Rozdział 25
– Proszę, niech pani idzie. Muszę odebrać ważny telefon. Cholera!
Rudowłosa kobieta przepuszcza mnie w kolejce do informacji szpitalnej. Spoglądam na zegar, wskazujący już zbyt późną godzinę dla osób odwiedzających. Jest kilka minut przed dziewiątą. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko głośno westchnąć i ubłagać tę miłą, czarnowłosą dziewczynę, by zezwoliła mi, pod sama jeszcze nie wiem jakim pretekstem, odwiedzić Tony'ego. Nie odpuszczę. Całą drogę do szpitala zamartwiałam się jego stanem. Numer ma w dalszym ciągu niedostępny, a każdy metr bliżej niego wprawia mnie w coraz bardziej czarny nastrój. Muszę się dostać, inaczej po prostu do jutra oszaleję.
– W czym mogę pomóc?
Układam torebkę na wysokim kontuarze i rozluźniam szalik.
– Chciałabym uzyskać informacje, czy w szpitalu przebywa pacjent o nazwisku Anthony Angel. Ponoć został tutaj przewieziony.
Pielęgniarka wystukuje coś na klawiaturze, po czym mruży oczy i przybliża twarz do monitora.
– Proszę jeszcze raz podać nazwisko.
Łaskocze mnie w żołądku. Albo właśnie z kokonu wyfrunął wielki motyl.
– Angel, Anthony Angel.
– Oddział ortopedyczny – odpowiada, nie spoglądając na mnie.
Zakładam włosy za ucho i zdejmuję torebkę z blatu.
– Proszę wpisać w rejestr odwiedzających: Marie Russo.
Pielęgniarka unosi brwi i jak robot, powolnym ruchem głowy przenosi na mnie mało sympatyczne spojrzenie. Już wie, że za chwilkę będzie użerać się z upierdliwym gościem, bo przykro mi, ale nie odpuszczę.
– Proszę pani, godziny odwiedzin już minęły – oznajmia chłodno. – Są od drugiej po południu do...
– Siódmej – wtrącam. – Wiem o tym doskonale, znam centrum na pamięć. Jako dziecko leżałam tutaj przynajmniej raz w miesiącu. – Boże, po co ja to mówię? Słaba historyjka, by wzbudzać w niej litość.
– W takim razie, zapraszamy jutro.
Sztuczne łzy w oczach, czas start.
– Bardzo panią proszę... – mówię ciszej, prawie płacząc. – Błagam z całego serca.
– Nie mogę pani wpuścić.
– To mój narzeczony. – Zaczynam chlipać. – Od wczoraj nie mam z nim kontaktu, wiem tyle, że został tu przewieziony z urazem kręgosłupa. – Układam trzęsącą się dłoń na piersi. – Jestem załamana, bo to był chyba wypadek! Proszę się postawić na moim miejscu. Ja odchodzę od zmysłów. Błagam panią, chcę się tylko dowiedzieć, co z nim. Jechałam z duszą na ramieniu z drugiego końca miasta.
Wpatruję się z zapłakanymi policzkami i zasmarkanym nosem w oczy pielęgniarki i chociaż nienawidzę kłamstwa, to w takiej sytuacji jestem po prostu wręcz dumna ze swojego aktorstwa. Jeżeli będzie trzeba, to nawet za chwilę zemdleję.
– Proszę zachować stosowną ciszę na oddziale. Może pani wejść, ale nie obiecuję, że zostanie pani wpuszczona bezpośrednio na oddział. O stanie zdrowia pani narzeczonego proszę rozmawiać z doktorem Braunem.
Składam dłonie jak do modlitwy.
– Dziękuję, jest pani aniołem.
Ja zaś za te kłamstwa i czyny trafię do ostatniego kręgu piekła.
W ostatniej chwili łapię windę i wjeżdżam na siódme piętro. Cyferki zmieniają się dosyć szybko, a wyświetlana przez chwilę na panelu trójka przypomina mi tygodnie spędzane na oddziale dziecięcym. Litry wlanych we mnie kroplówek, minerałów i hormonów. Wieczna anemiczka spędzająca rodzicom sen z oczu. Trzy tragiczne lata walki z grożącą białaczką zastąpione dokuczającą później tarczycą. Nigdy nie zapomnę tego bólu i uczucia, jakbym każdego dnia przeżywała od nowa własną śmierć, czekając na wyniki diagnoz.
Krzyżuję ręce za plecami i opieram się o ścianę, bo kręci mi się w głowie. Nie chcę już nigdy do tego wracać, więc proszę cię, Boże, ukaż mnie w inny sposób, jeżeli tylko zdecydujesz się to uczynić. Możesz mnie nawet zabić, ale błagam, nie przykuwaj mnie do łóżka.
Opuszczam wzrok, gdy hamulec windy nieznacznie nią szarpie. Dojechałam. Drzwi się rozsuwają, więc wychodzę wraz z dwójką pielęgniarzy, którzy tak jak ja, kierują się na oddział ortopedii. Truchtam krok w krok za nimi, starając się nie stukać obcasami. Oby się udało! Jeden z mężczyzn wbija kod, więc uśmiecham się miło, gdy drugi przepuszcza mnie w drzwiach. Dżentelmen.
Zaraz za progiem przystaję i wbijam wzrok w ostatnie okno na końcu długiego korytarza. Personel w oliwkowych uniformach nie zwraca na mnie uwagi, podobnie jak spacerujący w większości o kulach pacjenci. Marie... Ty kretynko. Nie zapytałaś pielęgniarki, który to pokój. Mam teraz pukać do każdego i sprawdzać, w którym jest Tony? Przecież gdy zacznę tak robić, to wyrzucą mnie szybciej, niż tutaj weszłam. Potupując delikatnie czubkiem buta, próbuję wymyślić plan ratunkowy. Muszę przejść niepostrzeżenie i cudem godnym samej Biblii trafić przynajmniej za drugim podejściem do właściwego pokoju. Ruszam.
Mijam kolejno ponumerowane drzwi. Niektóre zamknięte, inne zaś lekko uchylone, dzięki czemu udaje mi się zajrzeć do środka. Tony, w którym jesteś?
– Pacjent w trzynastce ma zleconą krew do analizy. – Słyszę za sobą rozmowę lekarza i pielęgniarki. – Pobierz próbkę za piętnaście minut i jeżeli będzie się nadal skarżył na zbyt mocny ból lędźwiowy i w lewej nodze, zwiększ mu o dwa miligramy dawkę środka przeciwbólowego.
Zwalniam kroku i pozwalam tej dwójce mnie minąć. Przypuszczam, że słyszałam właśnie doktora Brauna, gdy przekazywał zalecenia dotyczące Tony'ego. Ból w dolnej partii kręgosłupa i w lewej nodze. Strzelam częściowo na oślep, że to właśnie on.
Co za cholerne szczęście.
Przystaję przed białymi drzwiami z numerem trzynaście. Wpatruję się w klamkę, gdy serce postanawia dać mi znać, że zobaczenie tego chłopaka znaczy dla mnie o wiele więcej, niż sama sądziłam.
Wchodzę.
W pokoju panuje półmrok. Ostrożnie zamykam drzwi i odwróciwszy się, nieśmiało robię kilka kroków w stronę łóżka. Widzę go leżącego z prawą nogą podkurczoną i lewą wyprostowaną. Przedramieniem zakrył oczy, a powolne ruchy klatki piersiowej wskazują, że po prostu spokojnie śpi. Biorę głęboki oddech, a kąciki ust same wędrują w górę, bo w końcu niepokój opada jak wezbrana na morzu fala.
Odstawiam torebkę na szafkę i zdejmuję płaszcz. Odkładam go na oparcie krzesła, które ustawiam obok łóżka. Nie chcę Tony'ego obudzić. Po prostu posiedzę, mając nadzieję, że w podświadomości odczuje, że tutaj jestem.
– Nie martw się, Tony. Wszystko będzie dobrze... – mówię bardzo cichutko, zauważając, że obok szafki leży złoty łańcuszek.
Sięgam po niego i podnoszę. To krzyżyk, jego złoty krzyżyk. Widziałam, że miał go na sobie, gdy się spotkaliśmy. Musiał się zerwać i szkoda, by się zgubił. Odsuwam szufladę i kładę go obok telefonu i portfela.
– Marie?
Potrząsam głową i zatrzaskuję szufladę. Żołądek powędrował mi pod sam przełyk.
– Tony, przepraszam... Nie grzebałam w twoich rzeczach, ja tylko odłożyłam łańcuszek – tłumaczę się przejęta. – Znalazłam go obok szafki. Przysięgam, że to najszczersza prawda, chociaż wiem, jak to idiotycznie wyglądało.
– Ej... – Pociera dłonią moje ramię. – Spokojnie, nic się nie stało. Bardziej mnie zastanawia, co tutaj robisz.
Zagryzam wargę, czując się teraz jak głupek. Wcale nie jestem zaskoczona jego pytaniem, bo to on ma prawo tak się czuć, gdy budzi się, a w jego pokoju koczuje dziewczyna, którą dopiero co poznał. Jezu, jestem okropna. Po prostu bezczelnie nachalna.
– Jeżeli ci przeszkadzam, to zaraz sobie pójdę... Zresztą nie, przepraszam. – Chrząkam. – Masz rację, musisz odpocząć. Nie chciałam cię obudzić, już wychodzę.
Wściekła na swoją głupotę, próbuję wstać, ale dłoń Tony'ego mocno zaciska się na moim łokciu, nie pozwalając mi nawet sięgnąć po torebkę.
– Przecież nic takiego nie powiedziałem i jest wręcz przeciwnie. Cieszę się, że cię widzę. – Uśmiecha się, tak cudownie ciepło.
– Odchodziłam od zmysłów i proszę, gdy włączysz telefon, to od razu skasuj wszystkie SMS-y ode mnie i nie odsłuchuj poczty głosowej – mówię na jednym wydechu, karcąc siebie w myślach.
– Dlaczego? – pyta, próbując podnieść się wyżej na łokciach.
Od razu rzucam się do pomocy, gdy widzę, jak krzywi się z bólu.
– Bo byłam zła? Że nie zadzwoniłeś. I nagadałam głupot. – Poprawiam mu poduszkę. – Bardzo zła, dopóki się o wszystkim nie dowiedziałam. Tony, nawet nie wiesz, o co ten kutas cię oskarżył. Wyszłam dosłownie z siebie, gdy to usłyszałam, ale nie pozwoliłam mu na takie oszczerstwa. Zresztą to już nieważne, proszę, powiedz, jak się czujesz.
– Ten kutas to Carlo?
Przytakuję.
– W takim razie wiem, o czym pieprzył i przysięgam, że nie ręczę za siebie, gdy wyjdę ze szpitala. A jak się czuję? – Zamyka powieki i przeciera twarz dłonią. – Chujowo. Jakby wyciągnięto mnie diabłu prosto z dupy. Co mu powiedziałaś?
– Komu? Carlowi?
Kiwa głową.
– Że jest kutasem, ale to już wiesz. Wcześniej dodałam, że zazdrosnym manipulantem. Tony, on cię próbował wkopać przed moim ojcem, to wyglądało cholernie źle, a wszystko przeze mnie i tego kretyna, który nie potrafi odpuścić.
– Nie chcę słyszeć, że się o cokolwiek obwiniasz. Co konkretnie powiedział?
– Że kapujesz policji.
– Twój ojciec w to uwierzył?
– Nie – oznajmiam pewnie. – Absolutnie, nie. Usłyszał wszystko, co miałam na temat Carla do powiedzenia. A miałam wiele, uwierz mi.
Tony kieruje na mnie spojrzenie, w którym bez wątpienia zatracam się już od pierwszego naszego spotkania. Nie potrafię odsunąć od siebie narastającego ciepła i pragnienia, by widzieć te brązowe oczy częściej. Coś tak mocno mnie do nich przyciąga. Nie czułam tego nigdy wcześniej.
– W takim razie mam szczerą nadzieję, że naprawdę zasłużyłem sobie na taką obronę i będę musiał, a przede wszystkim chciał, się odwdzięczyć.
– Najpierw wyzdrowiej. I powiedz mi, co się działo. Dlaczego masz rozciętą brew?
– Ponoć stawiałem opór. – Śmieje się.
– Komu?
– Policji. Ale najlepsze jest to, że nie byłem w stanie tego robić. Marie, ja nie czułem nóg, ale ci imbecyle uważali, że robię to celowo i to było według nich stawianie oporu i niestosowanie się do poleceń.
– Pobili cię?
Puszcza mi oczko.
– Przeciągnęli po asfalcie do radiowozu. – Otrzepuje dłonią kolano. – Chyba wystawię im rachunek za dżinsy. Chociaż... Chcącemu nie dzieje się krzywda, prawda? Potraktujmy to więc jako wypadek przy pracy.
Po tych słowach ogarnia mnie wściekłość na ojca i los, że zepchnął Tony'ego na drogę prowadzącą do mojego domu. Opuszczam głowę, gdy serce zaczyna ważyć chyba całą tonę. A może po prostu przyciska je totalna bezradność wobec tego, co się dzieje, wobec tego, co zrobił, a od czego uciec już nie może. Dlaczego jednak tak bardzo odczuwam, że po prostu do nich, mimo wszystko... on nie pasuje?
– Wiesz... Chyba muszę ci coś powiedzieć, ale nie pomyśl sobie, że jestem jakąś prostą romantyczką, która naoglądała się zbyt dużo filmów o nieszczęśliwej miłości, bo niestety, ale oglądam w większości same horrory.
– Na pewno obiecuję się nie zaśmiać – kładzie na sercu lewą dłoń – więc po prostu powiedz.
Nabieram powietrza i głośno wypuszczam. Zaczęłam, to już dokończę, i tak jestem spalona. Nie łudzę się, że się niczego nie domyśla. Jestem zbyt pretensjonalna.
– Żałuję...
– Czego?
– Że nie jesteś po prostu zwyczajnym chłopakiem z sąsiedztwa – wyznaję, w myślach wwiercając się sto metrów pod ziemię.
– Może w następnym wcieleniu.
– Przypomniałeś mi słowa mojej babci. Wierzyła w reinkarnację, ale wiesz, taką zupełnie oryginalną i mi, jako dziecku, wydawało się, że cudownie fantazyjną.
– Opowiedz – zachęca, ujmując moją dłoń w swoją.
Jej, chyba zaraz odfrunę.
– Uważała, że po śmierci większość z nas zamienia się w motyle.
– O? A dlaczego akurat w nie?
Nie puszczając jego dłoni, siadam na brzegu łóżka.
– Tego ci nie powiem, bo być może nie pamiętam dokładnie wszystkiego, ale babcia na pewno mówiła, że im więcej dobra uczynimy za życia, tym później, jako te motyle, otrzymamy barwniejsze skrzydła. Ot, taka mała historia.
– A co z tymi drugimi?
Sunę palcem po jednej z jego linii papilarnych.
– Tymi, którzy popełniają zło?
– Tak.
– Nie wiem, nie pytałam o to, ale ja uważam, że zostają ćmami. Brzydkimi, szarymi i pragnącymi jasnego światła ćmami. Lecą do niego na oślep, wiedząc, co za życia stracili.
Tony przygląda mi się dosyć uważnie, nie komentując opowiastki, a każda następna sekunda tego spojrzenia kusi mnie, by po prostu go pocałować. Tak, myślę o tym, bojąc się, że to wszystko może się zaczynać bez jakiejkolwiek wzajemności. Muszę opanować uczucia, bo wyjdę na rozemocjonowaną nastolatkę, a on jest dojrzałym facetem, w dodatku po przejściach.
– Marie?
– Hm?
– Będziesz przepięknym motylem. Właśnie wyobraziłem sobie twoje skrzydła.
Przełykam ślinę, a raczej gorzką prawdę.
Będą ćmą, Tony. Będę szukała utraconego światła.
– Może w innym wcieleniu – odpowiadam, gdy do pokoju wchodzi pielęgniarka. Ta sama, której polecono pobrać Tony'emu krew. Zsuwam się z łóżka i siadam na krześle. Pielęgniarka odstawia zestaw do pobierania krwi na szafkę i prosi Tony'ego o podanie lewej ręki. Jak na razie moja obecność nie przykuwa jej uwagi. Oby tak dalej. Mam mu jeszcze tyle historii do opowiedzenia.
– Nienawidzę tego... – Tony spogląda na mnie, gdy siostra upuszcza krew z wenflonu. – Ale gdy patrzę na takiego pięknego motyla, to od razu jest lepiej. – Mruga do mnie.
Uśmiecham się, jest cudowny.
– Nie będę panu więcej tej krwi upuszczać, skoro widzi pan już motyle.
– Byłoby miło.
– Odczuwa pan ból? Czy drętwienie nogi lub palców u stopy?
– Drętwienie. Ale nie pociągnę bez znieczulenia, bo czuję, aaa, cholera... – Syczy, chwytając się za udo. – Że pierwsze przestaje już działać. Jak siostra może, to tym razem końską dawkę. Zjadłem w życiu już tyle tabletek przeciwbólowych, że na większość się chyba uodporniłem.
– Jaka jest diagnoza? – pytam, wykorzystując wolny moment, gdy pielęgniarka wymienia kroplówkę.
– Marie, nie wiem. Jeszcze dokładnie nic nie wiem, ale załamię się, jak powiedzą, że będę miał kilka miesięcy wyjętych z życia albo jeżdżenia na wózku. Nie mogę, kurwa, to jest po prostu... – urywa, opuszczając powieki, ale po chwili je otwiera. – Jezu, co to jest? – pyta, spoglądając półprzymkniętymi oczami na kroplówkę.
– Szybki środek zwiotczający. Działa długotrwale przeciwbólowo. Poczuje pan się senny i wyciszony. Pozwoli to panu zasnąć i w pełni odpocząć – wyjaśnia pielęgniarka, po czym zabiera rzeczy, z którymi przyszła, i kieruje się do wyjścia.
Co za fart, nie wyrzuciła mnie. Choć nie ciesz się, Marie, jeszcze nie wyszła.
– Będę co jakiś czas kontrolować w nocy pańskie ciśnienie. Dobranoc, proszę wypocząć.
Oddycham z ulgą. Poszła sobie.
Tony przechyla głowę w lewo i jego powieki pod wpływem podanego środka opadają. Uparcie próbuje je unosić i patrzeć na mnie. Czuję się, jakbym czuwała nad małym chłopcem, który wycieńczony, po całym dniu psot, opadł bezsilnie na łóżko. Wstaję i poprawiam kołdrę, a gdy go przykrywam, ostatkiem sił obejmuje mnie ręką w pasie.
– Tony? Co się stało? – Pochylam się nad nim, gładząc jego twarz. – Czegoś potrzebujesz?
– Tak... – mówi, jakby już przez sen. – Zostań ze mną, dopóki nie zasnę. Mam koszmary, Marie... Boję się ich.
– Nie zostawię cię, Tony... – mruczę, ściągając szpilki, po czym delikatnie układam się obok niego. Odwraca w moją stronę twarz i splata palce dłoni z moimi palcami. Jego oddech staje się równomierny i spokojny. – Śpij dobrze – całuję go w czoło, choć i tak nie będzie tego pamiętał – a ja pomodlę się, by twoje sny odwiedziły barwne motyle.
Dobry Boże...
Pozwól i mi również chociaż o nich śnić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro