Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

20 grudnia 2010 r.

Pięć dni do świąt.

Lubię święta.

Zapach świeżej choinki i moc prezentów.

Zdążyłem już sobie jeden sprawić i nie będę tego żałował. W końcu gwiazdkę obchodzi się raz w roku. Prawda?

Jest wtedy cudownie, ciepło i radośnie. Śpiewam sobie świąteczne piosenki i wyjadam sushi z pudełka.

Jest tak pięknie, nawet gdy spędzam je kolejny raz z rzędu sam.

Treningowy worek przyjmuje kilka ostatnich prawych i lewych sierpowych.

Pieprzona gwiazdka.

Nienawidzę jej.

Nie, to Tony jej nienawidzi, bo to jego życie i jego samotne, do dupy święta.

Worek, na którym wyżywałem się przez ostatnie trzydzieści minut, buja się coraz słabiej, zupełnie tak, jakby był wahadłem metronomu.

Cyk, cyk, cyk, cyk...

Rozsiadam się wygodnie na obrotowym fotelu z popękaną tapicerką i wsłuchuję w harmonijne uderzenia.

Gitara elektryczna. Tak dawno nie trzymałem jej w dłoniach. To mój wspaniały prezent, który za dzień lub dwa podaruje mi uśmiechnięty kurier.

Mama na pewno wydziergała kolejny sweter z czerwonej włóczki, mimo że zdaje sobie sprawę z tego, że z zapakowaniem i ułożeniem go pod świątecznym drzewkiem będzie musiała jeszcze poczekać.

Płakała.

Ja również.

Mówiłem: „To tylko kilka miesięcy, mamo. Zobaczysz, że szybko miną i niedługo znów będę jadł twoje czekoladowe pierniki".

Skłamałem?

Minęły już cztery cholerne lata, pierniki kupuję w sklepie spożywczym naprzeciwko.

– Jeszcze jeden dzień milczenia – mruczę, ściągając nerwowo rękawice – a po prostu oszaleję.

Rzucam je byle gdzie, ot tak, na podłogę. Obie toczą się pod łóżko i tym samym dołączają do rzeczy, które od pewnego czasu w ten sposób tam gromadzę. Bo coś mi tego dnia nie wyszło lub nie potrafiłem w inny sposób rozładować napięcia narastającego po każdej niby pomyślnej transakcji. Powinienem w takich chwilach skakać pod sufit, a jednak czułem tylko frustrację i obrzydzenie.

Miałem odjazd na wyciągnięcie ręki. Kilogramy dragów, za które niejeden ćpun dałby się dosłownie porżnąć piłą mechaniczną, byleby tylko mieć je przez chwilę dla siebie. A ja raz w tygodniu się tego pozbywałem.

– Coś jest nie tak. – Splatam palce dłoni, wbijając spojrzenie w leżący na parapecie telefon. – Coś jest, kurwa... nie tak.

Marco Caruso.

Nie dał znaku życia od czasu poinformowania mnie, że jego przyjaciel jest już zimny jak galaretka.

A ja czekałem. Nadal czekam, bo jestem cierpliwy i wyrozumiały.

Ale ileż można?!

Wiem, że jeżeli nie dostanę dzisiaj od Marca sygnału, telefonu, nie wiem, gołębia pocztowego, to mój raport do wydziału będzie wyglądał tak samo. Znowu.

Będzie zawierał informację o braku pieprzonych postępów.

To mnie dobija. Nawet nie chcę myśleć o zaciskającej się pięści wielkiego dyrektora Davida McKinseya. Zresztą nie muszę tego robić, bo śni mi się ona codziennie. Widzę, jak szef uderza nią z hukiem o biurko i krzyczy na cały wydział: „Bennett! Miałeś wypatroszyć rybę, ale wszystko zawaliłeś!".

To mój koszmar: złamana ambicja i zawiedzione zaufanie.

Boję się, że jedna z najgrubszych spraw ostatnich lat zostanie zamknięta, bo powierzyli ją niewłaściwemu człowiekowi – mnie.

– Muszę coś z tym zrobić. Czekałem, Marco, na twój pieprzony telefon – mówię do wyświetlacza, wybierając z listy kontaktów właściwy numer. – I jestem na tyle dobrym przyjacielem, że dzwonię, bo się po prostu, kurwa, martwię.

Kocham te swoje głupie wymówki.

Siadam na biurku i czekam, aż odbierze. Nie zawiedź mnie, Marco. Nie chcę myśleć, że źle wytypowałem i straciłem na ciebie kawał czasu z inwigilacji.

– Tony?

Oddycham z ulgą. Może dzisiaj uniknę koszmarnej pięści McKinseya.

– No Tony – odpowiadam, masując bolące lewe kolano. – Zapomniałeś o mnie, stary, czy co?

– Miałem właśnie do ciebie dzwonić.

– No co ty nie powiesz? – Śmieję się, sięgając po papierosa.

Chwilę klepię się po kieszeniach spodni, by znaleźć zapalniczkę. Cholera, zostawiłem w kuchni...

– Poważnie... Wiesz, co się wydarzyło, Tony. W ostatnim czasie miałem tak dużo spraw do załatwienia, że nawet włosów na głowie tyle nie mam.

– To chyba niewiele? – ironizuję. – Jesteś prawie łysy. Nie no, żartuję, masz piękną, bujną fryzurę.

– Tony, naprawdę lubię twój humor i doceń to, bo mało co w swoim życiu lubię. Ale masz rację. To porównanie było nietrafione, więc się poprawię... – zawiesza głos, gdy w tle słychać jego żonę. – No więc miałem tyle spraw do załatwienia, że nawet włosów na jajach tyle nie mam. Kurwa, przejdę do siebie, bo już mi zaczyna pieprzyć za uszami.

Nie odpowiadam, tylko w spokoju przechodzę do kuchni i siadam przy stole. Obserwuję przez okno plac zabaw, czekając, aż Marco ponownie się odezwie. Z powodu mroźnej pogody plac jest dzisiaj wyjątkowo pusty. Boston zawsze był zimny i suchy jak pieprz, dlatego zdecydowanie wolę swoją słoneczną Arizonę.

Tony nie zna Arizony. Urodził się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku w Bostonie, w rodzinie prowincjonalnego stolarza i przedszkolanki. Szczęśliwe dziecko lubiące watę na patyku.

Uwielbiam wymyślać ci dzieciństwo, którego nie miałeś, Tony. Interesujące zajęcie.

– Wykończy mnie – słyszę po chwili mocno poirytowany głos Marca. – Ona, jej wieczne marudzenie, wrzeszczący dzieciak i pyskująca nastolatka.

– Nie znam się. – Uchylam okno. – Nie mam takich problemów, wiesz o tym. Jak życie? Tak ogólnie.

– Jak w Madrycie!

– To zdecydowanie za gorąco, czekaj chwilę... – Odkładam telefon na stół i ściągam z siebie bokserkę. – Już – informuję. – To jak? Madryt czy jednak nadal pieprzony Boston?

– Tony, popierdoliło się. Wszystko stanęło na głowie.

– Chcesz pogadać?

– A nasze plany z zeszłej soboty są aktualne?

– Szósta? – Spoglądam na radiowy zegarek. – Albo szósta trzydzieści, bo muszę się wykąpać. Śmierdzę po treningu jak wieprz.

– Idealnie. – Wzdycha. – Muszę odreagować, wiesz, tak po męsku, i mamy do pogadania, Tony, więc szykuj się, bo to będzie długi wieczór.

– Nie jestem specjalnie zajęty – odpowiadam, podchodząc do szafy. – Dzieci nie płaczą, żona nie leży nago w łóżku, więc z chęcią ci potowarzyszę.

– Liczę na to. Laura zabiera dzieciaki do matki jakoś po szóstej, więc podjedź taksówką pod mój dom.

– Będę swoim autem. Biorę antybiotyki, więc alkohol odpada – zmyślam na biegu. – Niestety musisz to przeżyć.

– Co ci jest?

Na co by tu szybko zachorować? Nie mam ochoty po prostu pić i jutro zdychać.

– Zapalenie migdałków.

– Już myślałem, że jajek. – Śmieje się w głos. – Na gwiazdkę, Tony, sprezentuję ci jakąś dziwkę, bo aż mi cię szkoda. Ciebie i twoich marnujących się jaj.

Prycham. Nie wiedziałem, że tak często o nich myśli. Aż mi nieswojo.

– Czekają na tę jedyną.

– Tony, przyznaj się po prostu, że jesteś pedałem.

– Tak, ja też cię kocham. – Cmokam do słuchawki. – Będę przed siódmą.

– Miało być po szóstej!

– Oj, wybacz, muszę pogadać z chłopakiem.

– Kurwa! Tony!

Rozłączam się, ale zanim opuszczę mieszkanie, muszę napisać krótki raport dla agenta prowadzącego. Wyjmuję MacBooka i loguję się do bazy operacji Trojan Horse. W ostatnim tygodniu przesłanych raportów było jak na lekarstwo, a ściślej mówiąc: całe okrągłe zero. Jestem jednak przekonany, że dzisiejszy wieczór pozwoli mi to nadrobić.

Raport dobowy na dzień 20.12.2010, godzina 05:15 PM

Podejrzany Marco Caruso, ostatni kontakt telefoniczny o godzinie 05:09. Ustalam spotkanie z podejrzanym na godzinę 07:00 PM, najprawdopodobniej w A mezzanotte. Cele: uzyskanie od podejrzanego prywatnych informacji o śmierci Roberta Alessandra Vaniera.

Zamykam bazę, wylogowuję się i odkładam MacBooka na miejsce.

Czas na kąpiel i wieczorny wyskok na miasto, Tony.

***

Przejechanie kilkunastu przecznic Charlestown, bostońskiej dzielnicy, w której Marco wiedzie szczęśliwe rodzinne życie, zajęło mi dobre trzy kwadranse, choć zazwyczaj trwa to niecały jeden. Ruch na Dwudziestej Drugiej został wstrzymany przez kilka radiowozów i dwie karetki, bo jakiś nieszczęśnik, bardzo niezdecydowany, przez dwadzieścia minut nie wiedział, czy skok z okna czwartego piętra na główkę rozwiąże jego problemy. W ostateczności zrezygnował z tego pomysłu, gdy na trawniku przed budynkiem drobna blondynka padła z krzykiem na kolana. Nieszczęśnik uwierzył, gdy zapewniała, że nigdy go już nie zdradzi, i wszyscy byli szczęśliwi. Policjanci odetchnęli z ulgą, ratownicy również, bo nie będą musieli zbierać resztek mózgu z chodnika. Stojący w korku widzowie przedstawienia, na którego powtórkę nieznajomy z okna zaprosi przy następnej zdradzie ze strony jego pięknej Mary, Alexis czy Giny, też wydawali się zadowoleni.

Zatem, Mary, bądź wierna i nie utrudniaj życia innym ludziom.

Parkuję na poboczu ulicy, przy której mieści się dom Marca. Oby tylko nie obedrzeć podwozia o ten cholernie wysoki krawężnik.

– Tony!

Uchylam szybę, gdy z zewnątrz dociera do mnie stłumiony głos Marca. Standardowo, zanim ostatecznie wyjdzie, wróci do domu jeszcze około trzech razy.

– Tony!

Odmachuję mu, dając do zrozumienia, że słyszę.

– Jeszcze chwila i wychodzę, rzucę tylko karmę rybom!

– W porządku! Ale jak masz wśród nich złotą, to niech spełni moje życzenie!

– Jakie?!

Dożywotkę w pierdlu dla ciebie?

– Tajemnica! – Śmieję się i uruchamiam silnik. – Ale już o nim pomyślałem!

– To niech ci się spełni, Tony!

– Ta... – mruczę, stukając palcami o kierownicę. – Oby jak najszybciej.

Czekając te kilka minut, umilam sobie czas starym włoskim kawałkiem. Ach, kocham prostotę i melodyjność tego języka, choć pamiętam moment, w którym Marco skutecznie mi go obrzydzał. To był pierwszy miesiąc naszej znajomości, gdzie kilkunastokrotnie byłem świadkiem jego awantur ze wspólnikiem. Wykonywał wtedy to charakterystyczne dla Włochów machanie rękoma przy każdym podkreśleniu stanowczości i swojej racji. Na szczęście zdążyłem się do tego szybko przyzwyczaić i miłość do soleggiato Italia [1] powróciła bez towarzyszącego jej niesmaku.

Jedyny niesmak, jaki mi pozostał, to włoskie kobiety. Tam krowy są od nich ładniejsze, choć pewnie, tak jak wszędzie, zdarzają się wyjątki.

Widząc Marca zbliżającego się do mojego mercedesa, odblokowuję drzwi i zaczynam nucić refren kawałka lecącego z głośników.

Marina, Marina, Marina, Ti voglio al piu' presto sposar. O mia bella mora, no non mi lasciare, non mi devi rovinare...

O no, no, no, no, no! – Marco wtrąca swój wokal, kończąc tym samym zwrotkę, i rozwala się na tylnej kanapie jak jakiś pieprzony don.

Wyperfumowałeś się tak, by Laura nie wyczuła potem na tobie zapachu jakiejś klubowej dziwki? Zobaczysz, nadejdzie dzień, w którym skończysz jak eunuch – wykastrowany przez własną żonę.

– Kierunek: A mezzanotte? – pytam, choć jestem pewny, że nic innego nie wybierze, bo to stare miejsce spotkań całej tej przestępczej śmietanki.

– Wiadomo, Tony, ale najpierw zrób rundkę na Szesnastą – mówi, poprawiając spodnie w kroku. – Mam nadzieję, że Tina wyzdrowiała. Ostatnio ponoć dopadła ją grypa i miała problem z braniem do buzi. Strasznie kasłała, normalnie aż się bałem, że się zarażę.

– Za dużo zimnych lodów. – Śmieję się, zawracając na rondzie.

– Jak by nie patrzeć: dziwka to też człowiek. Ma prawo zachorować, a w ich przypadku niektóre choroby można nazwać wręcz zawodowymi.

– Tak, Marco – zerkam na niego we wstecznym lusterku – wszyscy wiemy, o czym mówisz. Naprawdę się nie boisz, że zarazisz się tym syfem?

– Myślę, że Opatrzność nade mną czuwa. – Rozkłada ręce. – Od dziesięciu lat mój fiut jest cały i zdrowy. Ale dość o nim. Tony, co u ciebie? – Opiera łokieć o zagłówek mojego fotela. – Ten tydzień był jak z piekła, wybacz, że nie dałem znaku życia.

– Pracowałem – odpowiadam obojętnie. – Zlecenie za zleceniem, nie miałem czasu nawet się po dupie podrapać.

Kłamię. Połowę tygodnia spędziłem na miejskiej strzelnicy, a drugą połowę zaliczyłem na macie z trenerem miejskiego klubu krav magi, absolutnym mistrzem w swoim fachu. Spuścił mi na początku taki łomot, że nie wiedziałem, jak właściwie się nazywam. Chester Bennett czy Tony Angel, czy może jeszcze inaczej. Całe szczęście parę porządnych treningów wystarczyło, bym sobie wszystko przypomniał, i to instruktor miał problemy z własnym nazwiskiem.

– To dobrze, Tony – potrząsa moim barkiem po chwili milczenia – że robota się kręci. Szkoda tylko, że przez całą tę sytuację pewnie przepuściliśmy towar, o którym ostatnio rozmawialiśmy.

– Nie ta furgonetka, to następna. Nie ma się co martwić.

– To dobrze. Włącz mi Sabrinę. – Podaje mi kasetę, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Jesteś jedynym gościem, którego znam i który ma w aucie odtwarzacz na kasety.

– Czysta klasyka.

– I za to cię lubię. Jesteś niestereotypowy.

Śmieję się, gdy po chwili zaczyna lecieć ulubiony numer mojego przyjaciela o chłopcach szukających dobrej rozrywki. Marco ponownie klepie mnie w bark, gdy zaczynam skręcać w Szesnastą Ulicę. Bostońskie terytorium należące do dilerki, kurew i złodziei.

– Co do zamartwiania się, to wiesz, że nie należę do takich ludzi – mówi. – Może po prostu śmierć Vaniera...

– Marco, poczekaj, odpalę fajkę – przerywam mu, gdy tylko pada hasło „Vaniero".

Wkładam papierosa do ust i spoglądam na wysuniętą dłoń, w której Marco trzyma zapalniczkę.

– Ognia?

– Dzięki, ale mam swoją. – Uśmiecham się, gdy ogień podany przez moją hawajską kochankę wyzwala żar w końcówce trzymanego w ustach papierosa. Wsuwam zapalniczkę-dyktafon z powrotem do kieszeni i uchylam szybę mercedesa, by nie nasmrodzić w środku. – Mów dalej, przerwałem ci – zachęcam, by kontynuował zwierzanie mi się ze smutków po stracie przyjaciela. Wiem, jak umarł Roberto Vaniero, ale o pikantnych szczegółach miałem nadzieję dowiedzieć się od Marca.

– Ostatnio byłem niedostępny, Tony, więc wybacz. – Opiera się wygodnie, gdy lustruję go wzrokiem we wstecznym. – Spędziłem z Vanierem ostatnie dziesięć lat i nigdy, w całym swoim życiu, nie spotkałem bardziej konsekwentnego człowieka, rozumiesz? Imponował mi, potrafił wyegzekwować każdy złamany cent, dopilnować każdej zapłaty, obić każdą mordę, która wyłamywała się z panujących zasad. Vaniero był... tradycjonalistą, Tony, a jego pogrzeb – przykłada dłoń do piersi i pochyla się do mnie – udowodnił mi, utwierdził w przekonaniu, że Roberto ma dużą rodzinę. Zjednoczenie, Tony. Krew, więzi i honor. – Ściska mój bark dłonią. – Rozumiesz, Angel? Rozumiesz, o czym mówię?

– Powiedzmy, że nie do końca.

Bzdura.

Doskonale rozumiem to ich mistyczne ględzenie, ale myślę, że Marco ma też sporo racji. Gdy tylko uda mi się wniknąć głębiej, na własne oczy zobaczę odrodzoną tradycję i zasady starej włoskiej mafii, gdzie oprócz zarabiania brudnych pieniędzy liczył się też honor rodziny. Czyli coś, co zostało utracone po tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku, gdy proces nowojorskich bossów pięciu mafijnych rodzin dobiegł końca, skutecznie skazując oskarżonych na sowite wyroki stu lat więzienia. Federalna ustawa RICO[2], przed której użyciem długo wzbraniało się stanowe sądownictwo, wystrzeliła w kierunku przestępczego świata najostrzejszą amunicję. Wyrok zakończył złotą erę pieprzenia o dobru mafijnej rodziny. Ideały poszły w odstawkę, liczyły się już tylko pieniądze.

– Chciałbym ci powiedzieć o wielu rzeczach. – Odchyla głowę, spoglądając na chodnik, gdzie już zaczęły się pojawiać kobiety lekkich obyczajów. – Tony, zwolnij, rozejrzę się za moją Tiną, rozumiesz? Myślę, że moment na coś właśnie przyszedł.

– Wiedziałem. – Śmieję się, wyrzucając na chodnik niedopałek papierosa. – Od zawsze wiedziałem, że należysz do jakiejś sekty, Marco. Urywacie łby baranom i pijecie krew? – pytam, jadąc trzydzieści na godzinę, gdyż mój przyjaciel jest strasznie wybredny i chyba nie może się zdecydować, czy ruda, czy czarna, czy cycata blondynka, którą mijam, gdy uśmiecha się ochoczo.

O nie, kotku, wiem, że mogłoby być przyjemnie, ale boję się, że masz niezidentyfikowanego parcha na języku i mogłabyś mnie nim poczęstować.

– Lubię twój humor! Ale o tym już wiesz. Będę miał dla ciebie propozycję, Tony. – Poprzez lusterko rzucam Marcowi zaciekawione spojrzenie. – Mówiłem ci już, że ja o dobrych ludziach pamiętam. Obiecałem, że się odwdzięczę. Masz moje zaufanie, Tony. – Puka w szybę od swojej strony na znak, bym ją opuścił, więc to robię. – Ale tylko moje, a to niestety za mało. I jednocześnie dużo, rozumiesz? Zatrzymaj się.

– Słaby jestem z interpretacji wierszy. – Hamuję. – Ja prosty chłopak, rozumiesz?

– Układ za układ, korzyść za korzyść – mówi, machając dłonią do drobnej szatynki opierającej się o witrynę sklepu. Jak na moje oko ma nie więcej niż cholerne szesnaście lat. – Ja ci ufam, Tony, ale przed resztą będziesz musiał się wykazać. Im więcej jesteś w stanie zrobić, tym bardziej twoje akcje rosną. Teraz rozumiesz, Angel?

– Myślę, że zaczynam.

Lekko przestraszona nastolatka zbliża się do auta. Dziesięciocentymetrowe szpilki nie są jej chyba aż tak dobrze znane, co zdradza niepewny i chwiejny chód. Mocny makijaż i skąpy ubiór w postaci dżinsowej spódniczki i skórzanego stanika, na który nałożyła siateczkową bluzkę, ma chyba dodawać jej odwagi. Nie patrzę już w tę stronę, ale wiem, że nachyla się właśnie do mojego towarzysza, objaśniając cennik swoich usług. Zaciskam usta i podkręcam muzykę, bo nie mogę, kurwa, po prostu tego słuchać.

– Ja pierdolę... – syczę pod nosem, nerwowo sięgając po papierosa.

Chwytam leżącą obok zapalniczkę i podaję sobie z niej ogień. Wstrzymuję rejestrację. Nie będę tego nagrywał.

– To wsiadaj na tył, jest bardzo wygodnie.

Rzucam Marcowi spojrzenie w lusterku, bo chyba się lekko zapomniał.

– Pogrzało cię?! – naskakuję na niego. – Chcesz ją brać w moim aucie?

– Tony, obiecuję, że na lodzie się skończy. Jest na minusie. Sterczenie teraz na zewnątrz to żadna przyjemność. – Ponownie klepie mnie w ramię, co powoli zaczyna irytować. – No już, spokojnie, jak się dobrze spisze, to i za ciebie zapłacę.

– Żartujesz sobie, kurwa, ze mnie? Ona ma z siedemnaście lat i jest w wieku twojej córki, do cholery! Nie przesadzasz trochę?! – warczę, gdy drzwi mojego mercedesa otwiera nieletnia szatynka.

Przecieram twarz dłonią i zaciągam się tytoniem. Mam to w dupie, nie chcę tego słuchać ani na to patrzeć.

– Ile masz lat, kotku?

– Dziewiętnaście.

– Ooo, faktycznie – prycham. – Ogromna różnica.

– Zajmij się może najpierw moim kolegą, bo jest dzisiaj wyjątkowo spięty.

Dziewczyna chichocze i wskakuje do mojego samochodu, a gdy zaczyna się gramolić na siedzenie z przodu, rzucam jej wymowne spojrzenie.

– Nie, dziękuję. Rób, co masz robić, i wypad.

Podkręcam muzykę jeszcze bardziej, bo to jednak moje auto i nie mam zamiaru z niego wysiadać, żeby marznąć na zewnątrz. Opieram łokieć o szybę, a głowę o zwiniętą pięść. Wbijam wzrok w witrynę sklepu, gdzie na ekranach wielkich telewizorów leci reklama pasty do zębów.

Marco zaczął się już dobrze bawić z dziewczyną, bo jego kolano co chwilę trąca mój fotel, zakłócając cholerny upragniony spokój. Co ja pieprzę? Jaki spokój? Typ, starszy od dziewczyny o ponad dwadzieścia lat, czerpie przyjemność na tyłach mojego samochodu, na co sam mu zresztą pozwoliłem, a mnie przed odstrzeleniem mu teraz tego, czym ona się bawi, powstrzymuje tylko nazwisko Angel, bo przecież jestem taki jak on. Wnikam w ten smród, a mój oddech miesza się ze skażonym przez ich oddechy powietrzem.

– Długo jeszcze? – Nie wytrzymuję, gdy zaczynam słyszeć przekleństwa padające z ust Marca i ponaglenia, by robiła to szybciej.

– Skup się! Trafiłem na jakąś cholerną nowicjuszkę. No, szlag by to trafił.

Nie mogę już słuchać, jak dziewczyna się dławi, bo za chwilę mi się tu porzyga, ale wiem, że nie mogę zareagować, więc zaciskam pięści, gdy mój oddech staje się niekontrolowanie płytki.

– Zaraz skończymy... No, dawaj, kotku, ruszaj się!

Dziewczyna podnosi głowę, a jej zapłakane oczy i rozmazany makijaż ukazują się w lusterku.

– Rozumiesz?! Ha?! Czy tracę na ciebie czas, bo ty nie umiesz sobie poradzić z...

– Marco, daj spokój – wtrącam się. Muszę to zakończyć, zanim ostatecznie wyprowadzi mnie z równowagi, a jego mózg rozpryśnie się na tylnej szybie. – Daj jej spokój – powtarzam.

– A proszę bardzo... – warczy. – I za tak fatalną obsługę nie mam zamiaru ci zapła...

– Skończ, kurwa! – Odwracam się z wściekłością w oczach. – Nie radzi sobie z tobą, to pójdzie ze mną.

– Zmieniłeś zdanie? – cieszy się.

Nie odwzajemniam uśmiechu. Wpatruję się w tę pieprzoną nastolatkę, która sama chyba nie wie, w co się pakowała, wkładając stopy w zbyt wysokie szpilki.

Masz szczęście. Masz cholerne szczęście dzisiaj, że wsiadłaś do mojego auta. Jutro pewnie nie będzie już tak wesoło.

– Tak, zmieniłem – rzucam obojętnie. – Ale wyjdziemy na zewnątrz, bo potrzebuję w tym prywatności.

– Obsłuż mojego przyjaciela dobrze, bo to moja rodzina, a ja dbam o swoich, rozumiesz?

– Tak.

– Wysiadaj! – Marco dosłownie wyrzuca ją na chodnik, gdy ja zatrzaskuję drzwi od strony kierowcy.

Dziewczyna upada na kolana, ledwo łapiąc oddech. Chwytam ją za ramię i podnoszę, gdy niezdarnie próbuje założyć but. Robi mi się jej żal, a jednocześnie odczuwam wściekłość, bo wiem, że pomimo tej sytuacji będzie to robić dalej. Prowadzę ją za róg sklepu, przechodząc za śmietnikowe kontenery, gdzie nie dociera światło. Puszczam jej ramię i w tym samym momencie pada przede mną na kolana, chwytając dłońmi pasek dżinsów.

– Obiecuję, że się postaram – chlipie, odpinając sprzączkę. – Tylko nie rób mi krzywdy.

Odpycham jej rękę i odsuwam się o krok. Zdezorientowana, z cieknącymi po policzkach łzami, wpatruje się we mnie i pewnie myśli, że za chwilę wyjmę tu gnata i po prostu ją odstrzelę.

– Wstawaj – mówię. – I się uspokój, nie będziesz mi nic robić.

– Ale jak to... – Zaczyna drżeć, obejmując się ramionami.

– No tak to. Trafił ci się trudny klient. – Zdejmuję z siebie kurtkę pilotkę i narzucam jej na ramiona. – Podnieś się. – Chwytam ją za rękę. – Jest grubo na minusie, a ty siedzisz prawie gołą dupą na betonie. Serio, kurwa? – pytam, gdy przestraszona nadal opiera się plecami o kontener. – Naprawdę nie ma innych, lepszych sposobów na zarobienie kasy? Ile masz lat? I nie kłam, ze mnie idioty nie zrobisz. Gdzie są twoi rodzice?

– Szesnaście... – duka. – Nie wiem... pewnie gdzieś chleją. Jestem tu pierwszy raz. Błagam cię, daj mi papierosa, muszę zapalić.

Przewracam oczami, ale spełniam prośbę. Kolejna nieletnia, która nie wie, gdzie szukać pomocy. Podaję jej ogień, sam również odpalam papierosa. Zaczyna telepać mnie z zimna, bo zostałem w koszuli z krótkim rękawem. Ale jej ta kurtka przyda się zdecydowanie bardziej.

– Mimo wszystko: czemu ulica?

– Bo nie wiem, gdzie mam się podziać.

Wpatruję się w jej trzęsącą się dłoń, gdy ponownie przystawia papierosa do ust.

– A ty to, kurwa, kto? Anioł stróż? Czy dobroduszny szofer, że się nade mną zlitowałeś?

Prycham.

– Nie chciałem, żebyś mi obrzygała samochód. – Zaciągam się, wsuwając dłoń do kieszeni spodni. Gluty w nosie mi zamarzają. – Chcesz, żebym ci pomógł?

– Dam sobie radę.

– No właśnie widziałem, jak sobie dawałaś radę. Normalnie pełen profesjonalizm. Wiesz, że narażasz życie? Jesteś tego świadoma czy nadal będziesz zgrywać odważną?

– Źle trafiłam i tyle! – Ściąga z siebie kurtkę. – Masz, nie chcę jej.

– Zatrzymaj. – Odsuwam jej rękę, ściska pilotkę za kołnierz. – Podam ci pewien adres, ale musisz mi obiecać, że się tam zgłosisz.

– Niby po co? – fuka, ponownie zakładając kurtkę na ramiona.

– Po pomoc. – Wyciągam dłoń w jej kierunku. – Podaj mi telefon, zanotuję ci.

– Masz mnie za idiotkę?! – Puka się w czoło. – Dam ci telefon, a ty z nim spieprzysz. O, nie! Może jestem młoda, ale nie głupia!

Nadal stoję z wysuniętą dłonią i grymasem na twarzy. Cały się trzęsę i za chwilę nie dam rady wypowiedzieć już ani jednego słowa, bo lód zetnie mi szczękę.

– Wyglądam ci na złodzieja? – pytam, podnosząc zmarzniętą brew. – Poza tym oddałem ci kurtkę wartą osiemset dolców, więc po co mi twój telefon?

– Serio tyle kosztuje?!

– Tak. – Wywracam oczami. – Możesz ją sprzedać, ale daj mi telefon, bo muszę już spadać. Obciąganie nie trwa pół godziny.

Chociaż w twoim przypadku bym polemizował, ale mniejsza o to.

Dziewczyna niechętnie podaje mi stary model telefonu ze zbitą szybką. W elektronicznym notatniku zapisuję docelowy adres i numer.

– Zgłoś się tutaj jutro. Obiecaj, że to zrobisz.

– A co, jeśli nie?

– Przyprowadzę do ciebie mojego kolegę – mówię stanowczo. – Znajdę cię i wcale nie żartuję. Nie mam żadnych problemów z tym, by monitorować całe miasto, dotarło?

Spogląda na telefon, przecierając dłonią nos. Robię to samo i w tym momencie słyszę wołanie Marca.

– Tony?! Wszystko w porządku?!

– Tak! Już wracam!

Spoglądam ponownie na dziewczynę i mam nadzieję, że widzę ją w tym wydaniu ostatni raz. Jeżeli zgłosi się tam, gdzie jej wskazałem, to są na to ogromne szanse.

– Daję ci szansę. Reszta zależy od ciebie.

– Kogo tam zastanę? – Potrząsa telefonem.

– Osoby, które ci pomogą. To ośrodek pomocy nieletnim – odpowiadam, oddalając się. – Masz całe życie przed sobą, a tutaj je szybko i boleśnie stracisz. Pomyśl o tym.

Zostawiam ją między dwoma kontenerami i mam cichą nadzieję, że nie będzie jednym ze śmieci, którymi pomiata się na ulicy. Nic więcej zrobić nie mogę i nie chcę. Wybór należy już tylko do niej. Przynajmniej raz moje nazwisko współgra z tym, co zrobiłem. Może teraz łaskawiej na ciebie spojrzę, Tony.

– Ale zimno! – Chucham w dłonie po wejściu do auta.

Marco siedzi z tyłu, w wygodnej pozycji, przekładając magazynki w broni. Z czystej ciekawości zerkam kątem oka na to, co robi, bo przy każdym naszym spotkaniu miał inny model. Rozcieram szybko zmarznięte palce i po chwili przekręcam kluczyk w stacyjce. Mam nadzieję, że nie będzie dopytywał, gdzie mam kurtkę.

– Wyczułeś dobry moment na skorzystanie, bo już miałem gówniarę wywalić z auta. Gdzie zgubiłeś kurtkę?

Kurwa. No cóż, po prostu powiem prawdę.

– Oddałem jej. Szkoda mi się tej dupy zrobiło, bo szczęka tak jej latała, że myślałem, że już nie skończy.

– Widzisz, Tony, nawet do obciągania trzeba posiadać talent... – mówi i dmucha w spluwę w momencie, w którym spoglądam w boczne lusterko. – Tak jak do zabijania – dodaje, przeładowując magazynek. W tym momencie zaczynam żałować, że wyciągnięcie mojej broni zajmie dwie i pół sekundy. – Do wszystkiego trzeba mieć talent, a nasza rodzina dzieli się na dwie grupy, Tony. Tych, którzy posyłają innych na drugi świat, i tych, którzy zarabiają pieniądze na różnych szczeblach... – zawiesza głos, celując w przednią szybę. Obserwuję go kątem oka, rozluźniając uścisk na drążku do zmiany biegów. – Więc powiedz mi, Angel, do której z nich chciałbyś trafić?

– Jak zginął Vaniero? – pytam, obserwując mijający nas na sygnale patrol policji.

– Został otruty.

Trucizna. Statystyki mówią, że w dziewięćdziesięciu procentach to damska robota.

– Zabijał czy zarabiał?

– Czemu o to pytasz?

– Sprawdzam, jakiej śmierci mogę się spodziewać, gdy coś wybiorę.

– I to, i to. Prawdziwy człowiek renesansu.

– Kiepsko – cmokam. – To w tej waszej sekcie nie ma roli szamana? Może do tego bym się nadał? Całkiem dobrze śpiewam, urozmaiciłbym obrzędy.

Marco korzysta z chwili, gdy zatrzymuję się na czerwonym świetle, i przesiada się na siedzenie pasażera. Jest dość postawnym facetem, głowę wyższym ode mnie, więc chwilę mu to zajmuje. Skręcam na parking do A mezzanotte. Jest dość zatłoczony, ale za kilka lub kilkanaście minut, gdy wejdzie tutaj gangsterka, miejsc parkingowych zrobi się zdecydowanie więcej.

– Sekcie... – prycha Caruso. – Tony, to, co możesz poznać, jest jak ten, kurwa, narkotyk, rozumiesz? Oglądałeś Chłopców z ferajny?

– Pewnie. – Uśmiecham się. – Jeden z lepszych filmów o mafii.

– Zgadzam się. Tylko że on ma chuja wspólnego z rzeczywistością.

– Więc czemu mnie o niego pytasz? – Gaszę silnik.

– Sam w sumie nie wiem, ale...

Na chwilę zapada cisza, której nie mogę znieść, więc zaczynam stukać palcami o kierownicę.

– Ale ten świat, Tony... Jeżeli raz w niego wdepniesz, to nie masz odwrotu i ulegasz. Robisz rzeczy, których może nawet czasami nie chcesz, ale nie masz wyjścia, bo inaczej cię zabiją.

– Oferujesz mi bilet na podróż w jedną stronę?

– Jeżeli będziesz lojalnie przestrzegał zasad panujących na rodzinnym rejsie, to może on być bardzo przyjemny. – Zbliża do mnie twarz. – A przede wszystkim korzystny, bo jak mówiłem, Tony: ja ci ufam, ale to za mało, bym mógł zabrać cię w rejs razem z innymi.

– Ile kosztuje bilet?

– A ile jesteś w stanie za niego zapłacić?

– Powiedzmy, że chcę zainwestować w swoje akcje. Co je podbije?

Marco się prostuje i mocno przeciąga. Wpatruje się we mnie chwilę, jakby wiedział, że to, co mi zaraz zaoferuje, będzie transakcją nie do odrzucenia. Jeśli to zrobię, pocisk o kalibrze dziewięć milimetrów przewierci się przez moją czaszkę, a ostatni obraz, jaki będę widział, to krzywa morda Carusa.

– Odcięcie jednej głowy, Tony – odpowiada w końcu. – Twoje akcje to gotowość do zabijania. Wchodzisz w grę... – przystawia mi zimny pistolet do czoła, a ja staram się nie tracić opanowania ani nie spuszczać z niego wzroku – ...czy wypadasz z planszy?

Pewnym ruchem ręki chwytam go za nadgarstek. Do tego momentu przygotowywałem się cztery pieprzone lata.

Mamo, kocham twoje pierniki, za niczym tak nie tęsknię.

– Kupuję bilet – oznajmiam, zaciskając dłoń. – Kogo mam zabić, Marco? Podaj mi to cholerne nazwisko.

_________

Przypisy:

[1] soleggiato Italia (wł.) – słoneczna Italia

[2] RICO (Racketeer Influenced and Corrupt Organizations) – ustawa federalna USA skierowana przeciw przestępczości zorganizowanej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro