Rozdział 14
Podwijając mankiet płaszcza i marynarki, zerkam kontrolnie na uciekający mi przez palce czas. Wskazówki układają się w siódmą pięćdziesiąt siedem, gdy bostoński taksówkarz wykonuje skręt w prawo, który zasygnalizował już kilometr wcześniej. Dojeżdżam siedem minut po wskazanym przez Marca czasie. Po drodze poznałem całe drzewo genealogiczne tego miłego człowieka za kierownicą. Dowiedziałem się, że miał dwie żony i każda z nich go zdradziła, ogołacając przy tym z pieniędzy. Nie wiem, jak zakończyła się lub nie ta historia, bo szybko zmienił temat na chorobę wrzodową swojego psa, który zdechł około tydzień temu. Z jednej strony, miałem go już dosyć i wysłuchiwałem opowieści z oszukańczym zaciekawieniem, a z drugiej – skutecznie odciągał tym moje myśli od niespodziewanej sceny w scenariuszu przedstawienia z Amantim. Kellan dołożył mi do tego myślowego bagażu informację o pustych plikach z podsłuchu, co niezdrowo zaczynam łączyć ze sprzątnięciem burdeltaty przez strzelca-ducha.
Czyżby mój planowany strzał stał się dla mafijnej rodziny dostatecznie niepewny? Dlaczego?
– Czy na pewno chodziło panu o numer dwadzieścia siedem?
Odrywam spojrzenie od mijanych lampek, które oświetlają brukowany podjazd, i spoglądam w oczy taksówkarza odbijające się we wstecznym lusterku.
– Tak. Jesteśmy już na miejscu? – pytam, gdy koła samochodu wtaczają się mozolnie pod górkę ostatnie kilka metrów. Przez przednią szybę widzę parterowy dom.
– Jesteśmy.
Sięgam po portfel. Kierowca na mnie nie patrzy, a ja zauważam, że kurczowo zaciska dłonie na kierownicy.
– Proszę mi powiedzieć, ile płacę.
Otwieram portfel, przygotowując dwadzieścia dolarów plus mały napiwek. Zerkam na taksówkarza, ale odpowiedzią na moje pytanie jest tylko milczenie.
– Przepraszam – pochylam się – zapytałem pana, ile pła...
– Nic.
– ...cę – kończę. – Jak to nic?
– Zwyczajnie, nic mi pan nie płaci.
– Wiózł mnie pan spory kawałek – mówię, szukając dodatkowych dwudziestu dolarów. – Ja rozumiem, że jest gwiazdka i prezenty, ale niech pan nie przesadza. – Wysuwam dłoń z banknotami. – Proszę, ponad pięćdziesiąt dolarów. Chyba wystarczy?
Oczywiście, że wystarczy. Za tyle kasy objechałbym Boston w kółko i ze trzy razy.
– Powiedziałem, że nic pan nie płaci!
– Nie słyszałem tego. Niech pan bierze te pieniądze, bo naprawdę się spieszę.
– Jest pan gościem Antonia Russo? – pyta dosyć zdenerwowany.
– Tak, jestem – odpowiadam zgodnie z prawdą, trzymając między dwoma palcami te cholerne pieniądze, których on, nie wiedzieć czemu, nie chce przyjąć.
– Nie chcę pańskich pieniędzy.
– Ale nalegam, by pan je ode mnie wziął.
– Niech pan zabiera te pieniądze i wysiądzie z auta! To mój ostatni kurs i błagam, proszę dać mi w spokoju odjechać!
Cofam dłoń.
– Dobranoc panu.
Zatrzaskuję drzwi i idę w kierunku schodów, słysząc za plecami odjeżdżające z piskiem opon auto. Ten człowiek był zastraszony. Zaczął się mnie bać, gdy zorientował się, pod jaki adres jedzie. Nie zrobiłbym mu krzywdy, ale z jakiegoś względu uznał inaczej, nie wiedząc, że tak naprawdę stoję po stronie prawa. Fatalne doznanie.
Ale nie bądź zaskoczony, Chester, bo w tej taksówce nie jechałeś ty, tylko Tony.
Ta mafijna menda.
Rozcieram lekko zmarznięte dłonie i stojąc przed drzwiami w kształcie łuku, kieruję wskazujący palec do dzwonka. Naciskam i słyszę głośne ding-dong, godząc się już z falą złotych kurew, która prawdopodobnie powali mnie na łopatki. Albo może i nie? Bo nikt nie otwiera, więc dzwonię ponownie. Nie ma innej opcji, muszę tam, do cholery, wejść! To będzie jak zanurkowanie w ciemną głębię oceanu. Po prostu piękne i ekscytujące.
Ding-dong.
Przybył Mikołaj z zaproszeniami.
Na następną włoską wigilię do świątecznej celi.
Czekając na otwarcie, strzepuję z głowy śnieg. Wychylam się lekko w prawo, kierując spojrzenie na wysokie okna, częściowo zasłonięte złotymi zasłonami. To pewnie salon Russo, gdzie odbywa się przyjęcie, sądząc po zgromadzonych tam osobach, z których jedna, kobieta w połyskującej, czarnej sukience, częstuje się kieliszkiem podawanym na tacy przez sztywnego kelnera. Odrywam wzrok od tej sceny, gdy otwiera się prawe skrzydło drzwi. Robię jednocześnie krok w tył, gdy w progu pojawia się Marco Caruso.
– Angel!
Unoszę ręce i rozkładam je, gdy on zaciska zęby.
– Z samych niebios tu przybywam! – Opuszczam dłonie i zaproszony przez Marca, przekraczam próg domu.
We wnętrzu rozbrzmiewa klasyczna Italia, pozytywnie łechcząca moje muzyczne preferencje. Gdy zsuwam z ramion płaszcz, Marco zamyka drzwi, po czym przejmuje ode mnie odzienie.
– Awansowałeś na odźwiernego? – pytam, poprawiając mankiety marynarki.
– Tony... – Przerzuca mój płaszcz przez zgięty łokieć. – Nie denerwuj mnie. Są miejsca i spotkania, na które spóźniać się nie możesz, a to miejsce jest zdecydowanie jednym z nich. Zapamiętaj to.
– A jeżeli? To co za to grozi?
– Tony, chodzi o wzajemny szacunek i poważne traktowanie interesów oraz ludzi, z którymi te interesy robisz – tłumaczy, przekazując mój płaszcz jednemu z kelnerów.
Obsługa wygląda na miłą i profesjonalną, ale z całą pewnością nie jest przypadkowa. Nie są to też kelnerzy z mafijnego przybytku A Mezanotte, więc z wielką chęcią dowiem się, kto dba dzisiaj o catering i dobre samopoczucie przybyłych gości.
To jest jak bezustannie powiększająca swe rozmiary pajęczyna.
– Czyli mam rozumieć, że ty, Marco, nie traktujesz mnie poważnie?
– Dlaczego tak uważasz?
– Bo na spotkania ze mną wiecznie się spóźniasz.
– No już nie przesadzaj, Tony! – Klepie mnie w plecy. – Zdarzyło mi się może ze trzy razy!
– Chyba trzydzieści trzy.
Mówiąc to, uśmiecham się miło do kolejnego młodego kelnera, który zmierzając w naszym kierunku, trzyma w ręku srebrną tacę z napełnionymi kieliszkami. Cóż, dobrej zabawy w tym dniu pracy odmawiać sobie nie zamierzam.
Oczywiście wszystko w granicach rozsądku, pamiętaj, Tony.
– Panowie? – Zatrzymuje nas. – Szampan, wino, martini... – Wskazuje na dostępne trunki dłonią odzianą w białą rękawiczkę. – Whiskey Balblair, rocznik osiemdziesiąty trzeci.
Mój łuk brwiowy wystrzela sprężyście w górę.
Który rocznik?
No zgrzeszyłbym, wybierając szampana. Zabawmy się więc tego wieczoru na koszt Russo.
– Whiskey – odpowiadam, podnosząc równocześnie z Markiem kryształową szklankę. Kelner, z uśmiechem jakby przyklejonym do twarzy, pochyla się, po czym odchodzi do kolejnych gości. Caruso, kiwając głową, lustruje mnie z aprobatą. Upija łyk, kończąc wzrokowe oględziny na moich butach.
– No proszę, jakie eleganckie oksfordy. Sam Al Capone nie powstydziłby się obok ciebie teraz stanąć i wychodzi na to, Tony, że jednak potrafisz się ubrać.
Miałem właśnie spróbować rocznika osiemdziesiątego trzeciego, ale w zamian za to krzywię się nieznacznie i odsuwam brzeg szklanki od ust.
– Jednak? O co ci, Marco, chodzi? – pytam, gdy schodzimy po szerokich schodach, które prowadzą nas na drewnianą mozaikę. Salon wypełnia, a jakże, głos Sinatry mieszający się z męskimi rozmowami okraszonymi delikatnym śmiechem obecnych tu tylko kilku kobiet.
I niestety żadna z nich nie jest Marie.
– Nie oszukujmy się, Tony, ale gustu to ty nie masz.
Wsuwam dłoń do kieszeni i ignorując stwierdzenie Marca, rozglądam się po eleganckim towarzystwie, próbując rozpoznać obecne tutaj twarze. Ciężko mi idzie. Żadna z nich jak na razie nie jest znajoma. To nie są ludzie, których poznałem na ulicy.
Ponownie unoszę szklankę i tym razem smakuję whiskey. Jest cudowna. Słodko-waniliowa. Wspaniale jest czymś tak doskonałym popijać mój infiltracyjny sukces.
– Marco, jaki ty masz znowu problem? Sam dopiero niedawno przyznałeś, że jestem niestereotypowy.
– Ale o ubiór mógłbyś w końcu zadbać, bo chodzisz jak dziad, Tony.
Potrząsam głową, przerywając skanowanie wzrokiem otoczenia.
– Co?!
– Wiecznie wytarte dżinsy, rozciągnięte podkoszulki – wylicza, wprowadzając mnie tym w osłupienie. – Ta skórzana, popękana ramoneska, którą nosisz, odkąd cię poznałem, wygląda, jakby przeżyła dwie wojny, a Gianna całe poprzednie lato śmiała się, że Tony zakleja sobie dziury w trampkach, które kosztują trzy dolary!
O, Gianna, teraz to mi podpadłaś! Zapamiętam to sobie.
– W moich żyłach jest płynny rock'n'roll, ale dziękuję ci za rady.
– Widziałeś Presleya? Króla rock'n'rolla?
– Mam go przed oczami, gdy patrzę na twoją fryzurę.
– Klasa i elegancja tego gatunku, a ty jesteś zwykły dziad, Tony. Co ty robisz z pieniędzmi, że nie stać cię nawet na porządne, markowe ubrania? Masz jakieś długi? Przecież możesz mi powiedzieć, załatwimy sprawę od ręki. No mów, nie krępuj się.
– Marco, jeżeli masz zamiar mi tak truć, to po prostu stąd wyjdę.
– Mówię szczerze, jak jest.
No tak, o co ja mam jakieś pretensje? Przecież kocham tę ich bezczelność, dosadność i jeżeli mówią ci, że wyglądasz jak dziad, to znaczy, że tak jest.
– Dobrze, wezmę sobie te złote rady do serca.
– Nie obrażaj się, Tony. Po prostu wyglądasz na co dzień jak dziad, przez to nigdy nie spojrzy na ciebie żadna piękna, włoska kobieta.
W ciągu minuty nazwał mnie dziadem już trzy razy, albo i więcej. Zaczynam mieć go dość.
– A kto ci powiedział, że ja szukam sobie jakiejś kobiety?
– Tony, nie prowokuj mnie, abym naprawdę pomyślał, że jesteś gejem.
– A co ty się tak tego obawiasz? Masz jakiś problem z nimi?
– Angel. – Ostrzegawczo unosi czarne brwi i palec wskazujący. – Nie zaczynaj ze mną tego tematu.
– Przecież to ty to robisz i jeszcze bezczelnie wyzywasz mnie od dziadów, ale zakończmy już ten beznadziejny temat, bo chyba nie zaprosiłeś mnie tutaj po to, żeby dawać mi porady prosto z męskiego wybiegu?
– Oczywiście, że nie, ale cierpliwości, Tony. Wszystko w swoim czasie. A teraz – kładzie dłoń na moim barku – tamten stolik – wskazuje dłonią, w której trzyma szklankę, na miejsce obok palącego się kominka – jest nasz. Krzesełko z prawej strony jest wolne, specjalnie dla ciebie. Idź i rozgość się, a ja za chwilę wrócę.
– Marco! – Chwytam go za łokieć, gdy odchodzi. – Jedna rzecz w zasadzie, póki pamiętam.
– Co się stało?
– Miałem dziwną sytuację z taksówkarzem. Tym, który mnie tutaj przywiózł.
– Dziwną, to znaczy?
– Jak by ci to zobrazować? Gość był bliski zejścia na zawał, gdy zorientował się, gdzie przyjechał. Nie przyjął ode mnie pieniędzy i modlił się chyba tylko o to, żebym wysiadł z auta. A na koniec zapytał, czy jestem gościem Russo i chyba właśnie to doprowadziło go do takiego stanu.
Marco, wpatrując się we mnie, krzyżuje ręce na piersi. Chyba oczekuje puenty tej historii, choć to ja liczę na wyjaśnienie dotyczące zachowania taksówkarza. Jestem przekonany, że ten człowiek był świadkiem lub sam doświadczył czegoś ze strony ludzi Russo.
– I?
– I sądzę, że wyjaśnisz mi, dlaczego uważał, że za chwilę pogrzebię go żywcem. Bo jeśli tak ma być, to zastanawiam się, czy nadal mogę swobodnie korzystać z miejskich taksówek.
Marco unosi podbródek, mrużąc przy tym oczy, a w tle zaczyna rozbrzmiewać moja ukochana Ci Sara, przy której słodkiej melodii kilka lat temu na sycylijskich wakacjach ze Scarlett zobaczyłem najpiękniejszy zachód Słońca nad Morzem Jońskim.
I lepiej, aby tak zostało, więc niech nic nie próbuje dzisiaj mi tego numeru obrzydzić.
– W zasadzie była jedna, niefortunna sytuacja, ale to kilka lat do tyłu, więc, Tony! – macha lekceważąco dłonią – nie ma co roztrząsać lub czymkolwiek się przejmować. To jego problem, że nie chciał wziąć pieniędzy.
– Mów, to brzmi zbyt interesująco. – Upijam łyk alkoholu, sięgając wzrokiem za ramię Carusa na tańczące na parkiecie pary.
Marie... Skarbie. Jestem tu już całe dziesięć minut i jeszcze ani razu nie miałem przyjemności zobaczyć na żywo twojej pięknej twarzy, a to przecież twoje urodziny zatopione w mafijnej śmietance.
Więc gdzie jesteś?
– Córka gospodarza tego domu została kiedyś napastowana przez taksówkarza, który wiózł ją z imprezy urodzinowej jej przyjaciółki.
– Mam teraz pomyśleć, że to był ten sam, na którego kurs trafiłem?
– Nie ma takiej możliwości, Tony. Dwóch szczeniaków pracujących dla nas na ulicy w ramach odwetu urządziło sobie na taksówkarzach igrzyska śmierci.
– Brzmisz tak, jakbyś nie był z tego faktu zadowolony.
– Nikt nie był.
– Dlaczego? Skoro był powód, by ten śmieć dostał za swoje.
– Im nie chodziło o Marie. Potraktowali to jako okazję do podbicia swoich akcji, rozumiesz, Tony?
– Częściowo, bo wiem, z czym wiąże się podbijanie akcji, więc co poszło nie tak?
– Jednej nocy dotkliwie pobili trzech niewinnych taksówkarzy, a mendę, która próbowała zgwałcić Marie, rozstrzelali pod jego rodzinnym domem. Ale już nawet nie chodzi o tych pobitych mężczyzn, Tony.
– Więc o co?
– Ci narwańcy chcieli się wykazać, a zrobili na ulicy więcej burdelu niż pożytku. Wiesz, ile było po nich sprzątania? Nie chcesz tego wiedzieć, Tony, a wszystko przez ich idiotyzm i prymitywizm działania.
– Co ma więc z tym wspólnego ten starszy człowiek?
– Myślę, że trafiłeś na ojca tego śmiecia. Doskonale później poznał całą sprawę.
– Odpowiedział za czyny syna? Co to ma wspólnego ze sprawiedliwością?
– Kupił swoją spokojną starość. Oślepł, ogłuchł i nic tej nocy pod swoim domem nie widział.
Czyli się nie myliłem. Ten człowiek żyje z dnia na dzień w ciągłym strachu, że ktoś w końcu uzna jego milczenie za już niepotrzebne. Zapłacił za to wszystko najwięcej, za chore żądze syna i wymierzenie przez ludzi Russo na własną rękę krwawej sprawiedliwości, ale to zdarzenie to tylko precedens, by nasunęło się na myśl, że takich ludzi jak ten starszy człowiek mogą być w Bostonie setki. Świadków zdarzeń, którzy na zawsze zamilkli.
– Co się z nimi stało? – pytam, zauważając niskiego mężczyznę w grafitowej koszuli i czarnych garniturowych spodniach, który sądząc po ruchach dłoni wskazujących na szwedzki stół, wydaje polecenia dwóm kelnerom. Persona do zapamiętania i dokładnego sprawdzenia. Zobaczymy, kim jest kolejny właściciel restauracji robiący interesy z Russo.
– Z kim, Tony?
– Z tymi szczeniakami, co narobili bałaganu. O nich pytam. Czy kręcili się gdzieś po ulicy z towarem. Jestem ciekawy, czy osobiście poznałem tych bohaterów.
– Nie poznałeś, Tony, ale może miałbyś okazję, gdyby tylko nie byli zachłannymi kutasami, zwykłymi idiotami, którzy próbowali przeskoczyć swoimi króciutkimi nóżkami zbyt wysoki mur, robiąc to przede wszystkim całkowicie bez wiedzy kogokolwiek z góry. Nie załapaliby się też wtedy na – wykonuje rękoma te swoje włoskie gesty – program ochrony świadków.
Prycham. Co on opowiada? Nikt do tej pory nie doznał zaszczytnej koronacji. Amanti miał być pierwszy. Miał być, bo ktoś się go pozbył, robiąc z jego mózgu kisiel jednym strzałem i przysięgam, że nie spocznę, dopóki nie dowiem się, kto dopisał tę scenę i spieprzył nam cały scenariusz.
– Wysypali się glinom?
Marco śmieje się w głos, zarzucając prawą rękę na mój bark.
– Nie, Angel. Po prostu znikli.
– Och, rozumiem już – oznajmiam wyraźnie rozbawiony. – Program ochrony świadków. Dobre, Marco, dobre. To widać chłopakom się nie poszczęściło w rozwoju kariery, choć przyznam się szczerze, że myślałem, że chęć podejmowania ryzyka jest tutaj przyjmowana z aprobatą.
– To nie było ryzyko, Tony. To był brak subordynacji i głupota, która wymknęła im się spod kontroli, a takich ludzi nie chcemy, ale jak już sobie o tym porozmawialiśmy, to jaki morał dla siebie wyciągniesz z tej bajki o niesfornych smerfach?
Mrużę oczy, myśląc nad odpowiedzią. Marco zdejmuje rękę z mojego barku i prosi przechodzącego obok kelnera o butelkę koniaku dla naszego stolika i cygaro dla siebie. Cóż, lekcja z tej historii, dla mnie jako nowicjusza, może płynąć tylko jedna.
– Nie zabijać na własną rękę – odpowiadam pewnie. – Ani nie podejmować ryzykownych działań bez wiedzy rodziny.
– Wszystko w rodzinie i nic poza nią.
– Powiedział Marco Mussolini.
– Ucz się, Tony. – Wskazuje dłonią na obecnych w salonie ludzi. – Dzisiaj masz do tego niebywałą okazję.
Przebiegam wzrokiem po każdej twarzy z osobna.
– Czego mam się uczyć?
– Czegokolwiek.
– W takim razie od kogo?
– Od najlepszych, Tony. Niektórzy zawsze pozostaną na ulicy albo szybko stracą życie, bo są zbyt prymitywni, a przede wszystkim niecierpliwi, jak na przykład bohaterowie dzisiejszej opowieści. Nie potrzebujemy takich ludzi w szeregach wyżej – oznajmia, częstując się podanym przez kelnera cygarem, które zostaje zaoferowane również i mnie.
– A chętnie. – Podnoszę je z pudełka z drewna cedrowego, po czym tradycyjnie pociągam nosem po całej jego długości. Idealne. Pachnie egzotyczną Dominikaną. No takie granty w pracy to ja rozumiem.
– Ale o ciebie, Tony, jestem spokojny.
Odrywam się od rozkoszowania aromatem tego tytoniowego arcydzieła.
– Co mówiłeś?
– Że o twoją przyszłość akurat jestem spokojny. Potwierdziłeś mi wczoraj, że idealnie wytypowałem.
Spoglądam na Carusa, układając dłoń na sercu.
– Marco, postaram się, aby cię nie zawieść – mówię, nie szczędząc uśmiechu na twarzy. – Obiecuję, że będziesz ze swojego wyboru naprawdę dumny.
Marco wkłada cygaro między zęby, którego końcówka po chwili zajmuje się iskrzącym żarem. Kocham momenty, w których mogę poczęstować go dwuznacznością swoich słów, o której on wie tyle, co ja o posiadaniu dzieci i szczęśliwym małżeństwie. Czyli wielkie nic.
– Opuszczę cię, Tony, na moment, ale tak jak mówiłem, idź i się rozgość. Załatwię z Lucą sprawę jednego człowieka i dołączę do ciebie jak najszybciej.
– Nie spiesz się, rób swoje. Poradzę sobie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro