Rozdział 24
Kuzyn Luciano jak zawsze nie może narzekać na zbyt dużą ilość wolnego czasu. Restauracyjne stoliki są zajęte co do jednego. Gwar włoskiego akcentu i zapach świeżego oregano witają już od samego progu. Zdejmuję płaszcz i podaję kelnerowi. Ojciec informuje, że mamy rezerwację na godzinę ósmą, na nazwisko Russo, więc kelner wskazuje stolik naprzeciwko tlącego się kominka. Cudownie, przynajmniej dreszcze nie będą tak przeszywające, bo – o Jezu – chyba mam gorączkę.
Czy na sali jest lekarz?
Spoglądam w kierunku stolika.
Jest.
Ubrany nie w lekarski fartuch, a w elegancką, szarą marynarkę i rozpiętą pod szyją białą koszulę, odkłada przeglądane menu. Wstaje, gdy docieram z ojcem do stolika.
– Antonio – odzywa się, przyjaźnie rozkładając ręce. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że w końcu udało nam się spotkać.
Tato wskazuje na mnie dłonią.
– Doktorze, to moja córka, Marie Gabrielle. – Wymawia to z wyraźną dumą.
– Każdego dnia, gdy wychodzę z domu, to urocze spojrzenie wita mnie z billboardu – mówi, ujmując moją dłoń, na której składa pocałunek. – Miło cię poznać, Marie. Doktor Roger Lanner.
– Również mi mił... – zacinam się – miło. – Chrząkam. – Przepraszam, mam problem z gardłem – dodaję, spoglądając ukradkiem na jego lewą dłoń.
Ma obrączkę. To dobrze, bo jadąc tutaj, rozmyślałam, czy ojciec może planuje wydać mnie w interesach – i wbrew mojej woli – za doktora. Na szczęście takie mafijne historie tylko w książkowych romansach.
– Mamy plagę szczepu wirusa dróg oddechowych. – Odsuwa dla mnie krzesełko. – Moja żona, Scarlett, straciła wczoraj głos. Komunikuje się ze mną, pisząc na kartce.
– Mam nadzieję, że aż tak źle nie będzie – komentuję z wymuszonym uśmiechem.
Do naszego stolika podchodzi sam szef kuchni, Luciano. Pochyla się z przełożoną przez przedramię białą chustką i podaje mi oraz tacie kartę dań i win.
– Serdecznie witam – mówi, uśmiechając się do mnie. Odwzajemniam przywitanie. Jak zawsze jest w pełni profesjonalny. – Niedługo wrócę do państwa po zamówienie.
– Ależ my już teraz liczymy na twoją propozycję, Luciano. – Ojciec otwiera kartę win, ja swoją odkładam, byle jak najdalej. – Jesteś znawcą ludzkich podniebień, żywię więc przekonanie, że po raz kolejny wstrzelisz się w samą dziesiątkę. Doktorze... – tata wskazuje dłonią na Luciana – proszę zaufać mojemu krewniakowi. Jest absolutnym mistrzem włoskiego smaku.
– Dziękuję, jest mi niezmiernie miło słyszeć takie słowa.
– Są na pewno szczere, ale muszę przyznać, Luciano, że masz ogromną konkurencję w osobie mojej żony – mówi doktor.
– Jest restauratorką?
– Nie, nie... – Rozbawiony zaprzecza ruchem dłońmi. – Nic z tych rzeczy, ale jak na Amerykankę, ma idealne poczucie włoskiego smaku. Zupełnie, jakby się tam wychowała – opowiada, a ja słucham go z podpartym o dłoń podbródkiem. – Miałem nadzieję, że uda jej się dzisiaj mi towarzyszyć, ale niestety...
– Będzie jeszcze okazja, a zdrowie jest ważniejsze – podsumowuje tata.
Luciano proponuje dzisiejszy specjał, czyli caponatę, co przyjmujemy entuzjastycznie. Kuzyn prosi kelnera o podanie butelki półwytrawnego wina. Odstawiam na bok wysoki kieliszek, z góry informując, że ja dziękuję, nie piję. Przynajmniej na razie.
– Scarlett. Pańska żona ma piękne imię – mówię, rozkładając kwadratową chustę na kolanach.
– To cudowna kobieta. Kochająca i oddana, ale też i po przejściach.
– Przykro mi. Nikogo z nas los nie szczędzi.
– Szczególnie w miłości – podkreśla. – Jej poprzedni mąż wykazał się wyjątkową niedojrzałością i brakiem empatii, ale chyba dzięki temu Scarlett docenia teraz prawdziwą rodzinę. Jest jak szczeniak przygarnięty ze schroniska, a takie kochają najwierniej. Są bezwzględnie oddane.
Zadufany w sobie dupek.
– Cóż, muszę przyznać, że bardzo obrazowe porównanie – komentuję, gdy kelner rozpoczyna rytuał nalewania wina. – Zranionej kobiety do szczeniaka ze schroniska – dodaję mocno kpiąco.
Wyczułam w jego słowach dziwną próbę okazania wyższości w geście łaski, jakim było przygarnięcie Scarlett pod swój dach. Nie wiem, z kim była w związku wcześniej, ale nie sądzę, by teraz trafiła lepiej. Błagam, chcę już zakończyć to spotkanie. Im szybciej, tym lepiej. Może uda mi się jeszcze dzisiaj odwiedzić Tony'ego.
– Liczę, że kiedyś spotkamy się w szerszym gronie, a moja córka będzie miała okazję poznać Scarlett, doktorze. Sam to z chęcią uczynię, tak że zawsze jesteście mile widziani w naszym domu. – wtrąca się ojciec.
Chyba już zdążył zauważyć, że uruchamia mi się detektor wykrywania bufonów. Boi się, że ja i mój niewyparzony język rozpoczniemy ofensywę.
– Popieram. Nietaktem jest rozmawiać o nieobecnych, więc po prostu przejdźmy do sedna. – Spoglądam na ojca. – Tato? Więc co to za niespodzianka?
Zanim coś powie, unosi kieliszek z winem w toaście za spotkanie. Lanner się przyłącza, ja również, z tą różnicą, że w moim szkle jest woda z plasterkiem cytryny. Z trudem powstrzymuję chęć napicia się czegoś z procentami. Mimo wszystko nie chcę zostawić po sobie złego wrażenia. Nie skończyłoby się na jednej lampce wina. Podejrzewam też, że i nie na jednej butelce.
– Nieruchomości są gotowe do sprzedaży. Nie będziemy dłużej obniżać cen. Mogłoby to wzbudzić podejrzenia mediów – zaczyna mój ojciec. – Zatem teren pod klinikę będzie należał do ciebie, myślę, że nie dalej, jak w ciągu najbliższego tygodnia.
– Rozumiem, że nasza umowa cenowa nadal obowiązuje?
– Naturalnie, jednak z małymi zmianami.
Lanner odstawia kieliszek i opiera plecy o krzesło. Zakłada nogę na nogę i westchnąwszy, zdejmuje i odkłada okulary. Wygląda na nieco poirytowanego.
– Nie rozumiem. Sądziłem, że warunki są ściśle określone. Nie zamierzam przystawać nawet na minimalne odchylenia procentowe w cenie.
Boże, co ja tutaj właściwie robię? Mam grać rolę mediatora? Czy być ładną ozdobą do wiszącej awantury?
– Zmiany nie dotyczą ceny zakupu. Mecenas Winston i ja szanujemy zawarte wspólnie kontrakty. Chodzi mi bardziej o mój prywatny przydział – wyjaśnia ojciec, splatając palce przy podbródku.
– Domyślam się, że chodzi zatem o nasze rozliczenie?
– Zdecydowałem inaczej. Piętnaście procent wartości nieruchomości, które musisz mi zapłacić w ramach pomocy, chcę zamienić na udziały.
– Kogo i w czym?
Ojciec obejmuje mnie ramieniem i całuje w skroń, co Lanner uważnie rejestruje. Tym razem nie podoba mi się ten gest, a bardziej to, w jakiej sytuacji tato go okazuje, ale staram się nie panikować i po prostu miło się uśmiecham.
– Mojej córki – oznajmia, przenosząc wzrok na doktora. – Chcę, aby Marie weszła w skład rady nadzorczej kliniki. Ma stać się również udziałowcem w zyskach z badań laboratoryjnych nad lekami. To są moje warunki zapłaty, doktorze, w zamian za stworzenie szansy, której nikt inny by ci nie zapewnił. Myślę, że moje słowo poparcia dla ciebie jest warte swojej ceny, doktorze?
Rozszerzam oczy na przemówienie ojca, w którym właśnie oznajmił, że za moimi plecami, pierwszy raz w życiu, posunął się do ingerencji w moją przyszłość. Jestem niemile zaskoczona. Naprawdę dziękuję za takie niespodzianki.
Lanner podnosi okulary i wsuwa je na nos. Nie odzywam się, ale z nadzieją czekam na jego komentarz, w którym nie zgodzi się na takie warunki.
– Współpraca z twoją córką będzie dla mnie samą przyjemnością.
Zakładam nogę na kolano i ściągam łopatki. Ojcu rzadko się przytrafia wyprowadzenie mnie z równowagi, ale aż spinam się na to swobodne rozporządzanie mną beze mnie. Zupełnie tak, jakbym siedziała tu tylko dla formalności. Jak kukiełka.
– Jeżeli mogę zamieścić komentarz do wydarzenia... – Spoglądam na ojca, potem na Lannera. – Bo mogę, prawda? Czy już wszystko zostało ustalone?
– Marie, twoje zdanie jest tutaj priorytetem.
– Odnoszę zupełnie inne wrażenie, tato. Cudownie, że... – wskazuję dłonią obecnych przy stoliku – że panowie chcą, i w tym swoim chceniu obopólnie sobie przyklaskują, ale chciałabym zauważyć, że nikt nie zapytał przedmiotu rozważań o odczucia i czy przedmiot rozważań również takie... – zataczam dłońmi okręgi – chcenie posiada. W skrócie, nie jestem przekonana, czy ta propozycja znajduje się w kręgu moich zainteresowań.
– Skoro twój ojciec się o taką pokusił, dodatkowo w twoim cudownym towarzystwie, młoda damo, to mógłbym stwierdzić, że wszystko zostało ustalone już wcześniej.
– Nie sądz...
– Marie... – przerywa mi ojciec, śmiejąc się mimo towarzyszącego mu wyraźnego zakłopotania. – Rozumiem być może twoją obawę przed objęciem wymagającego stanowiska, ale skoro planujesz związać karierę z farmacją – zerka porozumiewawczo na doktora – uważam, że okazja jest idealnie kompatybilna z twoją przyszłością.
– Moją przyszłością, tato, jest wylot do Japonii i praca dla największego koncernu Takeda Pharmaceutical Company. Słyszał doktor, prawda?
Przytakuje.
– Wspaniałe plany, rozwój i kariera laboratoryjna – kontynuuję. – Nie interesuje mnie grzebanie w papierach i praca za biurkiem.
– Doktorze, przepraszam za córkę, jest emocjonalna i...
Rzucam chustką o talerz.
– Nie, to ja przepraszam. – Głośno odsuwam krzesło i sięgam po torebkę przewieszoną przez oparcie. – Ale na obecną chwilę ta niespodzianka, niestety, okazuje się zupełnym niewypałem. Powstrzymam się od dobitniejszego komentarza – dodaję i odchodzę od stolika w kierunku wejścia dla personelu restauracji.
– Marie! – Odwracam się na słowa taty. – Proszę cię, wróć do stolika i porozmawiajmy. Gdzie idziesz?
Wzruszam ramionami.
– Do łazienki. Chyba mogę?
Widok ojca zasłania przybywający z kolacją kelner. Gratuluję, wbił się idealnie. Przerwał wzrokowe połączenie, z mojej strony tak pełne mojego zawodu i żalu dla zachowania taty. Wiem, że nie chciał źle, ale w ostatecznym rozrachunku jego plany zwróciły się przeciwko niemu. Nie wiem, dlaczego założył, że porzucę te kilka przeszłych i przyszłych intensywnych lat przygotowywania się do wymarzonej pracy i zamieszkania w kraju, którego kulturę pokochałam już jako dziecko. To są moje marzenia! W tej chwili nie mogę i nie potrafię podjąć ostatecznej decyzji i przedstawić swojego stanowiska. Potrzebuję czasu. Jestem rozgoryczona, że ojciec nie przemyślał dobrze tego ruchu. Wystarczyło mi powiedzieć. Nakreślić chociaż temat rozmów, bym nie była maksymalnie zaskoczona i nie czuła się jak przyciśnięta do muru.
Udaję się korytarzem do wejścia do kuchni.
– Ma-arie, cześć! – Wpadam za rogiem na Dominica, który przyjął chyba na fartuch zderzenie z sosem pomidorowym.
– Cześć – odpowiadam, wzrokiem szukając kuzyna. – Zamordowałeś pomidory?
– Z zi-imną krwią. – Śmiejąc się, wyciera nóż o fartuch. – Wra-acasz do n-nas?
– Z chęcią, ale brakuje mi czasu.
– Nudno tu be-ez ciebie.
– Widocznie masz za mało pomidorów do mordowania, a przez to za dużo wolnego czasu. Widziałeś może Luciana?
Kolega poprawia czepek i wskazuje nożem na chłodnię, skąd dochodzą soczyste przekleństwa.
– Wpa-a-adnij do nas. – Unosi dłonie i jak mim zaczyna pokazywać, jak coś obiera. – Nikt tak se-eksownie nie-e ściągał skórki ze-e szpa-aragów jak ty. – Chichocze, gdy daję mu kuksańca w żebro.
– Później pogadamy. Mam pilną sprawę do Luciana. – Puszczam mu oczko i odchodzę.
Wpadam na kuzyna w przejściu do chłodni, przez co prawie wytrącam mu z rąk skrzynkę ze świeżymi krewetkami.
– Marie, uwierz, że też chciałbym być czasami przeźroczysty.
– Przepraszam. – Wywracam oczami, po czym robię krok w prawo, by przepuścić ogarniającego jak zwykle sto rzeczy naraz kuzyna. Mija mnie, więc podążam za nim, a gdy odstawia skrzynkę na blat szafki, sięgam po obraną marchewkę, którą zaczynam chrupać jak królik.
Luciano spogląda na mnie z wyraźnym oburzeniem, przekładając krewetki do wielkiego sitka.
– Zmajstrowałem ci nieziemską caponatę, a ty wyżerasz marchewkę? – Myje krewetki. – To jest obraza. Proszę w tej chwili opuścić moją kuchnię... Kurwa! – Macha mokrą dłonią, przez co kilka zimnych kropel ląduje na mojej rozpalonej twarzy. – Pilnuje ktoś tych krabów? Przecież to już czuć spalenizną. Gdzie jest Alex?!
– Pali papierosa. Ma przerwę – informuje nieznany mi pracownik
– Sram na jego przerwę! I która to już z kolei? Ma wracać do kuchni!
– Już po niego idę, szefie.
– Nieładnie. – Grożę mu marchewką. – Nie szanujesz pracowników. Zobaczysz, w końcu się doigrasz i założą ci tu związek zawodowy.
Luciano sięga po butelkę wina i prawie połowę wlewa na patelnię. Pachnie dojrzałą wiśnią i soczystą wołowiną. Burczy mi w brzuchu.
– Jakoś nie słyszę gorzkich żali, gdy odbierają pensję. – Wysuwa w moją stronę dłoń, pstrykając palcami. – Podaj mi biały pieprz i suszone pomidory.
Przygryzam marchewkę i sięgam na półkę po puszki. Podaję je Lucianowi i wgryzam się w warzywo ostatni raz.
– Masz rację. Marchewka jest do kitu. – Celuję nią do kubła na odpadki. – Lepiej mi coś polej – mówię, wycierając dłonie o fartuch kuzyna. – Tylko coś ekstra, by osłodzić moje gorzkie żale.
Spogląda na mnie, przyprawiając danie, po czym bez słowa wychodzi na zaplecze i wraca, trzymając w dłoni małą szklankę i butelkę limoncello.
– Twój ojciec wie, że tutaj jesteś? – pyta, uzupełniając szklankę likierem po same brzegi. Podaje mi, a ja, spragniona uspokojenia, opróżniam ją od razu do połowy.
– Zawiodłam się. – Oblizuję usta. – Pierwszy raz tak cholernie mocno się na nim zawiodłam.
– Przesadzasz – odpowiada, rozgniatając ząbki czosnku. – Pomyśl, ilu twoich znajomych z kierunku chciałoby się znaleźć na twoim miejscu i usłyszeć taką propozycję. Z wdzięczności biliby czołem pokłony do samej ziemi.
Ściągam brwi, odsuwając brzeg szklanki od ust.
– Zaraz – potrząsam głową – czyli ty o wszystkim wiesz? – Odstawiam szkło na blat i krzyżuję ręce. – Też spiskowałeś przeciwko mnie?
– Nie spiskowałem – oznajmia przez śmiech – ale konsultowałem, a w zasadzie twój ojciec to robił. Pytał mnie o zdanie, co o tym sądzę.
Och, no tak, consigliere.
– A ty go poparłeś?
– Naturalnie.
– Nie wierzę! – Prycham. – Luciano, znasz mnie, wiesz, co chcę w życiu robić. Dlaczego nie stanąłeś po mojej stronie? Znasz tego człowieka? Tego całego Lannera? To gnida. On tylko udaje, że jest zadowolony z decyzji ojca. Tacy jak on obsadzają stanowiska swoimi ludźmi, by kręcić medyczne wałki. Zdążył już chyba zauważyć, że akurat mnie, mimo iż nazywam się Russo, daleka do tego droga.
– Źle do tego podchodzisz.
– Bo najchętniej omijałabym to z daleka!
– Mów ciszej. Tutaj nawet cebule mają uszy.
– Przepraszam – ściszam głos – ale nie satysfakcjonuje mnie robienie kariery drogą układów, układzików i podawania sobie rączek. Potrafię zbudować przyszłość sama, bez maczania palców w tym gównie i wąchania ich, jakby pachniały nutellą.
– Marie, ale właśnie cały gówniany świat na tym polega, że jeden drugiego całuje w dupę, by coś dla siebie uszczknąć. To jak wyścig szczurów i nie udawaj, że cudownie możesz żyć obok tego. Po prostu mówię ci, żebyś nie czuła się jakoś wyjątkowo, bo czy tego chcesz, czy też nie, po prostu musisz w tym uczestniczyć. Reasumując – wrzuca oliwkę do ust – kuj żelazo, póki gorące.
Wzdycham i sięgam po szklankę. Kończę trunek kilkoma dużymi łykami.
– Nie dogadamy się.
– Nikt nie sugeruje, że musisz przykuć się do tego stanowiska do końca życia. Po prostu otwórz sobie nowe drzwi i kontakty. W razie gdyby coś nie poszło, nie pal za sobą mostów. Będziesz miała do czego wrócić. Myślisz, że sam robię inaczej? – pyta, przybliżając twarz do mojego policzka. – Gdybym tu splajtował, wypieprzam na Sycylię i jeszcze tego samego dnia częstuję cygarem dona Cascio, choć to nieomylny palant, niewiele liczący się ze zdaniem nawet własnego odbicia. A wiesz, dlaczego tak bym zrobił?
Wzruszam ramionami.
– Bo ma przyjaciół, Marie, z którymi można wiele ugrać. Po prostu traktuj to jako część swojej praktyki, a samego Lannera jako materiał przewodzący twój impuls, który ma dotrzeć o wiele dalej niż mury jego kliniki. Najważniejsze i tak osiągniesz w gruncie rzeczy sama. Braku pracowitości i ambicji nikt ci nie zarzuci.
– Widzisz? Streściłeś właśnie wszystko, czego najbardziej chciałam uniknąć.
Rozkłada szeroko ręce w geście bezradności na moją trwanie przy swoim stanowisku.
– Ostateczna decyzja należy do ciebie. Ojciec cię do niczego nie zmusi. Może jedynie mocno namawiać.
Unoszę głowę i wydymam usta, wpatrzona w drzwi z napisem „Wyjście ewakuacyjne".
– Dlatego tam nie wrócę – oznajmiam, sięgając po butelkę z likierem. – I dziękuję za trunek. W razie gdyby coś, to ze mną nie rozmawiałeś i mnie nie widziałeś.
– Caponatę spakować i wysłać pod adres?
Tak, najlepiej szpitalny. Tony kocha włoskie jedzenie.
– Niech Lanner zabierze dla żony. Jestem przekonana, że nawet ona lepszej nie robi. – Cmokam kuzyna w policzek. – Cześć, Luciano. Dzięki za rozmowę i co później złego... – Cofając się, unoszę butelkę i potrząsam nią. – To nie ja, to likier.
Kuzyn kręci głową z dezaprobatą, po czym wraca do poganiania reszty kucharzy i nadrabiania czasu straconego na rozmowę ze mną. Nie wiem, czego tak naprawdę oczekiwałam, przychodząc do niego. Wszyscy myślą jednakowo i zdawać by się mogło, że te zachowania powinnam chłonąć jak gąbka, że to żadna dla mnie nowość. Oszukiwać się nie będę, część z nich już przejęłam. W szczególności te, które z taką łatwością pozwalają wkraczać na drogę zemsty. Rozsmakować się w niej bez żadnego zawahania.
Jesteś hipokrytką, Marie, hipokrytką...
– Zamknijcie się... – warczę na rozbiegane myśli, stając za drewnianym filarem.
Obserwuję ojca, jak konsumuje kolację. Nerwowo, co kilka sekund, zerka w stronę łazienki, skąd niestety nie wychodzę.
– Przepraszam... – Zatrzymuję przechodzącego obok mnie kelnera.
– W czym mogę pomóc?
– Mam prośbę. Czy mógłby mi pan podać płaszcz z szatni? – pytam, wyjmując z torebki zawieszkę z numerkiem. – Proszę, będę czekać tutaj – dodaję, uśmiechając się.
Kelner uprzejmie się zgadza i odchodzi. W międzyczasie wykonuję telefon, by zamówić taksówkę.
– Pani płaszcz. – Pracownik podaje mi ubranie. – Czy to już wszystko?
– Tak, oczywiście. Bardzo dziękuję.
Ubrana, zerkam ostatni raz na ojca, który mówiąc coś do Lannera, podnosi się z krzesła i zapina marynarkę. Cholera! Zorientował się i będzie mnie szukał. Wizyta w toalecie trwa zbyt długo. Odwracam się i pospiesznie udaję ponownie do kuchni. Macham do Luciana na pożegnanie i otwieram drzwi na zaplecze. Na zewnątrz dwie pomocnice kucharzy palą papierosy, więc sięgam do paczki po swojego i proszę je szybko o ogień. Pochłaniam fajkę z prędkością światła i wrzucam peta do popielniczki. Boże, co ja zrobię z likierem? Odkręcam, upijam kilka dużych łyków i wrzucam butelkę do kosza.
– Taxi! – Biegnę do zatoczki, machając dłonią.
Auto parkuje, wsiadam więc na tylne siedzenie. Wachluję się kołnierzem płaszcza, by ostudzić pulsujące z gorąca policzki.
– To pani zamawiała kurs?
– Tak – odpowiadam, wyciągając z kieszeni pogniecioną paczkę chusteczek. Głośno smarkam. – Przepraszam. Mam nadzieję, że pana nie zarażę.
– Z chęcią poszedłbym na urlop, więc nie będę protestował – odpowiada z mocnym kanadyjskim akcentem. – Gdzie jedziemy?
– Proszę do Boston Medical Center.
– To aż tak źle z panią?
– Nie, nie. – Uśmiecham się, wyjmując z torebki podręczne lusterko i ciemnobrązową pomadkę. – Muszę pilnie odwiedzić przyjaciela.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro