Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17

– Marie, pamiętaj, kontroluj głos w dołach na Dominus Tecum i wchodzisz na moje raz, dwa, trzy i...

Ave Maria, gratia plena, Dominus Tecum, benedicta Tu... Ave Maria, gratina plena, Dooo... – Przerywam śpiew, zaczynając mocno kasłać. Siostra Angelica odrywa palce od klawiszy organów, kręcąc z niezadowolenia głową. – Przepraszam... – chrząkam, przykładając dłoń do drapiącego gardła. – Napiję się wody i zacznę od nowa.

Odkładam na stołek zeszyt, z którego kartki zapisane słowami pieśni wypadają ze starości. Odkręcam butelkę wody i wypijam kilka łyków, choć mam ochotę wysączyć wszystko do dna. Jestem odwodniona, co widać po skórze dłoni. Jest tak sucha, że krem aloesowy stał się już moim wiernym towarzyszem. Niestety, gardła i strun głosowych nim nie nasmaruję. Szkoda.

Siostra Angelica zdejmuje z nosa potterowskie okulary i odkłada je do futerału. Głośno wzdycha, spoglądając w górę, na wysokie sklepienie kościoła, gdzie malownicze freski ukazujące wygnanie Ewy i Adama z raju znam tak dobrze jak twarz mamy.

– Marie, dziecko drogie... – Siostra opuszcza głowę, wędrując do mnie wzrokiem.

Stawiam butelkę na balustradzie i sięgam po zeszyt.

– Obiecuję, że teraz będzie lepiej. Skupię się na momencie, który siostra wskazała – zapewniam, otwierając śpiewnik bardzo delikatnie, by się nie rozsypał i nie marnował naszego cennego czasu na pozbieranie go do kupy.

– Nie ma potrzeby. – Gasi lampkę oświetlającą klawisze starych organów. – Na dzisiaj już koniec – dodaje, zsuwając się z taboretu. Zamykam zeszyt, czując się winna kolejnej, nieudanej próby śpiewu.

– Jeżeli będzie trzeba, to przyjdę również jutro. Będę ćwiczyć dotąd, aż będzie dobrze – mówię, chcąc w oczach siostry Angeliki poprawić, już i tak marny ostatnimi czasy, wizerunek.

– Marie, co się dzieje? – pyta, składając dłonie na wysokości ust, zupełnie jak do modlitwy.

Nie odpowiadam, tylko zagryzam wargę i przełykam ciężką gulę, wiedząc, że za chwilę będę musiała zrobić coś, czego bardzo nie lubię. Zwłaszcza jeśli chodzi o nią.

– Nic. – Sięgam po wiszący na stojaku płaszcz. – A co ma się dziać? – pytam, odwracając się do siostry plecami, by nie czuć na twarzy przenikliwego spojrzenia.

– To już czwarta nasza próba, podczas której wyraźnie tracisz równowagę w swoim mezzosopranie – mówi, stając obok mnie, gdy kończę zapinać górne guziki. – Z twoim pięknym głosem dzieje się coś bardzo niedobrego. Może nie zwracasz na to uwagi, ale obserwuję cię, gdy śpiewasz i zastanawiam się, gdzie podziała się czerpiąca z tego radość, pełna energii dziewczyna?

Nie odpowiadam, jedynie wyjmuję z kieszeni klamrę, którą wysoko upinam włosy.

– Marie, czy ty mnie w ogóle, dziecko, słuchasz?

– Tak – oznajmiam pewnie, spoglądając na pulchną dłoń zakonnicy, która troskliwie zaczyna gładzić moje ramię. – Proszę się nie martwić. Zapewniam, że to przejściowe.

– Czy znowu przechodzisz terapię hormonalną? Masz okropne worki pod oczami i schudłaś, Marie. Dziecko, dosłownie znikasz w oczach.

Odwracam spojrzenie na niskie drzwi wejściowe. Siostra Angelica traktuje każdego ze scholii, o ironio, jak własne dziecko. W szczególności mnie obdarza czasami wręcz męczącą troską, mówiąc przy tym, abym się temu nie dziwiła, bo zna mnie, odkąd tylko ujrzałam pierwsze światło dnia. Odbierała poród mojej mamy, zostając później moją matką chrzestną.

Zmuszam się do oszukańczego uśmiechu i ponownie spoglądam na siostrę.

– Nie biorę już leków. Powiedziałabym siostrze o tym. Jestem tylko przemęczona – odpowiadam, słysząc dochodzący z torebki sygnał telefonicznego powiadomienia. – To wszystko. Miałam ostatnio nawał trudnych egzaminów, zarwałam wiele nocek i zjadłam chyba tonę tabletek uspokajających. – Uśmiecham się do niej półgębkiem. – Jak widać, mam tego efekty.

– Na pewno? – pyta podejrzliwie.

Siostro Angeliko, proszę, nie patrz tak na mnie. Nienawidzę cię okłamywać.

– Na pewno – potwierdzam, lekko skinąwszy głową.

– W takim razie wróć do domu i porządnie to odeśpij – mówi, podając mi śpiewnik, który chowam zaraz do torebki. – Na ceremonii ślubnej zastąpi cię Elisabeth... O, Jezu!

Siostra Angelica łapie się za serce, gdy w kościele rozlega się hałas. Wyglądamy poza balustradę chóru na ołtarz, gdzie dwie sprzątające kobiety przewróciły dębowe krzesło księdza Stefana. Odmachują nam, mówiąc, że chciały tylko odkurzyć pod nim pajęczyny.

– Nie chciałam siostrze sprawić kłopotu. – Skruszona wsuwam torebkę na ramię. – Mam ją poinformować czy...

– Nie zawracaj już sobie głowy. Zajmę się tym – wtrąca, odprowadzając mnie do schodów. – Dbaj o siebie, dziecko. Żyjemy w takich czasach, że młodzi ludzie, mimo siły wieku, wewnętrznie są już starcami. Depresja i nerwica potrafią zabrać życie, więc uśmiechaj się jak najczęściej, Marie. – Dotyka ciepłą dłonią mojego zimnego policzka. – I zawsze pamiętaj, że Bóg nas słucha, więc nie bój się do niego zwracać o potrzebną ci siłę, bo demony tylko czekają na nasze chwile słabości.

Zgadzam się, siostro. Karmią się nią podstępnie. Szczególnie te demony z krwi i kości.

– Dziękuję, Matko, obiecuję kupić porządną dawkę witamin i o siebie zadbać. – Przytulam ją na pożegnanie, po czym skrzypiącymi, kręconymi schodami kieruję się w dół. Stopnie są bardzo wąskie, więc ostrożnie stawiam podeszwy i szpilki kozaków. Zapach starego drewna, kadzidła i niewietrzonych suteren pewnie już przeszedł każdą nitkę mojego ubrania. Elisabeth po próbach zawsze wylewa na siebie tonę perfum, by – jak to ona mawia – „nie śmierdzieć kościołem". Ja z chęcią również coś na siebie wyleję, a raczej w siebie wleję, po czym złapię pierwszy lepszy miejski autobus, gdzie może uda mi się choć na chwilę zasnąć, objeżdżając przy okazji całe miasto. W domu nie mam co na to liczyć. Obecny tam zastępca mojego ojca przyprawia mnie o potężne mdłości.

Buc i cham. Nigdy nie zasługiwałeś na przyjaźń mojego ojca.

Pokonuję ostatni stopień i zamykam drzwi prowadzące na chór, czując chłodny przeciąg na policzkach. Uznaję, że tak właśnie musi pachnieć pocałunek śmierci, nad którym w prywatnym tomiku poezji rozczulał się mój kuzyn Luciano: chłodny powiew w połączeniu z unoszącym się kościelnym zapachem. Choć dla mnie nie ma w tym nic romantycznego. Po prostu wieje zimną pustką.

Wsuwam dłonie do kieszeni skórzanego płaszcza. Przemierzam szybko korytarz pomiędzy długimi rzędami ławek. Idę w stronę bocznej nawy kościoła, skąd mam najbliżej do wyjścia. Stukot obcasów, delikatnie zakłócany odległą rozmową sprzątaczek, niesie się całkiem wyraźnie. Docieram przed ołtarz, gdzie się zatrzymuję, ale nie unoszę głowy i nie spoglądam na jego bijące majestatem pozłacane wnętrze. Wielkie figury świętych pochylają się nad moją głową, którą niegdyś w tym miejscu oblano świętą wodą, uwalniając tym duszę od grzechu pierworodnego. Brzemienia noszonego przez ludzkość z powodu Ewy, która zdradziła rodzinę. Rodzinę, która świadomie wystawiła ją na próbę.

Moje serce jest dla ciebie otwarte, Boże – myślę, nie podnosząc oczu na tabernakulum. – Ale czy twoje jest nadal dla mnie?

– Marie!

Odwracam się, słysząc swoje imię. Z uśmiechem robię kilka kroków w przód, gdy z prawej nawy kościoła, z szeroko otwartymi ramionami, pędzi do mnie ksiądz Stefano. Gdy byłam małą dziewczynką, zawsze cicho chichotałam, obserwując jego chód. Długie i chude nogi przypominały szczudła, a krzaczaste brwi z wiekiem dorównały długością brwiom Kapelusznika z Alicji w Krainie Czarów. Starszy i dobry człowiek. Będzie jednym z niewielu ludzi, na którego grób spadną moje łzy i czerwona róża.

– Dzień dobry, ojcze – witam się, ściskając oburącz jego pomarszczoną dłoń.

– Dzień dobry i przepraszam, że cię zatrzymam, ale nie mogłem tego nie uczynić, dowiedziawszy się wcześniej o tej dobrej wiadomości.

Ksiądz Stefano nie ukrywa radości, którą widać w jego szarych oczach, i domyślam się, co jest jej powodem. Ojciec zawsze wspierał to święte miejsce, tak jak robił to dziadek we Włoszech wobec rodziny księdza i całej wioski, z której on pochodzi. Wielu zawdzięcza mu chleb pod swoim dachem czy lepszy start dzieci w przyszłość. Do tej pory przychodzą do domu dziękczynne listy wspominające dziadka, ich opiekuna, chrzestnego ojca – Salvatorego Russo.

– Nic nie szkodzi – oznajmiam ciepło, puszczając dłoń księdza. – Jak udała się podróż do Rzymu?

– Pomyślnie, choć żal serce ściska, bo czuję, że to ostatnia.

Układam dłonie na jego ramionach i spoglądam mu z troską w oczy.

– Proszę tak nie mówić. Myślę, że ze swoim wigorem mógłby ksiądz jeszcze nawet zdobyć Mount Everest.

– Może i bym wszedł. – Śmieje się, obciągając czarny sweter w czerwone romby. – Ale na zejście sił by już pewnie brakło. Ale czy smuciłbym z tego powodu swoją duszę? – pyta, unosząc lekko dłonie. – Z takiej wysokości miałabym tylko bliżej do Stwórcy.

– Niech się ksiądz tak nie spieszy. – Żartobliwie grożę palcem wskazującym. – Ma ksiądz jeszcze zbyt wiele dobrego do zrobienia.

Ksiądz Stefano zerka za moje ramię, gdzie wzdłuż ścian rozłożone jest rusztowanie dla malarzy.

– Chcę zakończyć remont i wtedy mogę spokojnie odejść. Marie, przez swoją nieobecność nie miałem okazji osobiście tego zrobić, ale podziękuj ojcu za przekazanie funduszy na renowację zabytkowej dzwonnicy – mówi z wdzięcznością w głosie. – Bez tej pomocy nie mógłbym przesłać pieniędzy na dalszą misję naszych księży w Peru. – Mocno wzdycha. – Przeliczyłem siły na zamiary.

– Przekażę – oznajmiam, gdy z wnętrza torebki wydobywa się krótki sygnał, tym razem, instagramowego powiadomienia. – I, oczywiście, zapraszam księdza do nas w wolnej chwili. Opowie ksiądz o swojej pielgrzymce, a ja chętnie zobaczę fotografie. – Uśmiecham się na wspomnienie ogromnych albumów, które jako dziecko trzymałam na kolanach, oglądając z zapartym tchem zdjęcia z przeróżnych zakątków świata, które odwiedził ksiądz Stefano. Doskonale łapał kęsy czasu, które potem utrwalał w ciemni. Cudowne wspomnienia, rozpalające serce do tej pory.

– Z przyjemnością. Na popołudniowej mszy wspomnę o hojności twojej rodziny, czuję się...

– Proszę tego nie robić – przerywam pewnie. – Jestem przekonana, że tata by tego nie chciał. Nie jest człowiekiem, który wymaga orderów – zapewniam, wsuwając rękę pod łokieć staruszka. Z wielką chęcią porozmawiałabym z nim dłużej, ale zamykające się powieki przypominają o zaplanowanej autobusowej podróży.

– W takim razie, jak inaczej mogę się odwdzięczyć za kolejną pomoc? – pyta, odprowadzając mnie do bocznej nawy.

– Proszę się za nas modlić.

– Z całego serca. Oby Bóg obdarzał was potrzebną łaską. Tej bostońskiej ziemi przydałoby się więcej tak bezinteresownie dobrych ludzi jak twoja rodzina, Marie.

Medal ma zawsze dwie strony. Cieszę się, księże, że dla ciebie zawsze prezentujemy na piersi tę lepszą.

– Wzajemnie. Życzę spokojnych świąt. Do widzenia.

Żegnam się ze wzruszonym staruszkiem i oddalam do wyjścia. Naciskam mosiężną klamkę i opieram się mocno ramieniem o drzwi, pchając z wielkim trudem. Półmrok po chwili ustępuje ostrym, południowym promieniom zimowego słońca. Jakie to symboliczne. Mrużę mocno oczy. Ileż to nieraz trzeba w życiu się wysilić, by wpuścić do niego odrobinę światła.

Spoglądam przez bramę na drugą stronę ulicy, gdzie znajdują się drobne sklepiki, których drzwi przyozdabiają dzisiaj czerwone tabliczki z napisem „Zamknięte". Wzdycham, szukając wzrokiem choć jednego, który będzie czynny.

Cholerny nałóg. Ruszam chodnikiem na przystanek autobusowy oddalony niecałe trzydzieści metrów od bramy. Docieram tam i chuchając w zmarznięte dłonie, zaczepiam młodego mężczyznę siedzącego na ławce z książką w ręku.

– Przepraszam – odzywam się śmiało.

Chłopak odrywa się od czytania i podnosi na mnie wzrok.

– Tak?

– Ma pan może papierosa?

– Niestety – kręci głową. – Nie pomogę. Mam to szczęście i nie palę.

Szlag.

Ale te sugestie dotyczące okropności mojego nałogu mógłby sobie darować.

– Dziękuję – uśmiecham się, ale jestem zawiedziona.

Chce mi się palić, a przez wczorajszą sprzeczkę z Carlem pozbawiłam się całego świątecznego zapasu tytoniu. Poprawiam osuwającą się z ramienia torbę i przechodząc za wiatę przystanku, spoglądam na wypastowane, smoliście czarne czubki kozaków. Dookoła śnieżna biel i bożonarodzeniowy, radosny nastrój, a ja ubrałam się tak, jakbym miała po kimś żałobę, choć nie przypominam sobie, by ostatnio zmarł ktoś bliski.

Opieram się plecami o gruby plastik osłaniający przystankową ławkę i sięgam dłonią w głąb torby w poszukiwaniu małej buteleczki. Przewracam oczami z irytacją, nie mogąc jej znaleźć w stosie kosmetyków i kwitków z bankomatów.

– Kurwa... – klnę na własne bałaganiarstwo i w nerwach przykucam, wywracając torebkę do góry dnem. Potrząsam nią, by wysypać na śnieg całą zawartość. Pierwszy wypada śpiewnik, a zaraz za nim tubka zużytego aloesowego kremu, tubka świeżo rozpoczętego, bordowa pomadka, fluid... No gdzie ten cholerny gin!? Uderzam dłonią w denko, ale zamiast pożądanego przeze mnie szkła, wypada telefon i pogniecione papiery. – Nie wzięłam... – burczę sama do siebie, wiedząc już, że zrezygnuję z tradycyjnej, autobusowej przejażdżki na rzecz odwiedzenia restauracji kuzyna. Jak odleję po sto mililitrów z kilku butelek stojących na barze, to raczej nikt nie powinien niczego zauważyć. – Plan doskonały, w takim razie muszę zamówić taksówkę – mówię, wrzucając do torebki wszystkie rzeczy wraz z toną śniegu. Na wierzchu pozostawiam tylko zeszyt i telefon, na którym wyświetla się ikonka powiadomienia. Faktycznie, nie sprawdziłam wiadomości. To pewnie Elisabeth próbuje się ze mną skontaktować, bym zrelacjonowała jej wczorajszy wieczór spod znaku moich dwudziestych pierwszych urodzin. Naprawdę nie ma o czym opowiadać, bo nie wydarzyło się nic, co mogłabym wspominać z zapartym tchem. Choć nie... Było jedno zdarzenie, które mogłoby objąć miano najprzyjemniejszego momentu z tego wieczoru. Poznałam mężczyznę. Miał interesujący, dosyć szczery uśmiech i intrygujące nazwisko, ale był gościem na urodzinach tylko z pozoru. Nie widziałam go nigdy wcześniej w naszym domu i jeżeli się tam pojawił, to tylko w jednym celu. To nie ja wzbudzałam jego zainteresowanie, ale kochanka o bardziej uroczym imieniu również zaczynającym się na M.

Mafia.

Trudno jest konkurować, kiedy ona może dać mężczyźnie wszystko, ale i w zamian żąda bardzo wiele. Jest jak uzależnienie i nie wybacza zdrady. Niczym femme fatale zabije, a nie pozwoli odejść.

Jestem więc ciekawa, czy jest do końca świadomy, w jaki romansu się wplątał.

Wsuwam torebkę na łokieć i wracam na przystanek, gdzie nadal siedzi „człowiek bez papierosa". Uśmiecham się do niego przyjaźnie i siadając obok, wycieram szybkę telefonu fragmentem granatowego szalika. Wchodzę w instagramowe wiadomości. Ściągam brwi, pocierając zmarzniętymi udami o siebie. Cienkie rajstopki i bordowa tunika do kolan to nie był dzisiaj przemyślany wybór. Klikam w ikonkę listu, w skrzynce widnieje nieodczytana wiadomość od profilu bez zdjęcia nazwanego „Tony A.".

Bostońskie zimy są zwyczajnie złośliwe. Nienawidzę ich. Nawet gorąca herbata, niestety samotna, nie poprawia nastroju. Ani po raz dziesiąty sarkastycznie uśmiechająca się z ekranu telewizora Morticia Adams.

Cześć, Marie...

Pamiętasz mnie?

Przewraca mi się w żołądku. To ekscytacja pobudzona przez tajemniczo brzmiącą wiadomość. Podnoszę wzrok na wieżę kościoła, nad którą przelatuje chmara ptaków. Synchronicznie okrążają dzwonnicę, po czym opadają na pokryty mchem dach jak czarna peleryna. Scena jak z dobrego thrillera.

Tony A. Próbuję przypomnieć sobie któregokolwiek znajomego o tym imieniu. To nikt z uczelni ani z liceum. Jedyny Tony, którego znałam, wyjechał do Kanady po ukończeniu jedenastej klasy. Ale to była mało znacząca znajomość podczas weekendowej obsługi kasy pobliskiego kina. Nie, to nie może być on. Wchodzę w profil, gdzie ukazuje mi się całe zero znajomych i obserwujących. Wygląda to tak, jakby ktoś dopiero co założył konto, być może właśnie po to, by wysłać do mnie wiadomość. Pieprzona zagadka! Nie mam czasu i ochoty się w nią bawić. Muszę się napić... Przysięgam, że oddałabym jakiemuś bezdomnemu swoją złotą bransoletkę za kilka kieliszków wódki, jeżeli tylko miałby ją przy sobie. Wychodzę z aplikacji z zamiarem zamówienia taksówki, lecz moją uwagę przyciąga idąca po chodniku para aniołów o cudownych, długich i srebrnych włosach powiewających na wietrze. Zatrzymują się obok przechodzącej rodziny z trójką dzieci i obdarowują je niewidocznymi dla mnie z tej odległości upominkami niewielkich rozmiarów wyjętymi wcześniej z drewnianego wózka, który ciągną za sobą. Miły widok radujących się dzieci dopełniają pierzaste, białe skrzydła, które aniołowie rozpościerają w akompaniamencie bijących dzwonów kościoła.

Zawieszam wzrok na niecodziennym widoku. Serce przyspiesza, bo ten obrazek przywodzi oczywiste skojarzenie. Dialog, który wywołał na skórze dreszcz, który nie umknął spojrzeniu jego nieśmiałych i jakby lekko smutnych oczu.

Angel!

Odblokowuję telefon i po chwili ponownie odczytuję wiadomość od – do tej pory – tajemniczego nieznajomego. Tony... On ma na imię Tony! Tony A. Jak mogłam od razu o nim nie pomyśleć? Tylko o jakimś kinowym, mało ważnym gościu, któremu w dodatku zawsze śmierdziało z ust? Marie, naprawdę zatracasz logiczną percepcję.

Wstaję z ławki, a raczej podrywam się energicznie. Zaczynam chodzić w kółko po skrzypiącym śniegu, czując, że facet bez papierosa zaczął mnie obserwować. Jakbyś miał to, o co cię prosiłam, nie robiłabym z siebie impulsywnej idiotki!

Zawsze wolałam Wednesday, nie Morticię, zdecydowanie. Do tej pory w kufrze na strychu mam czarną pensjonarkę z białym kołnierzykiem i pantofelki, które zakładałam na każde Halloween. Cukierek albo psikus! Tony?

Jego akurat nie mogę pozostawić bez odpowiedzi. Ta próba kontaktu mnie zaskoczyła. Wczorajszy taniec był pierwszym i zarazem ostatnim momentem, w którym mieliśmy okazję rozmawiać. Zanim odszedł, by dopełnić tego, po co się zjawił, spytał, czy jeszcze mnie zobaczy. Odpowiedziałam dwuznacznie, by dać mu do zrozumienia, że doskonale wiem, kim jest i być może szansa na ponowny taniec nie nikłaby jak płomień dopalającej się świeczki, gdyby nie jedno „ale"... No właśnie, zawsze jest jakieś „ale", a w tamtych minutach było ich nawet kilka.

Carlo obserwował nas z czystą chęcią mordu w oczach. Doskonale wiem, do czego zdolny jest w porywach wściekłości, a ta była wtedy dodatkowo podsycana niezdrową zazdrością. Nie chciałam stać się przyczyną wieczornego konfliktu i psuć gościom zabawy. Wolałam usunąć się w cień, oszczędzając ojcu nieprzyjemnych decyzji podczas moich urodzin. Tony mógł odebrać dalszą nieobecność jako swoistą niechęć do przebywania w jego towarzystwie i tak też o tym myślałam, zamykając się na klucz w pokoju. To nie było przyjemne uczucie, bo w głębi serca, po przeprowadzonym z nim intrygującym dialogu, chciałam poznać tego mężczyznę bliżej, ale spokój ojca był wtedy dużo ważniejszy... Rozgoryczenie chciałam przytłumić słodkim winem, ale w tamtym momencie, jak nigdy, dziwnie nie pomagało.

Ale mimo wszystko, Tony, postanowiłeś się do mnie odezwać i to jest fakt, który uszczypnął moje serce pozytywnym impulsem. A ja mogę w końcu, bez przeszywającego wzroku Carla, odpowiedzieć na niego zupełnie swobodnie.

Czekając na wiadomość zwrotną, obserwuję podjeżdżający na przystanek autobus. Towarzysz z ławki zwleka się mozolnie i zanim wsiada do pojazdu, odwraca się, rzucając coś w moją stronę i krzycząc „łap!", a ja o mało nie wypuszczam telefonu z dłoni, gdy chwytam w powietrzu rzucony przedmiot.

– W paczce jest jeszcze kilka – mówi, stawiając but na podeście. – Nie chciałem cię poczęstować, bo taka ładna dziewczyna z papierosem w ustach to czysta porażka. No ale teraz już nie będę musiał na to patrzeć – dodaje i wchodzi do pojazdu. Otwieram szybko paczkę fajek i biegnąc kawałeczek obok wolno ruszającego autobusu, wkładam jedną do ust. Chłopak siada na ostatnim siedzeniu i spogląda na mnie przez okno. Udaję, że pociągam papierosa z nadzieją, że ten widok będzie dla niego okropnym koszmarem.

Zdziwiłby się, gdybym zaczęła opowiadać o kobietach z tego miasta, które trzymają w ustach dużo brzydsze... rzeczy.

Śmieję się na koniec, a on puka się w czoło. Rozbawiona przystaję, czując mroźne powietrze rozpierające płuca. Wyjmuję paczkę zapałek i odpalam papierosa. Wracam na przystanek i tym razem to ja pukam się w głowę, bo zostawiłam tam rozbebeszoną torebkę oraz komórkę, która aż się prosi, by ją gwizdnąć.

Wypuszczam dym, podnosząc lodowaty telefon. Przecieram szybkę i unosząc kącik ust, sprawdzam przysłaną dwie minuty temu wiadomość:

Psikus to ciekawa opcja, ale moje łakomstwo jest zdecydowanie silniejsze ;) Wybieram cukierka...

Lubi słodycze. To dobrze, bo w tym temacie idealnie się dogadamy.

To go łap: (518) 214–0587

Odkładam telefon na torebkę, która wygląda, jakby wybuchła. Wsuwam zmarzniętą dłoń do kieszeni, równocześnie zaciągając się ciepłym dymem papierosa. Zaczynam się trząść. Masz rację, Tony, zimy są chujowe.

Telefon dzwoni. Numer nieznany.

Prycham. Ach, ta... ostrożność.

– Cukierek smakuje? – pytam, odbierając połączenie, choć po chwili zdaję sobie sprawę, że po drugiej stronie może odezwać się ktoś zupełnie inny. Obym się myliła.

– Nie najgorszy.

– Przyznam się, że mnie mocno zaskoczyłeś. W pierwszym momencie nie skojarzyłam, że Tony, to TEN Tony... – podkreślam przedostatnie słowo, dłubiąc obcasem w śniegu.

– To był impuls. Przeszkadzam?

Boże, jakie zdawkowe odpowiedzi. Wczoraj wydawał się bardziej rozgadany, choć czuć było od niego whiskey, co może dodawało mu śmiałości.

– Nie, skądże znowu. – Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu wolnej taksówki. – Jestem na mieście. I „impuls"? Czyżby to nie był do końca przemyślany ruch? – pytam lekko zawiedzionym tonem.

Siadam na ławce, obok torebki, i zarzucam nogę na lewe kolano, zauważając na drugim niewielkie oczko w rajstopach. Pięknie! Od zawsze wiadomo, że nieszczęścia chodzą parami, więc zrzuć teraz, Boże, na mnie wielki głaz.

– Czasami nie warto za długo rozmyślać i pewnie gdybym to zrobił, nie odezwałbym się do ciebie.

– Doceniam to. Grunt to szczerość – zauważam, wyrzucając peta do kosza. – I co tam słychać, Tony?

– Teraz? Że woda na herbatę skończyła się gotować.

Unoszę brew na tę odpowiedź. Jeszcze chwila, a ta rozmowa naprawdę umrze śmiercią naturalną.

– Ale dosyć o mnie, bardziej zastanawia mnie, co ty robisz na mieście w świąteczne południe. Nie powinnaś spędzać tego cudownego czasu z rodziną?

Co za szybkie odbicie piłeczki i skierowanie tematu rozmowy na mnie. Marie, skarbie, ale przecież nie spadłaś z nieba jak te lecące płateczki śniegu. Ci kolesie nie lubią o sobie rozmawiać, więc zaskoczenie wsadź sobie w buty. W same czubeczki.

– Miałam próbę śpiewu w pobliskim kościele. Niedawno skończyłam i...

– No proszę... – Słyszę cichy i ciepły śmiech. – Artystka.

– To słowo jest stanowczo przesadne.

– Ale muzyka i śpiew sprawiają ci przyjemność?

Jeszcze parę minut, a będzie wiedział o mnie wszystko. Czuję się jak na przesłuchaniu; pobudzana do odpowiedzi aksamitnym, lekko ochrypłym głosem, ale to tylko wzmacnia przyjemność słuchania. Wyjątkowa barwa. Pasuje do niego.

– Sprawia – wzdycham – i to ogromną.

– No to już sporo nas łączy.

Temperatura mojego ciała pomnożyła się razy dwa. On ze mną flirtuje? Sprawdźmy.

– Miałam wracać do domu, ale wiesz, Tony, zrobiłam się cholernie głodna... – mruczę, przygryzając delikatnie język.

– No cóż, muszę przyznać, że na twoim miejscu wracałbym jak najszybciej. Do takiego ravioli i oliwek można pędzić nawet z końca świata... Zaczekaj, zaleję sobie herbatę... Albo mów, wezmę na głośnomówiący.

– Za dużo.

– Czego za dużo?! – Słyszę odlegle brzmiące pytanie i stukanie szklankami.

– Włoskiej kuchni – oznajmiam, ruszając z przystanku w kierunku alei. – Choć dla Włocha tak naprawdę nie istnieje coś takiego, jak „za dużo Włoch", ale ty nie jesteś Włochem. Prawda, Tony? – pytam ciekawsko, rozkoszując się samotnym spacerem aleją i dopiero teraz dostrzegam, że w latarniach siedzą skrzaty trzymające w rękach wielkie draski.

Przystaję w zadumie. Przemierzałam aleję jako dziecko setki razy, jak mogłam nie zwrócić uwagi na coś tak bajkowego?

– Aż tak to widać?

Potrząsam głową, gdy jego głos staje się nagle dużo głośniejszy.

– Troszeczkę – chichoczę, ruszając dalej. – Zdradziła mi to pewna drobna sytuacja.

– Nie trzymaj mnie w niepewności.

– To zostaw ten trunek, który sobie przygotowałeś, bo zapraszam cię na znacznie lepszy – mówię, podkurczając ramiona.

– Znowu to zrobiłaś.

– Co takiego?

– Znowu mnie uprzedziłaś. Wczoraj jako pierwsza zaproponowałaś taniec, a teraz wspólne wyjście... – Słyszę głośne sapnięcie. – Cholera, wypadam strasznie blado.

Odsuwam się w bok, gdy na drodze, zza zakrętu wyłania się mężczyzna ciągnący energicznie na sankach dwójkę dzieci. Mija mnie, witając się przy tym skinieniem głowy, a dwie urocze blondyneczki dopingują tatę, by gnał z karocą szybciej. Uśmiecham się, obserwując, jak się oddalają. Ich radość i szczypiące policzki nie są mi obce. Mój tata był dla mnie najszybszym sankowym woźnicą w całym Bostonie.

– Masz wyjątkową szansę się poprawić.

– W takim razie moja herbata ląduje w zlewie. I jak, Marie? Jeżeli nie Włochy na podniebieniu, to co? Idziemy na kawałek amerykańskiego byka?

– Mam lepszy pomysł! Odwiedzimy Japonię.

– Japonię? – Wyczuwam nutę zaskoczenia, ale o to mi chodziło.

– Dokładnie tak, Kraj Kwitnącej Wiśni. Znam genialną japońską restaurację. Obiecuję, że się nie zawiedziesz – zapewniam, zauważając taksówkę parkującą pod jedną z kamienic.

– Ale czemu akurat Japonia? Choć nie powiem, zaciekawiłaś mnie, dziewczyno.

– O wszystkim ci opowiem... o tym maciupeńkim wypadku, który cię zdradził, też. To jak, Tony? Za trzydzieści minut na miejscu? To okolice ratusza, wyślę ci adres w wiadomości.

Przebieram nogami ile sił, by tylko złapać stojącą taksę. Słyszę warkot silnika, długo czekać nie będzie. Boże drogi! Zaraz się poślizgnę i nogi zamienią mi się na miejsca z rękoma!

– Godzina, Marie. Przebiorę się i po drodze skoczę w jedno miejsce. Muszę... po prostu chcę coś komuś podarować, bo poprzednio nie zdążyłem, a nie lubię nie dotrzymywać słowa.

– W porządku, to za godzinę! Rozłączam się, taksówka mi ucieka. Pa!

Ślizgam palcem po czerwonej ikonce słuchawki i wrzucam komórkę do torby. Truchtając na oblodzonym chodniku jak rasowa łamaga, wyciągam rękę i zaczynam machać.

– Halo! Taksi! Proszę zaczekać! – krzyczę do kierowcy, który zaczyna podnosić szybę od strony pasażera. – Proszę nie odjeżdżać, mam pilny kurs!

Dopadam do auta i zamaszyście otwieram drzwi. Na tylną kanapę dosłownie się rzucam, cała mokra od potu. Podaję kierowcy adres, odlepiając kosmyki włosów od czoła. Płuca i gardło obejmuje kujący ból, jakbym zamiast śliny połykała sople.

Co ty wyprawiasz, naiwniaczko? – myślę, obserwując oddalającą się dzwonnicę kościoła. Śnieżnobiała aleja z bajkowymi skrzatami się oddala. Opieram czoło o zaparowaną szybę i przymykam powieki. Ciepłe wnętrze samochodu i wygodne tylne siedzenia sprawiają, że morzy mnie sen, który nie potrwa długo, bo w głowie zaczyna dzwonić jedna, uporczywa myśl.

Uważaj na siebie, Marie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro