę uczynić. W końcu powinno mu się znudzić, a jeżeli nie, to tak, jak wskazał Caruso, rozwiążę ten nurtujący mnie problem, po prostu w jego obecności.
Ale ostrzegam, orli nosie, będzie bolało.
– To dobrze. A teraz załatwmy, co mamy załatwić, bo już podniosło mi się ciśnienie. Luca! – Macha do Sancheza ręką, gdy ten grzebie w kieszeni dresowej bluzy. – Dawaj go! Gdzie on jest?!
– Kurwa! Zapodziałem gdzieś klucze. Jest w izolatce... Dobra, mam! – Potrząsa wyjętym pękiem i rzuca go do Marco, który łapie klucze w powietrzu. – Tylko się nie wściekaj.
– W tej robocie powinni wypłacać szkodliwe. Chodź, Tony, może ty spróbujesz opanować moje nerwy, gdy zobaczę w końcu, o co chodzi.
Nie wiem, czy opanuję własne. Kogoś tu przetrzymują, a plamy krwi na podłodze, ubraniach Carla i Czerwonego Luki pokazują jednoznacznie, że nie byli zbyt gościnni. Pytanie tylko, o co poszło i kto jest za drzwiami izolatki, do której idę za Marco. Przechodząc obok Carla, staram się na niego nie patrzeć. Nie ma go tu dla mnie. Jest przeźroczysty jak powietrze.
– Jak tam, Angel? Dała ci chociaż powąchać?
Przeźroczysty tak, ale jego głosu nie jestem w stanie nie słyszeć. Przystaję i po tych słowach, które dotyczą, domyślam się kogo, zaciskam pięści.
– O kim to było?
Carlo się podnosi, demonstracyjnie bawiąc się scyzorykiem. W oddali słyszę przekleństwa Marco. Marudzi, że klucze nie pasują.
– Wyraziłem się wczoraj jasno, ale może Luca ci nie przekazał. – Krzyżuje ze mną wzrok. – Żebyś trzymał kutasa w spoczynku, gdy patrzysz na Marie, ale tak sobie pomyślałem, że może to ją za bardzo swędzi, więc bądź tym mądrzejszym i zwyczajnie spierdalaj mi z drogi.
– Nigdy więcej nie waż się jej obrażać.
– To znajdź sobie inną panienkę, do której będziesz wzdychał. – Napiera na mnie klatką piersiową, a jego nos zaraz wybije mi oko. – Marie jest moja, a ja trójkątów nie lubię. Wypierdalaj, Angel. Trzeci raz tego nie powtórzę.
– Wspaniale. Już i tak pieprzysz za dużo!
Uderzam otwartą dłonią w jego nadgarstek, czym wytrącam mu scyzoryk.
– Błąd, Angel, duży błąd!
Bierze zamach, by mnie uderzyć, ale po raz kolejny ma fatalnego pecha. Chwytam go i wykręciwszy mu rękę, obalam na beton tak, że jego twarz uderza o kant metalowego krzesła, na którym wcześniej siedział. Udaje mu się tylko głośno zakląć, gdy przygniatam mu ramię kolanem, uniemożliwiając chwycenie noża. Szczęka mnie boli od zaciskania zębów. Naprawdę powstrzymuję się przed wyłamaniem mu obojczyka.
– Mało ci było ostatnio? – pytam.
– Angel! – Słyszę za plecami Carusa.
– Mało?!
– Cholera! Tony!
– To teraz sobie zapamiętasz!
– Udusisz go!
– Z przyjemnością, Marco!
Silne ręce Carusa obejmują mnie i szarpnięciem zwalają na bok. Podpieram się ręką, oddychając płytko, gdy Carlo przewraca się na plecy i odchrząkując, próbuje złapać powietrze. Marco poklepuje go lekko po policzku, choć powinien mu przyłożyć za takie słowa wobec Marie! Zmiotło mnie! I mój spokój, który starałem się zachować, ale niestety nie było to możliwe, bo jej uśmiech jest dla mnie w tym bagnie zbyt cenny.
– Tony, czy ja nie wyraziłem się jasno?!
Podnoszę się i chwytam stojącą na stoliku butelkę mineralnej. Ciskam nią w Carla, a woda rozlewa się, mieszając z kałużą krwi, która wyciekła z jego nosa.
– Przecież nie rozwiązywałem konfliktu bez twojej obecności. Obraził Marie! – Wytykam go palcem. – Mam w dupie twoje pozwolenia, Marco! Przekracza granice! Po mnie może jeździć, bo sram na jego zdanie, ale na nią niech nie waży się powiedzieć czegokolwiek więcej w jakimkolwiek kontekście!
Caruso ściska tego kretyna za szczękę.
– To córka bossa. Masz szczęście, że nie słyszałem tego na własne uszy. Stul pysk, bo nie chcę być już dzisiaj raczony twoim kłapaniem.
Zapada cisza, w której słyszę tylko swój ciężki oddech. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji ze Scarlett, że musiałbym sprowadzać jakiegoś fiuta do parteru, nie licząc ostatniego incydentu z jej obecnym mężem, ale to i tak dwie różne kwestie. Sądzę, że w tej chwili byłem zdolny zrobić Carlowi poważną krzywdę w obronie Marie i te uczucia zdominowały zupełnie moją trzeźwą ocenę rozgrywających się zdarzeń. Ubodło mnie to. Zwyczajnie, jako faceta, który darzy sympatią dziewczynę osaczoną przez natrętnego chama. Nie uważam, bym dopuścił się jakichś nadużyć. Wręcz przeciwnie – zareagowałem zbyt lekko.
– Od zawsze mówiłem, że kobiety tylko przeszkadzają w robocie. – Luca przerywa ciszę, podając Carlowi papierowy ręcznik do wytarcia ryja. – A teraz mam tego żywy dowód. Chcecie się prać po mordach? To po pracy. Przyjmuję zakłady i stawiam dwadzieścia dolców na Tony'ego.
– Ile?! – oburzam się.
Luca podchodzi do mnie i świdruje oczami. Carlo podnosi butelkę i dopija resztę wody, po czym gniewnie rzuca nią o ścianę. A mogłem ją wypić...
– Umiesz się bić, co, Angel? – Luca gryzie wykałaczkę.
– Może? – Rozmasowuję knykcie. – Po co ci to wiedzieć?
– Mam znajomego. Organizuje walki w północnym Bostonie... – Uśmiecha się cwaniacko. – Można dobrze zarobić.
– Co najwyżej wstrząs mózgu – rzucam, słysząc odgłos uderzenia drzwi o ścianę. Marco woła, by ktoś podał latarkę.
– Nawet do dwudziestu kafli za wygraną. Podwójna stawka za położenie obecnego mistrza. Brzmi kusząco, co? Załatwię ci wejściówkę, zysk podzielimy po połowie. Nie pożałujesz.
– Zapomnij. – Podnoszę latarkę z podłogi. – Nie wchodzę w to.
– Dlaczego?
– Dlatego.
– To pewne zakłady i pewny pieniądz.
– Jeszcze mi one nie uderzyły szambem do mózgu. I jeżeli chcesz, bym dobrze rozliczał twoją księgowość, to nie proponuj mi, abym wystawiał głowę na obijanie.
– Czyli wchodzisz w kasyno?
– Oczywiście.
Urywam konwersację i mijam go obojętnie. Boże, walki? Musiałbym mocno uderzyć się w czaszkę, by dać okładać się za pieniądze. Do tego poziomu się w tej inwigilacji nie zniżę. Niech wystawi sobie Carla, może ktoś będzie chętny skrócić mu ten orli nos, który robi za daszek podczas szczania na deszczu. Nie trawię idioty.
– Masz. – Podaję Marco latarkę.
Pomieszczenie, które udało mu się w końcu otworzyć, oblane jest smolistą ciemnością. Brakuje tam okien i śmierdzi moczem; ktoś tu popuścił i to nie jeden raz. Marco uderza końcówką latarki o dłoń i po chwili wąski, drażniący oczy snop światła oświetla boczną ścianę. Za moimi plecami staje Luca i nieco dalej Carlo wycierający w dalszym ciągu nos z krwi i rzucający mordercze spojrzenia. Niedoczekanie.
Caruso zawiesza źródło światła na łańcuszku zwisającym z sufitu, a z ciemności wyłania się siedzący na krześle człowiek. Ręce ma skrępowane za oparciem, nogi przywiązane w kostkach, rozerwaną na brzuchu granatową koszulkę i nieco dłuższe, przetłuszczone blond włosy. Jest pobity i to dosyć mocno. Dwa potężne lima pod oczami i zakrwawiona szczęka sprawiają, że nagle, nie wiem skąd, zaczynam widzieć na jego miejscu siebie i to, niestety, w dużo gorszym stanie. Nie, zdecydowanie nie chciałbym w tej celi wylądować, a obecność zwidów nie napawa mnie optymizmem. Ostatnio jednak nieszczęśliwie się materializują.
Mężczyzna podnosi głowę i z trudem uchyla powieki. Ma jasnoniebieskie oczy, z których wyziera przerażenie. Nie odzywa się, nie krzyczy i nie woła o pomoc. Wygląda tak, jakby wiedział, za co tutaj trafił.
– Jaki mieliście z nim problem? – pyta Marco, podchodząc bliżej tego człowieka. Ja się nie ruszam. Obserwuję.
– Gość nie mówi – odpowiada Luca.
– Niemowa? – Marco się nad nim pochyla.
– Ja niciewo nie znaju!
– O, proszę! – Marco z zadowoleniem rozkłada ręce. – Jak szybciutko odzyskał mowę!
– Ja nie gawarju pa anglijski! Sobaki! [2]
– Marco, nie o to chodzi. On pieprzy po rosyjsku i ani słowa po angielsku – wyjaśnia Luca.
– To niech zacznie. – Marco poklepuje Ruska po twarzy. – To jeden z nich? Skąd go zgarnęliście?
Przysłuchuję się tej wymianie zdań, ale za cholerę nie mam pojęcia, czego dotyczy. Rozumiem jedynie Rosjanina i to, co mówi, ale nie wychylam się z tą wiedzą. Zobaczę, jak to się dalej rozwinie.
– Carlo z takim drugim to załatwiali. Uśpili go i wrzucili do bagażnika. Ten typ jest kierowcą. Czekał w aucie za rogiem kamienicy, aż jego ziomki opchną działki.
Marco się prostuje i podpiera dłonie o biodra. Wpatruje się w tego człowieka, a on w niego, z tą różnicą, że Caruso zachowuje się jak posąg z kamienia, a Rosjanin, nie opanowując strachu, właśnie zaczął oddawać pod siebie mocz. Krzywię się, bo jego odór dotrze zaraz do nozdrzy.
Marco w zwolnionym tempie opuszcza wzrok na skapującą z krzesła urynę i powiększającą się kałużę. Cofa się.
– Co za menda. Zlał się... Gdzie jest twój szef?! – ryczy, na co prawie podskakuję. Rosjanin zaczyna się coraz bardziej trząść i za chwilę doprowadzą go do takiego stanu, że odda pod siebie coś znacznie gorszego niż szczyny.
– Tam, gdzie vsegda! Ja niciewo nie znaju! Ja prosto woditel! [3]
– Ty kutafonie! – Marco dopada do Carla i przypiera go do ściany.
– Uspokój się! Skąd miałem wiedzieć?!
– Zgarnąłeś cholernego imigranta. Co mam mu teraz zafundować?! Kurs angielskiego instant?! Powierzyłem wam prostą jak mój fiut we wzwodzie sprawę i nawet to spieprzyliście!
– To masz coś nie tak, Marco. – Luca śmieje się w głos. – We wzwodzie są raczej lekko wygięte w łuk.
Poczucia humoru nie można im odmówić, a co gorsza zaczął się on udzielać i mi, choć na rzucony żart nie zareagowałem śmiechem, co na pewno zrobiłbym jeszcze wczoraj. Dzisiaj spłynął po mnie obojętnie.
– Zaraz ty się wygniesz w łuk. Byłem cierpliwy przez trzy tygodnie, ale podczas ostatniej awantury zginęło dwóch ludzi, a ja tylko mogłem podejrzewać, kto zaczął burzyć układ i gościć się tam, gdzie nie powinien... Jeden! – Marco puszcza Carla i agresywnie zaciska pięść przed oczami Sancheza. – Mieliście przyprowadzić jednego człowieka!
– I o co masz problem? Zrobiliśmy to.
– Tak! Tylko że ten putinowski piesek szczeka nie po naszemu! Więc jak mam wyciągnąć z niego potrzebne informacje?!
Milczymy. Faktycznie beznadziejna sytuacja.
– Na wszystko muszę wpadać sam. Zaczyna mnie to poważnie męczyć. Dawać go! – Caruso odwraca się w stronę Rosjanina. – Tłumacza Google wymyślono właśnie dla takich kryzysowych sytuacji – mówi, poprawiając mężczyźnie koszulkę. – Zaraz przełamiemy bariery językowe.
Opieram się plecami o ścianę i krzyżuję ramiona. Niecodzienny widok, naprawdę. Marco stoi z telefonem w ręku i uruchamia tłumacza. Za chwilę pomieszczenie wypełni głos androida, który zapewne przekręci połowę tego, co Rusek powie. Istna komedia.
– Gdzie jest teraz twój szef? – mówi do telefonu, po czym pokazuje ekran mężczyźnie. – Odpowiadaj! – Potrząsa urządzeniem.
– Ja nie gawarju pa anglijski! Nie gawarju!
– Wiem, że ty nie gawarju! – krzyczy Caruso, uderzając palcem w telefon. – Ale on za to gawarju!
Dantejskie sceny. Jak tak dalej pójdzie, nie wyjdziemy stąd przez tydzień. Zdecydowanie nie mam tyle czasu.
– On sprasziwajet, gdie twoj boss. – Stojąc nadal pod ścianą, zadaję Rosjaninowi pytanie, które przed chwil wykrzyczał do niego Marco. – Gawari pa russkij.
Caruso przenosi na mnie spojrzenie i rozkłada szeroko ramiona.
– Tony? – Chowa telefon do kieszeni. – Chłopcze? Czym ty mnie jeszcze zaskoczysz?
Nawet nie pytaj.
Odrywam plecy od ściany i robię kilka kroków w przód, by Rusek, który nadal uparcie milczy, lepiej mnie słyszał.
– Byłem kiedyś z ładną Rosjanką. Przez okrągły rok pałałem miłością do tego języka i coś tam jeszcze pamiętam. Powinien mnie zrozumieć. – Wyjaśniam nagłą umiejętność władania tym językiem, mając nadzieję, że nie wzbudzę żadnych podejrzeń. Szczególnie u Carla.
– Tam na górze co druga to Rosjanka. Możesz sobie później przypomnieć dawne czasy.
– To Białorusinki, Marco – poprawia go Luca.
– Ten sam pies. Jednakowo laskę ciągną – mówi, wyjmując zza pleców pistolet. – Niech w końcu zacznie szczekać, bo wyduszę to z niego innym sposobem, a jak tak na niego patrzę, to mam wyjątkową wenę twórczą.
Czego raczej nie chcę być świadkiem, bo mój żołądek i tak przyjął już dzisiaj zbyt dużo nieprzyjemności i stresu. Chodzi o dragi i teren do handlowania, a w tym temacie Marco potrafi być naprawdę bezwzględny.
– Gawari! Dawaj! – poganiam go.
Mężczyzna pochyla głowę w prawo i spluwa na podłogę gęstą śliną wymieszaną z krwią.
– Informacyja w obmien na żyzn.
– Co powiedział?
– Targuje się. – Krzyżuję ręce i unoszę podbródek. – Powie w zamian za życie.
Caruso cmoka. Przechyla głowę w lewo i obserwując Rosjanina, zaczyna potupywać pantoflem. Smród parującego moczu dociera zarówno do jego, jak i moich nozdrzy. Krzywimy się prawie synchronicznie.
– To nie ruski targ z kapustą.
– Ty uże potieriał ich, kagda oni brosili tiebia w bagażnik. – Mówię. Rosjanin zaczyna miotać się na krześle. – Czem ransze ty otwietisz, tiem mienieje boleznienno tiebie budiet koniec. Otliczno, jesli by ja był na twojem miestie, ja by sdiełał eto, nie zadumywajas.
– Blać! – wypluwa.
– To ostatnie to zrozumiałem. Co ty mu powiedziałeś?
– Żeby skorzystał z rozumu. Jego życie się skończyło, gdy wrzucili go do bagażnika. Im szybciej zacznie mówić, tym mniej boleśnie umrze. Złoty interes, na jego miejscu brałbym to bez zastanowienia.
Chociaż sam nie jestem do końca przekonany o tym, czy powiedziałem mu właściwie prawdę. Nie wiem, ile jestem w stanie znieść i jak bardzo byłbym odporny na fizyczne tortury. I nie chciałbym się o tym przekonywać. Nie zgrywam bohatera. Każdego da się złamać.
Caruso przeładowuje pistolet i przystawia go do trzęsącego się kolana Rosjanina. Odsuwam się krok w tył, nie chcę mieć rozbryzgu krwi na spodniach.
Powinienem to zatrzymać. Prawo mnie do tego zobowiązuje, ale w tym momencie zaryzykowałbym życie... Do diabła! Mam tego śmiecia w dupie.
– Tak więc niech słowo ciałem się stanie...
– Nie strielajtie! Ja was umolaju!
Chwytam Marco za nadgarstek ręki, w której trzyma broń przystawioną do kolana faceta.
– Błaga, żebyś nie strzelał. – Zaciskam palce. – Ty budiesz goworit?! – pytam agresywnym tonem.
– Amierikanskije sobaki! – Spluwa z pogardą. – Dawaj za eto!
– Wyzywa nas od amerykańskich psów i mówi, że zdechniemy. – Puszczam z uścisku nadgarstek Marco. – Zrób z nim, co uważasz. Gość jest tępy jak but z lewej nogi.
– Nie mam już cierpliwości do tej roboty! – Marco unosi pistolet i jego rękojeścią uderza w szczękę Rosjanina raz z lewej strony, raz z prawej. Jego wyzwiska pomieszane z jękiem roznoszą się po pomieszczeniu. Nieprzyjemny widok.
Rosjanin zwiesza głowę, a z jego ust ciągnie się gęsta krew, którą spluwa, a wraz z nią na jego brudne buty spadają dwa zęby. Marco chwyta go za włosy i odchyla jego głowę.
– Mów... – cedzi.
– Ja nie znaju imieni... – chrypi. – No nad wchodom czeriep byka s rogami.
– Co powiedział?
– Że nie zna nazwy, ale nad wejściem jest czaszka byka z rogami. Nie mam pojęcia, o które miejsce mu chodzi.
– Ale ja tak. – Puszcza głowę Ruska, który niemrawo zaczyna po chwili ją unosić. Zastyga, gdy lufa pistoletu Marco łączy się z jego podbródkiem. Nie zdążam się odwrócić czy cofnąć, bo pocisk już pokonuje drogę do mózgu. Ostatnimi słowami, jakie wypowiedział Rosjanin, były te, że wszyscy dzisiaj umrzemy. Oby nie był pieprzonym wróżbitą.
A co do ciebie, Marco... Im mniej ludzi zabijesz na moich oczach, tym naprawdę dla ciebie lepiej. Dla mnie przy okazji też.
– Co z nim zrobimy? – pyta Luca, gdy w końcu się odwracam i wychodzę do pierwszego pomieszczenia.
Duszno mi, więc rozpinam ramoneskę. Słyszę już tylko ustalenia, że ciało w kawałkach rozrzucą po lesie ludzie Luki, których z samych imion na obecną chwilę nie kojarzę. Unoszę dłoń i dotykam krzyżyka na piersi. Dobrze, że ty wszystko zapamiętujesz.
– Tony, zbieramy się. – Odwracam wzrok na Carusa, który upycha broń za paskiem. – Wszystko w porządku?
– Musi. – Biorę głęboki oddech. – Trzeba dalej robić swoje.
– Jeżeli masz potrzebę pojechać do domu, to wiesz, że możesz. Nie mam z tym problemu. Nie trzymam cię tutaj na siłę.
– Zostanę – odpowiadam pewnie. – Ale jutro i pojutrze mogę być nieosiągalny, a raczej na pewno będę.
– Przekażę, byś miał zapewniony należny ci spokój.
– Dziękuje, Marco.
Poszło po mojej myśli. Pozostała już tylko kwestia złapania ekspresowego lotu.
Siadam na blacie stołu i obserwuję Lukę oraz Marco, jak podchodzą do sejfu. Otwierają go, gdy Carlo przechodzi mi przed oczami. Ścina mnie wzrokiem, ale milczy. Jednak czuje respekt wobec Marco, ale podejrzewam, że to tylko cisza przed burzą. Byłbym naiwny, myśląc, że pozbyłem się go z taką łatwością. Kątem oka widzę, jak podnosi scyzoryk i znów zaczyna go ostrzyć. Patrzy na mnie, a w jego głowie z całą pewnością plączą się myśli, by być tym szybszym i po prostu mnie sprzątnąć.
O nie, Tony. Nawet o tym nie myśl. Nie pozwolę ci na to.
Chyba że w obronie własnej.
– Angel?
Kiwam brodą w kierunku Luki.
– Co jest?
– Masz ze sobą broń?
– Nie.
– W takim razie masz jakieś specjalne wymagania? – pyta, trzymając pistolety w obu dłoniach. – Remington? Glock?
Wzruszam ramionami.
– Obojętne. – Wstaję ze stolika i podchodzę do Marco, który ładuje magazynki. – Muszę się chwilę przewietrzyć. Będę czekał przy furgonetce.
Kiwa głową, poklepując mnie po ramieniu.
Wychodzę.
W klubie jest już dwa razy więcej osób niż niecałą godzinę temu. Jak widać, zamiłowanie Bostończyków do innej niż rodzinna formy spędzania świąt wzięło górę, choć pulchna redaktorka w porannej telewizji próbowała mnie przekonywać, że społeczne statystyki mówią coś zupełnie innego. Szczęśliwi ci, którzy nie znają tego miasta od brudnej strony.
Kupuję wodę w barze i dziękuję kelnerowi, pozostawiając drobny napiwek. Odwracam się, trafiając niemalże od razu na dłoń czarnowłosej striptizerki, którą sunie teraz po mojej klatce piersiowej. Dziewczyna daje znak głową, bym poszedł za nią. Grzecznie odmawiam, odsuwając jej rękę, na co pogardliwie omiata mnie wzrokiem.
– Nie jestem w nastroju na bajery – mówię, gdy uparcie zastawia mi drogę. – Nie miałabyś ze mnie żadnego pożytku.
– Ma być zupełnie odwrotnie – mruczy. – To ty masz mieć pożytek ze mnie – dodaje błyskotliwie, próbując wsunąć dłoń za pasek moich spodni.
– Spieprzaj. Nie zrozumiałaś, co mówię? – warczę, chcąc już odejść, lecz kolejna damska dłoń wsuwa się pod moją pachę i układa na klatce. Spoglądam na nią. Widziałem już dzisiaj te tipsy.
– Właśnie, spieprzaj, cipo – mówi blondyna, wychylając się zza mojego ramienia. – Ten pan ma już towarzyszkę wieczoru.
Przewracam oczami.
Skąd na mnie taki popyt? Przecież nie wyglądam na zamożnego. Jestem zwykły dziad.
Blondyna wysuwa rękę spod mojej pachy, po czym siada na hokerze. Odpala papierosa i zakłada nogę na nogę.
– Szybko ci minęły te trzy godziny – mówię, odkręcając wodę.
– Łatwo poszło. Dostałam, co chciałam. – Zasysa policzki, wciągając mocno dym. – Dziadziuś chciał tylko porozmawiać i przytulić się do piersi. – Opiera łokieć na blacie i przeżuwając gumę, taksuje mnie wzrokiem. – Dopalę i możemy lecieć.
– Nie dzisiaj – odpowiadam, spoglądając za siebie. – I w zasadzie to już wychodzę. – Pochylam się bliżej jej ucha. – Sam, ale życzę udanych łowów.
– Czekaj! – Chwyta mnie za łokieć. – Nie nalegam, skoro nie chcesz. Miałabym tylko małe pytanie. – Zakłada włosy za ucho, ponownie eksponując okrągły kolczyk.
Skupiam na nim spojrzenie.
– Pytaj.
– Powiedz mi, gdzie kupię... coś tanio, ale i w dobrej jakości.
– Dlaczego zakładasz, że jestem w stanie udzielić ci takiej odpowiedzi?
Strzepuje popiół z papierosa do popielniczki w kształcie damskiego buta na obcasie.
– Wyglądasz na takiego. – Ponownie poprawia włosy. Dziewczyna ma niebezpiecznie niekontrolowany odruch. – No to jak, Tony? Pomożesz mi?
Robię krok w jej stronę, stając zaraz obok. Pochylam głowę w prawo i zaczynam mówić wprost do jej ucha.
– Spróbuj następnym razem – szepczę. – Choć na twoim miejscu nie robiłbym tego i po prostu zmienił robotę.
Spogląda na mnie, zwężając usta. Uśmiecha się niechętnie i pociąga papierosa. Odwraca wzrok na podawaną szklankę whisky, z której upija potężny łyk, ignorując mnie.
Bostoński wydział narkotykowy pod felerną przykrywką. Brawo, Chester. Zmacałeś po tyłku koleżankę po fachu.
Zostawiam blondynkę samą ze swoimi myślami i wychodzę na zewnątrz. Nie dość, że zdradziła się gestem chorobliwego myślenia o podsłuchu zainstalowanym w kolczyku, to zadała tak prostolinijne pytanie, że dzieciak by ją rozgryzł. Chociaż może tak mi się tylko wydaje, że to takie łatwe, bo znam formę tej pracy. Mam jednak nadzieję, że ona szybko z niej zrezygnuje i niech dziękuje Bogu, że nie zaczepiła Luki. A tak w ogóle, to za czym dokładnie tutaj węszą?
Głupie pytanie.
Nie wiedzą o naszej operacji na terenie Bostonu. Widocznie robią swoje i ścigają dilerkę za trawkę, by podnieść marne wyniki. Oby, bo jak zaczną wpieprzać się głębiej z tymi nieudolnymi podchodami, to spłoszą nam z celownika zwierzynę. Będą same problemy.
Opieram się o maskę furgonetki Marco i obejmuję ramionami. Oddycham głęboko pomimo mroźnego powietrza. Potrzebuję ocucenia i skupienia się tylko na tym, co jest tu i teraz, choć to trudne, spoglądając jednocześnie na błyszczące gwiazdy i upatrując w jednej z nich twojego nowego domu, Penny. Obyś tam, gdzie dzisiaj powędrowałaś duszą, znalazła spokój i niekończące się szczęście. Modlę się do ciebie, moja bliźniaczko, więc jeżeli teraz mnie widzisz, miej nade mną pieczę...
– Nigdy się z tym nie pogodzę...– wyznaję cicho, gdy wibracja telefonu sprowadza mnie spod nieba na ziemię. Sięgam zlodowaciałą dłonią do kieszeni i wyjmuję dzwoniący telefon.
Marie!
Próbuję odebrać połączenie, przesuwając kciukiem po ekranie. Bezskutecznie! Pulpit nie reaguje – pewnie przez nagłą zmianę temperatury. Cholerny iPhone! Podrywam się z maski i z nerwów zaczynam chodzić dookoła furgonetki.
– Szlag! – przeklinam, widząc, że się rozłączyła. Przystaję, blokuję telefon i rozcieram ekran o udo kilka razy. – Obyś zadziałał – grożę urządzeniu, naciskając boczny guzik. – No. Masz szczęście.
Wybieram numer Marie w nadziei, że ostatnie dwa procent baterii wystarczy mi chociaż na powiedzenie jej „Marie, oddzwonię".
Opierając się o boczne drzwi auta, przystawiam telefon do ucha. Sygnał trwającego połączenia i brak głosu po drugiej stronie coraz bardziej mnie stresują.
– Kurwa... – jęczę, gdy tępy ból przeszywa mój lewy pośladek. Przenoszę ciężar ciała na prawą nogę, chcąc odciążyć lewą, którą paraliżuje pieprzona rwa. Czas naprawdę wybrać się do lekarza.
– No w końcu! Cześć, Tony...
Przestaję krzywić się z bólu, gdy słyszę ciepły głos w słuchawce, ale również skrzypienie śniegu i bliskie kroki. Zza furgonetki wyłania się najpierw nos Carla, a potem cały on. Głupi kutas! Dobrze wiedział, kiedy przyleźć!
Odrywam plecy od karoserii i odwracam się do niego tyłem.
– Oddzwonię... – mówię znacznie ciszej. Mam wrażenie, że zakłuło mnie w sercu. – Nie mogę teraz rozmawiać.
– Dlaczego? Ton...
Rozłączam się i wkładam telefon do wewnętrznej kieszeni kurtki. Zaciskam usta i mocno wzdycham.
Przepraszam, Marie, ale nie będę rozmawiał z tobą przy tym fiucie i narażał cię na jego agresywny wybuch.
Mija mnie i otwiera bagażnik furgonetki, do którego wrzuca czarną torbę.
– Przerwałem ci? – pyta sarkastycznie i zamyka z hukiem drzwi. – Śmiało, dzwoń. Nie przeszkadzaj sobie. – Staje naprzeciwko mnie. – Chyba że to jakaś tajemnica... – Pochyla się. – Tony, furgoneciarzu?
Zaciskam pięści, które poszłyby ponownie ruch, gdyby nie pojawienie się Marco. Albo nauczę się nad sobą panować, albo ten gość wygra i przejmie całkowitą kontrolę.
Caruso wsuwa dłonie między nas i odpycha od siebie.
– Spuścić was z oczu, koguciki, na minutę i już drzecie pióra. Przez ponad dziesięć lat mojej kariery nie miałem takich problemów, kurwa! – Chwyta mnie gwałtownie za rękaw kurtki, a Carla za kaptur bluzy i ponownie przyciąga. – Albo zakopiecie wojenny topór, albo przysięgam, że i jednego... – spogląda na mnie, po czym przenosi wzrok na Carla, który sztyletuje mnie swoim – i drugiego urządzę tak, że na żadnego Marie nawet nie będzie chciała spojrzeć! Zrozumiano?!
– Marco, puść mnie – żądam. – Szkoda mi zdzierać pięści o jego głupi ryj.
– Wsiadać do środka. – Marco zwalnia uściski. – Obydwaj! Tony na przód, a ty na sam koniec.
– Znowu mają problem? – Luca odsuwa drzwi furgonetki, a Carlo wsiada tam, gdzie nakazał Caruso. Ja z przodu. – Uważajcie, chłopaki, bo jest takie powiedzenie: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
– O sobie, Luca, nie myśl. – Marco odpala silnik. – Skończyłoby się to tak, że przygniótłbyś Marie wielkim brzuchem. Koniec tematu, skupcie się. Mamy robotę.
_______
Przypisy:
[1] DEA – Amerykańska agencja rządowa do walki z narkotykami.
[2] sobaki (ros.) – psy
[3] Tam, gdzie vsegda! Ja niciewo nie znaju! Ja prosto woditel! (ros.) – Tam, gdzie zawsze! Nie wiem nic więcej! Jestem tylko kierowcą!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro