Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 31

Budzi mnie dzwonek do drzwi. Ociężale unoszę głowę i spoglądam na plamę mokrą od śliny. Leki uspokajające zupełnie mnie odcięły, ale właśnie tego potrzebowałem. Dzwonek nadal brzęczy. Mam nadzieję, że za drzwiami nie stoi Marco, bo jeszcze nie doszedłem do siebie. Zresztą nie pragnę niczyjego towarzystwa.

– Już idę! – krzyczę, mocno zachrypnięty.

Wstaję z łóżka i kieruję się do drzwi, po drodze narzucając szlafrok. Zerkam w wizjer i unoszę brwi. Otwieram.

– Dzień dobry, mam przesyłkę dla pana Angela. To pan?

– Tak.

– To proszę tu podpisać.

– Trochę po terminie. – Bazgrolę „Angel" i oddaję potwierdzenie kurierowi. – Proszę.

Chłopak przesuwa do mnie pionową paczkę. Zabieram ją do środka i opieram o ścianę. Przyglądam się pudłu, ale nie mam ochoty go rozpakować. Mój gwiazdkowy prezent – elektryczna gitara. Nawet ona teraz nie cieszy.

Łapię się za nasadę nosa, gdy czaszkę rozpiera pulsujący ból. Przechodzę do łazienki i zrzucam z siebie szlafrok. Zaczynam się pocić, a za chwilę trząść, więc nerwowo zakładam go z powrotem. Efekt uboczny końskiej dawki leków, ale cztery godziny temu liczyło się tylko ich mocne działanie. Naćpałem się garścią farmaceutyku, bo po rozmowie z matką było mi obojętne, co łykam. Szło wszystko, co miałem pod ręką.

Mamo, proszę, powiedz mi, kiedy jest pogrzeb. Zaraz zarezerwuję lot, będę najszybciej, jak tylko zdołam.

Dzisiaj o czwartej po południu.

Co?... Mamo. Ja nie zdążę...

Chester, błagam, nie płacz.

Nie mogę! Chciałbym teraz być przy was. Uwierz, że niczego tak nie pragnę, ale jak zwykle wszystko musiało się spieprzyć! Miałem wylecieć wczoraj. Chryste! Wczoraj! Wszystko się popieprzyło!

Synku, przyjdzie jeszcze czas, byś to wszystko przeszedł, ale teraz jesteś, gdzie jesteś, i jako matce obiecaj mi, że twoje życie będzie dla ciebie najcenniejsze. Musisz być silny, musisz mi obiecać, że będziesz się chronił. Obiecaj, że wrócisz do mnie, synku, cały. Obiecaj!

Obiecuję... Mamo, obiecuję...

Podparty o umywalkę, wpatruję się w lustrzane odbicie. Odtworzyłem w pamięci rozmowę, którą nawiązałem zaraz po wyjściu Caruso. Powrócił ten sam ból, który rozrywał mnie na stacji metra, gdy dowiadywałem się o śmierci siostry. Do tego nieodłączny żal, że przez sytuację z aresztowaniem i pobytem w szpitalu nie wróciłem do Phoenix na pogrzeb Penny, choć mogłem, ale postanowiłem pojechać z Marco na akcję, by zebrać dowody. Spieprzyłem. Mogę obwiniać tylko siebie, że znowu nie ma mnie tam, gdzie być powinienem.

Ile razy będę jeszcze ten błąd popełniał?!

Ile?!

– Ile?! – ryczę do lusterka i chwytam za butelkę perfum. – Potrafisz tylko zawodzić! – Rozbijam nią swoje odbicie.

– Dosyć tego!

Wybiegam z łazienki i dopadam do szafy.

Wyciągam torby. Pierwszą, drugą, trzecią...

Co ja robię ze swoim życiem?!

Rozsuwam największą, upycham w niej byle jak skarpety, majtki, koszulki i spodnie. Wszystko.

Tam jest twoja prawdziwa rodzina! Tam! Siedem godzin samolotowej drogi od tego cholernego miasta!

Podrywam się z kolan, chwytając drugą torbę. Wbiegam do łazienki.

– Tam są ludzie, których prawdziwie kochasz! – krzyczę, uderzając drzwiczkami komody o ścianę. – Ty, nie on! Oni dla niego nie istnieją!

Zrzucam zawartość szafki do torby. Wybiegam. Rozglądam się po pokoju. Dopadam ponownie do szafy i zaczynam zdzierać z wieszaków ubrania. Klękam i wciskam je do ostatniej torby. Odwracam głowę i spoglądam na biurko. Przechodzę do niego na kolanach i otwieram szafkę, następnie odbezpieczam kodem sejf, z którego wyjmuję laptop, dyktafon i dwa telefony. Wracam. Wkładam to między ubrania. Wstaję. Obgryzam paznokieć, mój oddech staje się coraz płytszy.

– Nie wrócę tu... – mruczę.

Przebiegam wzrokiem po każdym zakamarku mieszkania. Zatrzymuję go na fotelu, gdzie leżą dżinsy, podkoszulek i bluza. Zaczynam je zakładać w takim pośpiechu, jakby w mieszkaniu miała zaraz wybuchnąć bomba.

– O nie, nie. Nie wrócę... – Śmieję się jak obłąkany. – Szukaj mnie, Marco, gdzie tylko chcesz. Szukaj Tony'ego! – Dopinam pasek spodni, wciągam na siebie bluzę i wkładam buty. – On przepadł! Puff! Wyparował! – Zaciskam dłonie na uchwytach toreb.

Przerzucam je na przedramię i ściągam z wieszaka ramoneskę. Wsadzam ją pod pachę i zatrzaskuję za sobą drzwi. Zamykam je jeszcze na klucz i z dudniącym jak młot pneumatyczny sercem staję na korytarzu.

– Operację uznaję za zakończoną – cedzę. – Zdychaj, Angel!

Zbiegam schodami, prawie potrącając po drodze znajomą z piętra niżej.

– Jezu, Tony! Uważaj!

– Kto?! – odkrzykuję, przeskakując kolejne stopnie. – Nie znam go!

Wypadam na parter, uderzam ramieniem w drzwi i po chwili znajduję się na zewnątrz. Biorę głęboki oddech. Kurwa, tak! Lekki i głęboki oddech. Pierwszy raz po przekroczeniu progu kamienicy nie zamieniłem się w Tony'ego

– Wolność! Pieprzona wolność!

Dobiegam do stojącego pod budynkiem mercedesa i wrzucam torby na tylne kanapy. Wsiadam i z piskiem opon wycofuję na ulicę. Wymuszam pierwszeństwo, a nieznajomy kierowca żegna mnie głośnym klaksonem. Prostuję rękę i pokazuję mu środkowy palec.

– Chester pozdrawia! Ze słonecznego Phoenix! Łuhuuu!

Układam ręce na kierownicy i rozsiadam się wygodnie. Obieram trasę, którą opuszczę Boston. Raz na zawsze. Jak to się nazywa? Uchylenie się od obowiązków? Dezercja? Porzucenie, kurwa, służby?! Może się nazywać, jak chce. Mogą mi wpisać do akt, co tylko chcą. Nawet to, że ostatecznie oszalałem. Przegrałem, poddałem się. Mogą mnie wylać i obciążyć karą finansową. Wsadzić do psychiatryka, nic mnie to już nie obchodzi. Więcej tego życia nie zniosę. To mnie niszczy, spopiela, odbiera resztki radości z lat, które się z każdym dniem kurczą. Odsuwa od prawdziwych przyjaciół. Nic mnie tu już nie zatrzyma. Żadna wyimaginowana przyjaźń z Marco czy jego rodzina. Nawet uśmiech Marie i niepoznany smak jej ust. Są dla mnie obcy. Całe to miasto i życie, które tu wiodłem, są fikcją. Wspomnieniem, którego za wszelką cenę postaram się pozbyć. Wrócę do Phoenix i po prostu zacznę od nowa. Jeszcze raz. Dam sobie szansę na szczęśliwe życie, bez żadnego wirusa w głowie, którego sam w niej zainstalowałem.

Zostawiam wszystko za sobą.

– Będzie ciężko, ale dasz radę... – Zaciskam dłonie na kierownicy, zwalniam, dojeżdżając do stojących na skrzyżowaniu aut. Włączam radio, chcąc zagłuszyć muzyką kotłujące się w głowie myśli. Zaczynam nucić wydobywający się z głośników kawałek. – Listen to your heart, when he's calling for you! Listen to your heart, there's nothing else you can do. I don't know where you're going and I don't know why, but listen to your heart before you tell him goodbye... No! Ruszać się! – Macham dłonią, tkwiąc w kilkudziesięciometrowym korku. – Nie mam czasu! Nie będę marnował w tym mieście już ani... – ściągam brwi i pochylam się do kierownicy – minuty... – dodaję, zawieszając wzrok na dziewczynie siedzącej na przystanku. – Cholera... – wzdycham i opuszczam powieki. – Nie patrz tam, nie patrz tam, stary.

Odwracam spojrzenie na zawieszony na światłach zegar.Jeszcze piętnaście sekund i będzie zielone, nie odwracaj głowy.

– Boże, specjalnie mi to robisz, uwziąłeś się na mnie...

– Stukam niecierpliwie palcami o kierownicę i opieram łokieć o drzwi. Siłą powstrzymuję spojrzenie, ale nie trwa to długo, bo kątem oka zaczynam zerkać na ławkę. Siedzi tam zupełnie sama. Ubrana w bordowe dżinsy, sztruksową, kremową kurtkę z baranim kołnierzykiem i czarne trapery. Kasztanowe loki zwisają spod białej czapki, gdy pochyla głowę, wpatrując się w chodnik, na śnieg, w którym wierci czubkiem buta. Ma na sobie to samo ubranie, które miała, gdy wybiegała wczoraj z domu. Nie wróciła na noc. Jestem tego pewien.

Spoglądam w górę, gdy zegar wyświetla ostatnie sekundy. Biję się z myślami, zjadając ostatni nieruszony paznokieć.

Szlag by to trafił! Nie mogę jej tak minąć!

Odpinam pas i sięgam do drzwi od strony pasażera. Otwieram je, słysząc za sobą trąbienie, gdy światło zmieniło się na zielone.

– Gianna!

Unosi głowę.

– Wsiadaj! Szybko!

– Tony? – pyta, podnosząc się powoli z ławki.

– I twój anioł stróż! – Śmieję się. – Wsiadaj, bo mnie zatrąbią!

Gdy Gianna zapina pasy, ruszam z piskiem opon. Wiem, że będę przejeżdżał przez Charlestown, więc po prostu podrzucę ją do domu i wydarzy się to ostatni raz. Ta nastolatka będzie jedną z osób, za którymi będę chyba, cholera, tęsknił.

– Co ty tutaj robisz? – pytam, zauważając, że ma na twarzy przeciwsłoneczne okulary.

– Nic... – Wzrusza ramionami, odwracając buzię do szyby. – Tak się... kręciłam. Tu i tam.

Spoglądam na niebo. Jest dosyć pochmurnie. Pogoda wcale nie zmusza, by zakładać przeciwsłoneczne okulary, poza tym „tu i tam" chyba bardziej wskazuje na „tu". Coś mi się wydaje, że być może chciała na mnie trafić. Wie, w jakiej kamienicy mieszkał Tony, nie wie tylko, pod jakim numerem. Chyba.

– Wróciłaś wczoraj do domu? – pytam wprost, zmieniając pas, po czym zerkam co chwilę na Giannę, której zaczyna drżeć podbródek.

– Nie... – odpowiada i ponownie odwraca głowę. – Tony, wysadź mnie. Przejdę się.

Marszczę czoło. Coś jest, cholera, nie tak. Włączam lewy kierunkowskaz i wjeżdżam na parking przy centrum handlowym.

– Młoda, co jest?

Milczy, odczekuję więc chwilę.

– Wczoraj nie było miło, zdaję sobie z tego sprawę, ale niewracanie na noc do domu w niczym ci nie pomoże. Dzwoniłaś chociaż do kogoś i informowałaś, gdzie jesteś?

Nadal milczy, ale na pewno czuje na sobie mój wzrok.

– Gianna? Możesz mi odpowiedzieć? – Słyszę delikatne pociąganie nosem. Nie podoba mi się to. – Gianna, zdejmij okulary – kontynuuję nieco mocniejszym tonem.

Widząc, że nie reaguje, postanawiam nie czekać. Podnoszę rękę i ściągam je z jej twarzy. Gianna wybucha płaczem i ukrywa twarz w dłoniach, ale nic to nie daje. Swoje już zobaczyłem.

– Kto ci to zrobił? – cedzę, zaciskając pięść.

Drugą dłonią delikatnie odsuwam od twarzy jej zlodowaciałe dłonie, a wtedy przechodzi mnie ogień. Dosłownie spina mnie od najmniejszego palca u stopy po ostatni włos na głowie.

– Gianna, kto ci to zrobił? Kto cię uderzył? – pytam ponownie, synchronicznie ze spływającymi po jej czerwonym policzku łzami, które uciekają spod opadniętej i sinej powieki.

– Peter.

Odwracam spojrzenie na przednią szybę. Zagryzam z nerwów wargę i sięgam po papierosa. Odpalam go, zaciągam się i opieram dłoń o kierownicę. Wpatruję się chwilę w unoszący się dym. Wrze we mnie agresja, nie zdenerwowanie. Buzująca, nieobliczalna, agresja.

– Co się stało? Tylko proszę, nie kłam, ale powiedz mi... – ponowie się zaciągam, choć to nic nie pomaga – powiedz mi, dlaczego ten fiut podniósł na ciebie rękę? Choć dla mnie i tak nie istnieje żaden usprawiedliwiający go powód. Żaden.

– Chciałam tylko, żeby mnie przytulił... – szlocha. – Chciałam odpocząć, Tony. Mieć chwilę spokoju, nie miałam na to w tym momencie ochoty...

– Zmusił cię do czegoś? – Spoglądam na nią. – Zrobił coś wbrew twojej woli? – pytam, gdy przeciera nos dłonią, a ja dosłownie cały chodzę.

Dawno nie odczuwałem takiej chęci odwetu.

– Chciał... chciał seksu, ale ja nie chciałam. Bo jak mogłabym to robić, gdy byłam roztrzęsiona i rozbita po tej całej awanturze? Przyjechałam do niego, bo był moim chłopakiem, bo do kogo miałam, do cholery, iść? Szukałam pocieszenia i dobrego słowa, a on to próbował wykorzystać. Chyba był pod wpływem jakichś środków, bo gdy odmówiłam, zareagował strasznie. Jakby coś go strzeliło! Uderzył mnie... Wiem, że Peter nie stronił od używek, że nie sądziłam, że mógłby zrobić mi krzywdę! Tony, czy ja zrobiłam coś złego?! Czy nie powinnam mu odmawiać?!

– Chryste! Gianna! – Odblokowuję pas i mocno ją przytulam. – On nie miał żadnego prawa, by do czegokolwiek cię zmuszać. Nigdy, ale to przenigdy nie myśl, że jest to jakiś twój obowiązek względem faceta, nawet takiego, z którym jesteś, lub że prowokujesz do takich czynów. Dziewczyno, nie jesteś niczemu winna.

– Ale tak bardzo się teraz wstydzę... – Zanosi się płaczem, wtulając ten niezraniony policzek w moją szyję... – Jak ja pójdę do szkoły? Co mam powiedzieć w domu? I to boli, Tony... ja nic na to oko nie widzę! Chcę się zapaść pod ziemię!

– Gianna, gdzie w takim razie nocowałaś?

– Spałam na stacji metra.

– Boże, dziewczyno! Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?!

– Bo ostatnio i tak sprawiłam ci kłopot. Poza tym powiedziałam już, wstydziłam się...

– Podaj mi jego adres.

– Kogo?!

– Tego gnoja.

– Tony, nie proś mnie o to. Wiem, że jesteś teraz zdenerwowany, ale nie proś mnie o to...

Przenoszę dłonie z jej pleców na ramiona i delikatnie ją od siebie odsuwam. Patrzę na zapłakaną i skrzywdzoną buzię, będąc pewnym, że jeżeli tego nie zrobię, to wewnętrznie mnie rozerwie. Już i tak jestem roztrzaskany i wyprowadzony z równowagi każdą minutą dzisiejszego dnia, ale nie daruję sobie, jeżeli ten gnój nie poczuje choć przez chwilę, jak jestem na niego wściekły. Gianny nie powinno to spotkać. Nigdy.

– Gianna, ale ja cię o to nie proszę, ja CHCĘ, żebyś mi ten adres podała. Teraz.

– Charlestown, siedemnaście. Trzecie piętro, mieszka pod dziesiątką.

– Czy jeżeli teraz tam pojadę, to go zastanę?

– Tak... – chlipie. – Tony, co chcesz zrobić?

– To, co należy. I niczym się już nie martw.

– Łatwo mówić... Nie chcę, by ojciec to widział. – Wskazuje palcem na miejsce uderzenia. – Nie chcę mu o tym mówić, nie chcę w ogóle z nim rozmawiać... Nie chcę, Tony. Nie chcę!

Nie próbuję zmieniać jej zdania. Rozumiem ją. Czuje żal do Marco, do swojego ojca. Myślę, że kompletnie mu teraz nie ufa i wcale się jej nie dziwię po tym, co jej wczoraj zafundował. W pewnym stopniu jest winien, że Giannę to wszystko spotkało. Żałuję, że już nie będę miał okazji, by mu wprost o tym powiedzieć.

– Zapudrujemy to jakoś. Będzie dobrze. Obiecuję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro