Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 15

Dopijam ostatni łyk waniliowo-cynamonowego połączenia i odstawiam szklankę na tacę przechodzącego obok kelnera. Idąc do wskazanego stolika, odpinam guzik marynarki i siadam wygodnie na pozostawionym dla mnie miejscu. Odkręcam butelkę wody i przelewam połowę do wysokiego kieliszka. Upijam łyk i czuję, że spadł do mojego żołądka jak w bezkresną pustkę. Zrobiłem się głodny. Odwracam głowę w lewo, by spojrzeć na kuszący szwedzki stół. Po drodze trafiam wzrokiem na stolik dalej, gdzie siedzi trzech mężczyzn pochłoniętych rozmową. Piją alkohol, gestykulują, co chwilę przytakując sobie głowami. Wbijam wzrok w jednego z nich, ma czarno-siwy zarost. Siedząc między pozostałą dwójką, podpiera łokcie o blat stołu i układa dłonie w piramidę. Unoszę kieliszek i nie odrywając od niego wzroku, upijam łyk chłodnej wody.

No proszę, proszę... I mamy pierwszą rozpoznaną twarz.

Mecenas Travis Winston we własnej osobie. Prawnicza bostońska szycha. Właściciel czterech kancelarii prawnych w mieście. Absolutny ekspert w swoim fachu. Domyślam się, kto w takim razie zajmuje się księgowością Russo, i to akurat jej bardziej kreatywną stroną.

Zmieniam obiekt obserwacji, by nie pomyśleli, że zbyt uważnie im się przyglądam. Dwie kobiety około czterdziestki, które siedzą na skórzanej sofie, rozmawiając i pijąc czerwone wino, skupiły na sobie moją uwagę. Ale tylko na moment, bo do intrygującego mnie stolika podchodzi właśnie kolejna osoba, której twarz pojawia się zawsze, gdy toczone są rozmowy o pracowniczych prawach lub ich nadużyciach. Ochoczo podaje dłoń do powitalnego uścisku pozostałej śmietance i zaproszony, siada na jednym z wolnych miejsc. Szklanki z whiskey unoszą się lekko na dobry początek rozmów.

Powiedz mi, Mathiasie Stonie, co ty tutaj, gnido, robisz? Czyżby związki zawodowe pragnęły powrócić na łaskę mafii, a ty jako ich reprezentant będziesz w ich imieniu mielił tutaj ozorem?

Nadszedł chyba czas, aby spróbować tych włoskich specjałów. Przy okazji spinka do mankietu z chęcią posłucha, co panowie mają do powiedzenia.

Podchodzę do stolika i biorę w dłonie pusty talerzyk. Zapach ravioli jest tak intensywny, że nie sposób, abym je dzisiaj pominął, więc kilka z nich ląduje na talerzyku, zaraz obok soczystej parmeńskiej szynki i pikantnych listków rukoli. Kocham Włochy, choć moja praca skutecznie próbuje mnie do ich urokliwej natury zniechęcić.

– Mecenasie, gwarantuję panu, że ta lokalizacja to najlepsza inwestycja w ciągu przyszłych pięciu lat. Wzrost cen nieruchomości gwarantowany na około trzysta procent ich obecnej wartości. – Słyszę głos Stone'a, więc zaczynam napełniać talerzyk znacznie wolniej.

– To zaniedbana część miasta i mało atrakcyjny obszar dla inwestorów, choćby ze względu na słabą infrastrukturę drogową. Mieszkańcy masowo pozbywają się mieszkań w tej okolicy. Skąd więc taka pewność w pana słowach?

– Mecenasie, za bardzo sobie pana cenię, by pogrywać z panem tanimi spekulacjami. Dobrze pan wie, że pewne informacje dostępne są tylko dla zainteresowanych.

Czyli dla mnie, ja jestem naprawdę bardzo zainteresowany.

– Pana obecność tutaj, panie Stone, sugeruje mi, że mamy teraz najlepszy czas, abym objął swoim zainteresowaniem podany przez pana temat?

– Stan cenowy nieruchomości utrzymamy jeszcze około dwóch tygodni. Do momentu, aż wszystkie wystawione na sprzedaż posiadłości trafią do odpowiednich osób.

– Co potem?

– Skierujemy zamrożone dotąd miejskie fundusze na budowę dalszego węzła autostrady oraz stworzymy fikcyjną sprzedaż części terenu, na której nasz zaprzyjaźniony inwestor postara się o budowę jednej z najlepszych prywatnych klinik chorób serca. Tak że, jak pan widzi, mecenasie, okazja aż prosi się o pana przychylne spojrzenie. Sprzeda pan zakupione posiadłości z niebywałym zyskiem.

– Muszę przyznać, że interesy z panem, panie Stone, to doskonałe zakończenie tego i tak owocnego dla nas roku.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Och, co za bzdura, panowie. Największa jest po mojej.

Opuszczam wzrok na talerzyk, na którym prezentuje się pokaźny stos włoskich kąsków, którymi całkiem bez kontroli zapełniałem powierzchnię naczynia, podsłuchując rozmowę zacnego towarzystwa. Cóż, wypada teraz to wszystko zjeść i przetrawić wraz z poznanymi dowodami na podejrzenie popełnienia przestępstwa przez pracowników administracji miejskiej działających nielegalnie i w porozumieniu z przestępczym półświatkiem. Ten wieczór jest kopalnią złota i z pełną świadomością życzę sobie takich więcej. Te cztery spędzone na ulicy lata nie odpowiadają jakościowo nawet godzinie spędzonej tutaj. Warto było harować na ten awans, siedząc w bagnie wręcz po kolana. Dopiero teraz tak cholernie to doceniam.

Nachodzi mnie nieodparta chęć zapalenia papierosa przed tą włoską kolacją. Samotnie, gdzieś na zewnątrz, na świeżym powietrzu i koniecznie nie w obecności Marca, którego sylwetka w towarzystwie dwóch nieznajomych mi mężczyzn przemknęła szybko przez korytarz. Wspominał o fajerwerkach dla mnie, swoistej nagrodzie. Niecierpliwie wyczekuję momentu, w którym orzeknie, że mogę już swój bożonarodzeniowy prezent rozpakować.

Mijam kilka stolików, omiatając spojrzeniem obecnych przy nich gości, których, od kiedy się pojawiłem, nie zaszczyca swym towarzystwem ani dzisiejsza solenizantka, ani Russo, ani jego żona, Agnese, która swoim śpiewem mogłaby dopełnić słyszaną w tle muzykę do taranteli. Byłaby niczym Carmella Corleone na ślubie córki, a ja poczułbym wtedy, że spełniam dziecięce marzenie przeniesienia się w przeszłość wprost na plan filmowy "Ojca Chrzestnego".

Fascynował mnie ten mafijny świat, który jako mały chłopiec mocno romantyzowałem. Krew w nim nie była tak szkarłatna, a miłość niosła się echem wystrzałów z broni.

Romantyczne fantazje. Wkładam papierosa między wargi, wychodząc na półokrągły taras. Liźnij, Chester, brutalnej rzeczywistości.

Opieram się ramieniem o jeden z filarów podtrzymujących górny balkon i zaciągając się głęboko dymem, wodzę wzrokiem po oświetlonym brzegu ogrodowego basenu, którego dno skryło się pod pierzyną ze śniegu. Zamykam powieki, gdy w pamięci odtwarzam wczorajszy trzask pokrywy lodowej jeziora, na którego dno posłaliśmy kradzionego forda. Śnieg sypie coraz mocniej, do tej pory pewnie nie ma już po tym śladu, w przeciwieństwie do rozwalonej czaszki Amantiego, którą, mam nadzieję, wnikliwie się już zajęto, tak jak pociskiem, który w niej utknął. Czekam na jakąkolwiek informację dotyczącą identyfikacji broni, z której strzelano. To niewiele, ale lepszy taki punkt zaczepienia niż żaden. Przyzwyczaiłem się już do chodzenia w tym świecie częściowo po omacku.

– Nadal palisz to mocne, przemytnicze gówno?

Wychylam się nieznacznie za filar, słysząc głos dochodzący z drewnianej altany obok. Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie to, że z całą pewnością należy do młodej dziewczyny. Nie dostrzegam jednak jej twarzy. Jest zbyt ciemno, a w tle żarzą się tylko końcówki dwóch papierosów. Dopalę swojego i wracam do salonu. Zbyt wiele ciekawych rozmów może mnie ominąć.

– Tylko prawdziwi gangsterzy są w stanie to palić.

– Prawdziwi gangsterzy trzymają w zębach cygara.

Uśmiecham się, myśląc o swoim, które zostawiłem na stoliku. Dziewczyna ma dobry gust.

– Za dużo filmów o gangsterach.

– Och... – chichocze. – Na pewno tak, a teraz do rzeczy, Carlo. O czym chcesz ze mną porozmawiać, bo jeżeli znowu o tym, co myślę, to tylko tracisz czas.

No proszę, chyba naszła mnie ochota na drugiego papierosa. Już wiem, kim jest jeden z rozmówców. To mój ulubieniec z orlim nosem z kokainowej imprezy, który wczoraj zgrzytnął mocno zębami, gdy Luca zaproponował mi posadę głównego księgowego w swoim kasynie.

– Marie? Wytłumacz mi dlaczego.

I zagadka rozwiązana. Znalazłem poszukiwaną zgubę. Masz subtelny głos, młoda Russo, który pobudza wariacje wyobraźni o tym, jak dzisiaj wyglądasz, ale równie interesujące jest to, czemu Carlo traci u ciebie czas.

– Dlatego. Tłumaczyłam ci to już dwa miesiące temu i to ze trzy razy. Czego nadal nie potrafisz pojąć?

– Właśnie, to było dwa miesiące temu, ale od dzisiaj, Marie, wszystko się zmieni, rozumiesz?

Prycham. Kolejny sprawdzający możliwości dedukcji. Rozumiesz to, rozumiesz tamto... Cholernie wkurzające.

– Carlo...

– Nie jestem tutaj bez powodu, bo Vaniero mi coś obiecał. Pracowałem dziewięć lat na ulicy, ale dosyć tego. Rozumiesz, Marie? Wchodzę w struktury, w końcu przeskoczyłem ten pieprzony mur.

– Ale po co mi o tym mówisz? Poza tym Vaniero obiecywał wiele rzeczy... – chwilowo zawiesza głos, bo pewnie zaciąga się papierosem – ale nieważne.

Spalam tytoń do końca i gaszę w stojącej popielniczce. To było ciekawe, Marie. Obiecywał? Powiedziałaś to lekko zawiedzionym tonem. Czyżby Vaniero nie ze wszystkich obietnic się wywiązywał?

A przede wszystkim, komu konkretnie były złożone te obietnice?

Muszę zapalić drugiego. Ta rozmowa jest zbyt interesująca.

– Chcę, żebyś mnie w końcu doceniła. Spojrzała na mnie inaczej. Porzucam ulicę. Nie zadowalają mnie już te śmieci.

– Jezu, Carlo, ale jakie to ma znaczenie?

– Takie, że będę kimś więcej niż chłopcem na posyłki. Vaniero widział we mnie talent.

– Ale to nie ma nic wspólnego z tym, co chcesz, aby się zrealizowało.

– Bo?

– Bo ja mam swoje życie, które mój ojciec cholernie szanuje. Czy ty uważasz, że jestem jakąś córą bossa na wydaniu i im ktoś wyżej postawiony w hierarchii, tym ma większe szanse, by posiąść moją rękę? Kurwa, Carlo! Nie jesteśmy rodziną królewską! Wpadłeś w jakiś obłęd, to jest nienormalne.

– Zależy mi na tobie.

– Odsuń się i nie przekraczaj więcej tej odległości.

– Przepraszam, ale tak, w jednym masz rację. Popadłem w obłęd, jestem w tobie cholernie mocno zakochany. Mówiąc wprost, zrobię dla ciebie wszystko.

– Przestań. Daj sobie spokój. Powiem ci to ostatni raz, nie jesteś w moim typie i nie czuję tych pieprzonych motylków w brzuchu, gdy na mnie patrzysz. Nie wiem, jak mam ci to dobitniej przedstawić. Nic między nami nie będzie. Choćbyś miał zostać samozwańczym capo di tutti capi[1]. Po prostu się odpieprz.

– Marie...

– Odpuść, Carlo! Jeżeli chcesz zachować ze mną dobry kontakt, to po prostu mi się w ten sposób więcej nie narzucaj. Daję ci ostatnią szansę, a i tak już o jedną za dużo.

– Marie, poczekaj! Cholera! Pogadajmy!

– Muszę się przejść! Wystarczająco mnie wkurzyłeś! Nie idź za mną!

Uuu. To było mocne. Dała mu porządnego kosza i nawet trochę współczuję. Niestety wiem, co to znaczy fatalnie ulokować uczucia. Cierpieć z powodu miłości bez wzajemności.

Ale z drugiej strony, nic nie cieszy tak, jak niepowodzenie...

Wroga?

Czy Carlo jest moim wrogiem? Nie... To chyba złe słowo, obydwaj po prostu nie przepadamy za swoim towarzystwem. Pewnie nadal ma mi za złe śmianie się z żartu Marca o matce. Przynajmniej na to wskazuje jego zimny wzrok, którym obdarza mnie, stawiając kroki po schodach tarasu, na którym ja nadal przebywam, oparty o filar, dopalając drugiego papierosa. Dobra, to było niepotrzebne i głupie z mojej strony, nie powinienem reagować śmiechem, ale... No okej, mój błąd.

– Co ty tutaj robisz? – pyta, stając naprzeciwko mnie.

Podnoszę trzymanego między dwoma palcami papierosa, by porządnie się zaciągnąć. W tym samym momencie odrywam ramię od betonowego słupa i staję prosto. Gość jest o głowę wyższy ode mnie, nie mam zamiaru gadać do jego muszki.

– Palę – odpowiadam, wypuszczając dym. Kulturalnie, wprost na jego twarz.

Nawet nie drgnął.

– Nie zgrywaj mądrali, bo nim nie jesteś. Dobrze wiesz, o co pytam. Co tutaj robisz? – Zmniejsza między nami odległość. Spoglądam w dół, czy nie pobrudził moich idealnie wypastowanych butów. – W tym domu i w tym czasie.

– Dostałem zaproszenie. Zresztą jak wszyscy tutaj, w tym i ty.

– Przyszedłeś z Markiem.

– Być może.

– Być może to we dwóch robicie sobie nawzajem dobrze... – Odwraca głowę w lewo, patrzy na altanę i chyba zdaje sobie sprawę, że słyszałem całą jego słabą próbę zdobycia względów Marie. – Ale nie wnikam – ponownie krzyżuje ze mną wzrok – który z was w tym związku jest kobietą, bo bardziej zastanawia mnie inna rzecz. Chcesz wiedzieć jaka?

– Nie bardzo mam na to ochotę.

– W dupie mam twoją ochotę.

Słabo to zabrzmiało, ale jakoś przeboleję.

– No to... – rozkładam ręce – skoro muszę?

Carlo przygląda mi się przez chwilę zbyt uważnie, co zwyczajnie mi się nie podoba, nie wprawia mnie w pozytywny nastrój, wręcz mocno zbija z tropu, ale nie daję tego po sobie poznać. Zachowuję obojętny wyraz twarzy. Po prostu czekam, aż ponownie otworzy usta, racząc mnie odpowiedzią na wysuniętą zagadkę. I wiem, że będę miał z nim problem, bo jest wystarczająco negatywnie do mnie nastawiony przez swoją zazdrość, żeby zacząć przy mnie węszyć i szukać wszelkich dyskredytujących faktów.

– Wytłumacz mi, święty Tony od furgonetek...

– Mhm? – Zaciągam się dymem.

– Jak to jest, że za każdym razem, gdy koło ciebie przechodzę lub wystarczy, że jesteś w pobliżu, to czuję kurewski smród?

Chwytam palcami swoją żuchwę, którą w wielkim zamyśleniu zaczynam masować, spoglądając raz w lewo, raz prawo.

– Myślę, że znam odpowiedź na nurtujący cię problem. – Opuszczam dłoń i gaszę już ostatniego na dzisiaj papierosa, po czym obydwie ręce, mocno już zmarznięte, wsuwam do kieszeni.

– Czekam! Obiecuję, że jeżeli będę miał dzisiaj jeszcze dobry humor, to zachowam ją dla siebie.

– No to w takim razie myślę, że ten smród, Carlo, który jest dla ciebie tak nieznośny, to efekt tego, że gdy przechodzisz obok mnie, zwyczajnie... – zagryzam wargę, by powstrzymać śmiech – srasz w gacie. Co za tym idzie, czujesz po prostu własne gówno.

Carlo, którego twarz w jednej chwili zalała się wściekłą purpurą, chwyta mnie za klapy smokingu, a ja pozwalam, aby przyparł mnie do filaru. Nie stawiam się. Szkoda przed tańcem z Marie poplamić krwią białą koszulę. Byłoby to bardzo nieeleganckie.

– Tak ci jest, kurwa, do śmiechu?! Taki jesteś zabawny?! – Zaciska dłonie na materiale. – Nie pogrywaj ze mną – warczy, prawie wbijając swój nos w moje prawe oko. – I nie wchodź mi w drogę i na mój teren ze swoim chujowym talentem, nad którym Marco się tak spuszcza, rozumiesz? Nie chcę czuć twojego smrodu w naszym kasynie. To mój teren, zbyt ciężko pracowałem, by taki amerykański fiut całowany po dupie teraz się tam panoszył. – Odsuwa się ode mnie, zwalniając pięści z uścisku. – Liczę na to, że doskonale już wiesz, jaką dać Luce odpowiedź na propozycję, którą ci wczoraj złożył.

Przy ostatniej wysuwanej sugestii Carlo omiata mnie ostrym spojrzeniem, po czym odchodzi z przeświadczeniem triumfu, gdyż jego ostatniego monologu wysłuchałem ze stoickim spokojem. Nie warto było wdawać się w słowne utarczki, które mogłyby się skończyć wyrzuceniem nas obu z eleganckiego przyjęcia. Nie potrzebuję tego teraz. Awantura z nim nie jest warta całej masy informacji, które mogę tutaj zdobyć. Poza tym nie darowałbym sobie, gdyby przez brak mojego opanowania umknęła mi sprzed nosa szansa na poznanie Marie.

Poprawiam wyszarpaną marynarkę i przesuniętą w lewo muszkę. Z pełnym zadowoleniem, puszczając na razie w niepamięć minioną sytuację, wchodzę do salonu. Robi mi się przyjemnie ciepło po tych piętnastu minutach szczypania policzków przez mróz. Spoglądam na stolik, przy którym zostawiłem przygotowaną dla siebie kolację i pachnące cygaro. Jest pusty, wszystkie krzesła nadal pozostają wolne. Marco jest dzisiaj bardzo zapracowany, a ja czuję się już teraz wyjątkowo przez niego opuszczony. Trudno, po prostu poczekam, pozwiedzam i poobserwuję, więc przechodzę środkiem tego pięknego, urządzonego w prowansalskim stylu salonu, mijając po drodze slalomem kilka tańczących par. Gdy od stolika dzieli mnie już tylko kilka metrów, rozpinam marynarkę, by za chwilę spokojnie sobie spocząć.

– Tony!

Zatrzymuję się i spoglądam w lewo na pędzącego do mnie Marca.

– Tony! Wszędzie cię szukałem – mówi, a raczej dyszy, przeczesując palcami elvisowską fryzurę. – Kiedy jesteś potrzebny, to nigdy cię nie ma.

– Paliłem. Byłem na zewnątrz.

– Też byłem i cię nie widziałem.

– No to okulary, Marco, cóż ci mam więcej powiedzieć?

– Nic – rzuca i zaczyna zapinać guziki mojej marynarki.

– Co ty robisz?! – Odpycham jego dłonie. – Nie macaj mnie, odbiło ci?

– Już czas, Tony, więc doprowadź się do porządku – strofuje mnie, spoglądając w dół. – Masz na lewej nogawce popiół z papierosa. Chryste, Tony, chociaż tu nie bądź jak...

– Przestań... – cedzę. Schylam się i otrzepuję nogawkę. Prostuję się ze szczękościskiem, bo mam go ochotę teraz po prostu rozjechać. – Nazwij mnie jeszcze raz dziadem, a jutro...

– Marco!

Mam palpitację serce połączoną z maksymalnym wytrzeszczem oczu, bo znów słyszę jej subtelny głos, tym razem bezpośrednio za swoimi plecami. Marco wychyla się w prawo, a na jego twarzy wykwita szeroki uśmiech. Mnie paraliżuje. Nie potrafię nawet śliny przełknąć, a co dopiero się odwrócić. Po prostu boję się na nią spojrzeć i nie wiem, skąd się pojawiło we mnie to kretyńskie uczucie.

Caruso, widząc moje osłupienie, chwyta mnie za łokieć i robi mną obrót jak szmacianą kukiełką. Moje spojrzenie spotyka w końcu przenikliwy brąz jej oczu.

– Marie! – Marco puszcza moją rękę. – Czy mówił ci już ktoś, że przy tobie nawet gwiazdy na włoskim niebie bledną? – kończy, całując ją w dłoń.

Zaczynam powoli oddychać, wpatrując się w stojącą tuż przed nami dziewczynę z billboardu i zdjęć z akt sprawy.

Miałaś rację, Gianno. Na żywo jest jeszcze piękniejsza.

– Marco, chyba zacznę prowadzić specjalny zeszyt z twoimi powiedzeniami, ale dziękuję za komplement – chichocze, krzyżując ze mną spojrzenie i to wzrokowe połączenie, niezachwiane ani jednym mrugnięciem, trwa chyba zdecydowanie dłużej, niż powinno.

– Im jesteś starsza, tym piękniejsza. Marie, poznaj mojego przyjaciela. Tony wręcz nie mógł się tego doczekać.

Przysięgam, że jutro go rozjadę. Naprawdę to zrobię i będę miał święty spokój.

– W takim razie tym bardziej mi miło. – Wystawia smukłą dłoń. – Marie Russo.

Unoszę rękę, która drży jak po ostatniej koce. Te kilka sekund, zanim dotykam jej gładkiej skóry, rozwleka się w nieskończoność. Ta dziewczyna podziałała na mnie jak narkotyk.

– Anthony... – przedstawiam się ze wzrokiem utkwionym w jej oczach. – Benn... – Jezu! – Angel – dodaję, gryząc się w ostatniej chwili w język.

– Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy? – pyta, gdy opuszczam jej dłoń.

– Raczej nie. – Chrząkam w pięść. – Nie mieliśmy jeszcze okazji – odpowiadam Marie, która się we mnie wpatruje, co zaczyna mnie mocno onieśmielać. Uciekam wzrokiem do Marca. Przeprasza Russo i tłumaczy, że musimy na chwilę ją opuścić. Jej wzrok nie odrywa się ode mnie, przez co przelewa mi się w żołądku. Mam nadzieję, że tego nie słyszy.

– Marco, myślę, że chyba nic się nie stanie, jeżeli ukradnę wam jeszcze parę minut? – pyta i robi krok w lewo, stając już centralnie naprzeciw mnie. – Mam ogromną ochotę na taniec.

Rzucam jej szybkie spojrzenie, totalnie zbity z pantałyku. Doprowadziła mnie do tego, że odjęło mi rozum, bo zamiast to ja zaprosić ją do tańca, ona poprosiła mnie. Czuję się, jakbym sam sobie dał soczystego liścia porażki w relacji damsko-męskiej.

– Oczywiście, Marie, o ile Tony zacznie w końcu oddychać, może uda mu się wydusić z siebie jakieś taneczne kroki.

– O to się już, Marco, nie martw. – Uśmiecham się, robiąc lekki ukłon w stronę Marie. – Zatem? Zatańczymy?

– Z przyjemnością.

Marie odstawia na stół kieliszek z szampanem i zerkając kokieteryjnie, pozwala mi poprowadzić się w głąb salonu. Dotarłszy tam, układam jedną z dłoni na biodrze Marie, a w drugą ujmuję jej delikatną rękę i unoszę ją, splatając nasze palce. Kołyszemy się w rytm aksamitnego głosu Sinatry i jego "Killing me softly", spoglądając sobie głęboko w oczy.

Dziewczyno... Wiesz, o czym teraz myślę? Że nie zabijasz mnie delikatnie swoją piosenką, jak nuci Włoch, ale wręcz przeciwnie: czuję, że żyję. Taniec z tobą uśmierca wszystko wokoło, co smakuje gorzką żółcią, bo praca i przyjemność znalazły nareszcie idealne połączenie. A poza tym... Chyba nie pamiętam, kiedy ostatni raz tańczyłem, a tym bardziej czułem bliskość ciepła kobiecego ciała. Zastrzyk endorfiny. A wszystko za sprawą twojej dłoni, którą wędrujesz z mojego obojczyka na szyję. Mrużę oczy, zerkając na pełne usta. Jaki kolor ma twoja szminka? Jarzębinowy? Nie wiedziałem nawet, że taki znam, ale mi się podoba. Nie mniej niż twój dotyk, którym drażnisz moją skórę. Zamykam oczy i przyciągam Marie bliżej, pozwalając oprzeć się różanym policzkiem o białą koszulę smokingu. Przyjemne rozluźnienie przywraca mi pewność siebie, która wcześniej wyparowała pod ogniem kobiecego spojrzenia... Otwieram oczy, ale niestety w najmniej dogodnym momencie na schodach dostrzegam Carla. Przygląda się nam, nerwowo rozluźniając muszkę i wychylając raz za razem alkohol ze szklanki. Hm... Marie? A może czas na mały obrót? Co ty na to? Nie spuszczając Carla z oczu, lekko wprawiam dziewczynę w piruet, a gdy ponownie znajduje się w moich objęciach i tyłem do naszego uważnego obserwatora, obdarzam go triumfalnym uśmiechem. Cóż, skłamałbym diabelnie, gdybym powiedział, że jego wściekła mina nie sprawia mi teraz przyjemności.

– A więc nazywasz się Tony Angel? Angel to twoje nazwisko czy przydomek nadany ci w tym brudnym świecie?

– Jesteś ciekawska, Marie – odpowiadam, prowadząc ją dalej w wolnym tańcu. – I tak, Angel to moje nazwisko.

– Wątpię, byś miał coś wspólnego z aniołem, prędzej z diabłem...

– Dlaczego? – pytam, szepcząc jej do ucha. – Diabeł to też anioł, tyle że upadły.

– Czyżby to nie robiło ci żadnej różnicy?

– Owszem. – Jej delikatną skórę na dekolcie pokrywa gęsia skórka, którą spowodował najpewniej subtelny dreszcz podniecenia. – Różnica jest znacząca, Marie, bo jako ten upadły mogę zdecydowanie więcej...

O Chryste... Skąd mi się takie teksty biorą?

– Tony... – Opiera czoło o mój obojczyk, lekko się przy tym śmiejąc.

– Słucham, Marie?

– No, muszę przyznać, że masz szansę zabrać Marcowi koronę króla powiedzeń i tekścików. I oczywiście z tym porównaniem żartowałam. Masz piękne nazwisko.

Zgadzam się, Marie, ale niestety nie jest moje.

– Dziękuję, to bardzo miłe i... uczeń przerośnie mistrza? – pytam rozbawiony, zauważając Marca, który podwija mankiet marynarki i stukając wskazującym palcem w zegarek, daje mi znać, że czas dzisiaj ponownie nie gra na moją korzyść. Bujając się z Marie dalej w rytm muzyki, odwracam się do Carusa plecami.

Spieprzaj, Marco. Nie waż się mi teraz przerywać.

– Zazwyczaj tak właśnie się dzieje, ale wracając do naszego pierwszego tematu, to naprawdę odnoszę wrażenie, że gdzieś się już spotkaliśmy.

– Marie, niestety, uwierz mi, że tak nie było.

– To niemożliwe – stwierdza pewnie. – Mam fotograficzną pamięć do mężczyzn z oryginalną urodą. Nie sądzę więc, abym była w błędzie.

Wspaniale. Nie dość, że pierwsza zaproponowała wspólny taniec, to jeszcze zaczyna rzucać mi komplementy. Odnotowuję kolejną porażkę. No ale przecież tak być dłużej nie może. Tony, weź się w garść. W przeciwieństwie do Chestera potrafisz chyba poflirtować, bo nie siedzi ci uparcie w głowie twoja była żona. Przecież to nie jest twój osobisty problem.

– I nie jesteś – odpowiadam, zniżając ton głosu.

– Tony, ładnie jest kłamać już na początku znajomości?

– Ale ja cię nie okłamałem, Marie. – Poprawiam delikatnie splot naszych palców. – Bo się nie spotkaliśmy, ale był pewien moment, kiedy mnie raz widziałaś, a przynajmniej myślę, że stąd właśnie możesz mnie kojarzyć.

– Jakaś większa podpowiedź? Nie ukrywam, że jestem bardzo ciekawa własnej ciekawości. Jeżeli można tak to określić... – Przygryza wargę, uwalniając dłoń z mojej, ale tylko po to, by obiema rękoma opleść moją szyję.

Synchronicznie z jej ruchem, odważniej obejmuję ją w pasie, wiedząc już, że jak na pierwsze spotkanie, jest wyjątkowo gorąco. Albo to tylko ja mam takie wzmożone odczucie po pięcioletniej izolacji od podobnych przyjemności.

– Klub nocny Red Dragon.

– Tańczyliśmy?

– Nie, przecież powiedziałem, że się nie poznaliśmy. Byłem tam raz z Markiem i przez jakiś czas ty i ja wpadaliśmy na siebie spojrzeniami.

– Och, a więc to stąd... – mruczy nieco zmieszana. – Z tego wieczoru mam raczej tylko przebłyski pamięci, ale jak widać, co najważniejsze, to w niej utkwiło. Zresztą pewnie wiesz, jak jest na takich imprezach, a to akurat było pożegnanie jednej z moich koleżanek przed wyprowadzką z Bostonu. Dużo alkoholu... – Chrząka, uciekając wzrokiem. – Zbyt dużo, więc jeżeli idiotycznie wariowałam na parkiecie, to o tym zapomnij.

– Nic nie widziałem. – Śmieję się, zauważając, jak jest speszona. – Może dlatego, że nie mogłem ci się wtedy przyglądać, a tym bardziej z tobą zatańczyć.

– Jezu... – prycha. – Dlaczego?

– Nieważne – odpowiadam, automatycznie spoglądając w stronę Marca, co Marie niestety zauważa.

– Och... Twoje spojrzenie mi to zdradziło.

– Czyli dobrze wiesz, że to temat rzeka.

– Wiem, że nie wszystkim z nich należy zawierzać. – Unosi podbródek. – A przynajmniej należy przesiewać ich słowa. Szczególnie wtedy, gdy mają wpływ na nasze prywatne kroki i te mniejsze, i te większe. Pamiętaj o tym.

– Skarbie, nie miej mnie za idiotę. Nie urodziłem się wczoraj.

– Jeżeli tak to zabrzmiało, to przepraszam, nie to było moim celem. Nie myślę tak.

– Nie przepraszaj, nie czuję się urażony – mówię, chcąc załagodzić niezręczną sytuację, którą po części sam stworzyłem. Jest mi głupio, bo zabrzmiałem tak, jakby Marie przykopała mi w moją mafijną męskość.

Rozbrzmiewają ostatnie dźwięki naszego tanecznego utworu, tym bardziej jestem na siebie wściekły, że za chwilę muszę zostawić ją i siebie w tak niedopowiedzianym momencie.

– W takim razie nie będę – powoli opuszcza dłonie, sunąc nimi po moich barkach – i dziękuję za miły taniec.

– To ja ci dziękuję. Sprawił mi ogromną przyjemność. – Śmiało ujmuję jej dłoń i jak nakazuje taneczny savoir-vivre, pochylam się, by ją delikatnie pocałować.

Aloesowy zapach skóry Marie będzie mi się dzisiaj śnił w nocy, a raczej Tony'emu, bo Chesterowi trudno będzie wyrzucić z pamięci brzoskwiniowy zapach ust Scarlett, i to już jest zbyt wiele. Takie pomieszanie to przecież prosta droga do śmiertelnego szaleństwa.

– W takim razie miłego wieczoru, Tony.

– Marie... – Zatrzymuję ją, gdy odwraca się, by odejść.

– Tak?

– Muszę teraz pójść z Markiem, ale mam nadzieję, że jeszcze cię dzisiaj spotkam. Ten wieczór należy przecież do ciebie.

– Być może tak – odpowiada, nieznacznie się uśmiechając. – A być może i nie – dodaje, ściskając moją dłoń.

– Dlaczego?

– Tony... – Wzdycha, przechylając głowę. – Przecież znasz odpowiedź. Oboje dobrze wiemy, że nie jesteś tutaj z mojego powodu ani też dla mnie.

Spoglądam na Marie, której głębia błyszczących oczu nie pozwala mi się od nich oderwać. Niestety muszę, bo tym razem na dobre odchodzi, pozostawiając mnie na środku salonu, wśród ludzi, którzy nigdy nie będą moimi przyjaciółmi, jak by tego chciał Caruso. Nie czuję się dobrze z tym, co od niej usłyszałem, bo gdyby to zależało teraz tylko ode mnie, od Tony'ego, to przetańczyłbym z nią cały wieczór, noc, a może i następny dzień. To właśnie chciałbym zrobić. Na to mam ochotę, zupełnie niewymuszoną, by być tutaj z jej powodu, nie mając tej całej świadomości, co robię, i tych pieprzonych związków z tym światem. Mógłbym pozostać Tonym, ale tylko na moich warunkach.

– I to jest właśnie ten moment, Tony... – dłoń Marco ląduje na moim barku – w którym w końcu możesz pomyśleć o jej majtkach.

Majtkach? W tej chwili myślę o tym, jak smakuje jej delikatna szyja.

– To dziewczyna z klubu, z którą nie pozwoliłeś mi zatańczyć.

– Widzisz, mówiłem ci, że wszystko w swoim czasie, ale już wiesz, że to, co mówi twój capo, ma rangę świętości.

– Nawet nie śmiem tego kwestionować – mówię, gdy docieramy do schodów prowadzących na piętro. Wchodzę na górę za Markiem, ale będąc już w połowie, odwracam głowę, bo słyszę męski głos dobiegający z parteru, który najprawdopodobniej właśnie wszczyna awanturę. Nie widzę gościa, ale rozpoznaję ten ochrypły krzyk. To Carlo. Przystaję, bo coś mi mówi, że po raz kolejny jestem przyczyną jego wzburzenia. Marco wszedł już na piętro, nie zważając na dobiegające z dołu głosy. Nie zwrócił nawet uwagi, że za nim nie poszedłem.

– To miałem być ja! Kurwa! To miałem być ja! – Słyszę szamotanie. – Pierdolone dziewięć lat, rozumiesz, Luca?! Tak powiedział Vaniero! To mnie mieliście przyjąć, nie tego amerykańskiego fiuta! To ja na to zasłużyłem! Kurwa!

A jednak. Znowu wszedłem ci w drogę, a nawet gorzej, kompletnie cię z niej zepchnąłem.

– Stul pysk, Carlo! Nie zapominaj, kto jest kapitanem i kto teraz dowodzi! To jego decyzja.

– A co się stało, kurwa, z decyzją Vaniera?! Opchnąłem więcej koki przez te dziewięć lat niż ten furgonetkowy cwaniak widział mąki w sklepie w całym swoim życiu! Skąd ten kutas się w ogóle tutaj wziął?!

Cmokam. To już nie wygląda dobrze. Gość zaczyna zbyt mocno węszyć.

– Vaniera już nie ma! Gryzie korzonki od pieprzonych kilku tygodni! Zamknij mordę i nie zapominaj, w czyim domu jesteś! Masz tu dobre cygaro, zapal sobie i spuść z tonu.

– Pieprzę to, Luca! Możecie mnie tutaj pocałować, wszyscy razem, a później z osobna! I przekaż aniołkowi, żeby nie fruwał zbyt blisko Marie, bo mu powyrywam skrzydełka, ale zrobię to tak, że więcej już się nie podniesie.

Co za przenośnia. Śmiem twierdzić, że oni wszyscy mają chyba poetycki talent.

Awantura cichnie. Słychać trzask drzwi wejściowych. Fatalny obrót sprawy. Typ jest kurewsko problemowy i nie sądzę, że przy tak złamanej ambicji walnie sobie piwko, potem ze dwie kreseczki i po prostu, jak gdyby nigdy nic, zwyczajnie mu przejdzie. Nie uniknę konfrontacji z nim, a od Marie odsuwać się nie zamierzam, nawet wręcz przeciwnie. Zastanowię się więc, co z nim zrobić, by nie zaczął grzebać w prywatnym życiu Tony'ego, bo zauważyłem, że zbytnio go ono interesuje, a co za dużo wiedzieć, to wiadomo, że niezdrowo.

– Tony! Czemu tutaj sterczysz?!

– Już idę, Marco – odpowiadam, wchodząc dalej po schodach. – Słyszałeś to? Carlo się awanturował.

– Słyszałem i nie jest tak, jak on to sobie upieprzył w tym kwadratowym łbie, ale o tym nie dzisiaj. Bądź spokojny – zapewnia mnie, gdy skręcamy w lewo, w wąski korytarz oświetlony ciepłą poświatą z wiszących na ścianach kinkietów. Nie ciągnę tej rozmowy, bo skoro Marco mówi, że mam być spokojny, to taki właśnie będę.

Spoglądam w prawo, na pierwsze mijane drzwi.

Cholera. Mam wrażenie, że wyczuwam intensywny aloes z miejsca, do którego prowadzą.

Ale dla mnie przeznaczone są dzisiaj zupełnie inne, te, które otwiera właśnie Marco. Ciemnobrązowe i bogato rzeźbione. Idealnie komponujące się z wnętrzem pokoju, którego próg przekraczam w eleganckich oksfordach, a pierwsze, co we mnie uderza, to intensywny zapach skórzanych mebli i książek nagromadzonych w regale znajdującym się na ścianie na wprost, zaraz za czarnym fotelem i masywnym dębowym biurkiem. Wszystkie tomy są ułożone w idealnym porządku. Spoglądam w lewo, na wysokie okna przesłonięte ciężkimi srebrno-czarnymi zasłonami, a po zrobieniu jeszcze kilku kroków w przód w końcu skupiam uwagę na obecnych w pomieszczeniu osobach. Mężczyzna około czterdziestki, ubrany tak jak ja w smoking, stoi za biurkiem, obok pustego fotela, i z kamiennym wyrazem twarzy śledzi moje ruchy. Jest jeszcze trzech innych, którzy wstali z sofy, jak tylko pojawiłem się w zasięgu ich wzroku. Jednego z nich widziałem już na parterze podczas przekazywania instrukcji kelnerowi, ale pozostałych widzę pierwszy raz tak tutaj, jak i w ogóle w życiu. Jednak nie jestem już tym zaskoczony, to nie dół piramidy, którą tworzą, ale sama cholerna góra. Któryś z tych mężczyzn na sto procent jest underbossem Russo i nadchodzi ten moment, kiedy w końcu się tego dowiem. To jest punkt kulminacyjny wieczoru. Ba! Co tam wieczoru, całych tych pieprzonych czterech lat wspinania się po tej drabinie. Marie po części miała rację, bo doskonale znałem motyw, dla którego Marco zaprosił mnie na jej urodziny. Stały się one okazją i przykrywką do swobodnego spotkania przestępczego półświatka. Spoglądam na blat biurka i nic, co się na nim teraz znajduje, nie wprawia mnie, Chestera, w stan totalnego osłupienia i nie sprawia, że moje dłonie stają się mokre. Wiem doskonale, co się wydarzy i jaki będzie miało przebieg. Dziesiątki razy czytałem zeznania mafiozów, w których dosyć szczegółowo opisywali cały ten magiczny rytuał oficjalnego przyjęcia w struktury mafii. Mam wiedzę i setki autentycznych historii w głowie, które w wielu momentach życia Tony'ego są jak pieprzone déjà vu. To mi pomaga odnaleźć się w tym świecie, a przede wszystkim w nim przetrwać.

Ale oczywiście bogaty w wiedzę Chester nie zapomina, że tak naprawdę jest nawet nie zielonym, ale bladym i mało wiedzącym nowicjuszem, Tonym, więc po prostu musi to zaskoczenie trochę poudawać.

Rozglądam się, nie odzywając ani słowem, odkąd tylko tutaj wszedłem. Pośród wszystkich zebranych brakuje człowieka, na spotkanie z którym tak ciężko pracowałem. Russo nadal jest nieobecny, ale się nie martwię, bo doczekałem momentu, kiedy jego obecność jest pewniejsza niż jutrzejszy wschód słońca.

Marco zamienia kilka szybkich i cichych zdań z mężczyzną o imieniu Luciano – to usłyszałem i mój guzik też – po czym podchodzi do mnie i nerwowo przecierając twarz, sprawia, że wygląda, jakby był bardziej zestresowany całym zdarzeniem niż sam Tony.

– Wszystko w porządku? – pyta, zerkając na drzwi wejściowe, które nadal pozostają zamknięte.

– A czemu miałoby nie być?

– Bo jak na ciebie, jesteś dziwnie spokojny... – Lustruje okolice moich dłoni, które trzymam splecione przed sobą. – Dobrze wyglądasz, ale obciągnij mankiety.

– Odstresowałem się w tańcu z piękną kobietą. – Uśmiecham się, robiąc to, co mi nakazał. – Powinienem się przywitać z resztą tu obecnych? Bo akurat w tym temacie nie wiem, co mam zrobić, nie wiem nawet, czy mogę.

– Później, Tony. Na spokojnie. Zaraz zaczniemy i pamiętaj, rób to, o co zostaniesz poproszony. – Obaj przenosimy wzrok na biurko, gdzie stoi już zapalona świeczka, a obok niej tradycyjnie obrazek któregoś ze świętych. – Jestem z ciebie dumny – pierwszy raz w życiu zauważam w jego oczach łzy.

Odwzajemniam to i jest mi kurewsko dziwnie, wręcz nieswojo. Pierwszy raz czuję się jak pieprzony oszust, bezczelny kłamca, wobec człowieka, który, tak myślę, mógłby zaryzykować dla mnie życie. A ja co dam mu w zamian?

Marco, obiecuję, że gdy życie Tony'ego dobiegnie końca, to zrobię wszystko, byś został z rodziną, a jedynym, co będziesz musiał zrobić, to nauczyć się kiedyś żyć, tak jak ja z nową tożsamością, bo dobrze wiem, co stanie się ze mną po zakończeniu operacji. Ja już nigdy nie będę sobą.

– Dziękuję, Marco... – Chrząkam. – I przepraszam, że tylko tyle, ale słaby jestem w słowne wyrażanie jakiegoś większego wzruszenia.

– Wiem. Znam cię, Tony. Można rzec, że cię wychowałem. – Kładzie ręce na moich barkach i lekko nimi potrząsa. – Jest w porządku, nareszcie tak, jak powinno być – dodaje, gdy skórę na mojej szyi owiewa ruch powietrza od zamaszyście otwieranych drzwi.

Russo!

Nie mówiąc nic, mija mnie i Marca. Biel jego smokingu wyróżnia się na tle ciemnych mebli oraz wizerunku pozostałych członków mafii. Czerń zaczesanych do góry włosów miesza się z oznaką chodzenia po tym świecie dłużej niż pół wieku. I tylko oczy, ich tęczówki, uchroniły się przed spowiciem tą gołębią bielą. Są smoliście czarne. Jesteś moim wyobrażeniem diabła, Russo, w tym cholernym białym garniturze.

I w końcu ja, anioł, przed tobą stoję.

To moja wielka chwila, pierwsze w historii i oficjalne przyjęcie stróża prawa w szeregi mafii. Będziesz sławny, Russo, jak żaden mafijny boss do tej pory.

Serce zaczyna mi walić mocniej, gdy nie spoglądając na nikogo z nas, agresywnie odsuwa szufladę biurka. Wyjmuje broń, którą mało delikatnie kładzie na blacie. Ponownie sięga dłonią w głąb szuflady i za chwilę ukazuje mi się podłużne, posrebrzane pudełko, które przesuwa na miejsce, obok tlącej się świeczki. Mam tylko nadzieję, że nie poplamię krwią mankietu.

– Zanim zaczniemy... – odzywa się w końcu mocnym i niskim tonem, zatrzaskując przy tym z hukiem szufladę. Podnosi wzrok, który utkwił we mnie jak sztylet. – Chcę, aby po wszystkim zostali ze mną kapitanowie. – Przesuwa spojrzenie na Marca oraz dwóch stojących obok niego mężczyzn, w tym jednego o imieniu Luciano. – Oraz consigliere. – Odwraca głowę, by spojrzeć na człowieka, którego jako pierwszego dostrzegłem po wejściu do tego pokoju. Miło mi poznać twoją kadrę, Russo, ale brakuje mi tutaj twojego underbossa. – Chcę powiedzieć jedno... – Unosi podbródek, lustrując swoich capo. – Że czuję wstyd! – warczy, zaciskając pięść. – Wstyd, że muszę zdejmować kapelusz z głowy i chodzić z nim jak po sklepie! Wyjaśnicie mi, panowie, co od miesiąca dzieje się w rodzinie. – Powraca chłodnym spojrzeniem do mnie. – A teraz chcę już zająć się Anthonym. – Wskazuje dłonią na przestrzeń przed biurkiem. – Podejdź bliżej. – Robię dwa kroki w przód. – Jeszcze bliżej. – Potrząsa dłonią. – Witaj, Anthony. – Pochyla się i chwyta moją rękę, którą mocno ściska w obu dłoniach.

– Również pana witam – odpowiadam, dziwnie zadowolony.

Rzucam szybkie spojrzenie na Carusa, który po zruganiu przez bossa wygląda tak, jakby dostał paraliżu mięśni. Jest tak spięty. Coś nie idzie w interesach, ale tego dowiem się później.

– Nie będę już przedłużał, to ważny dzień, bo urodziny mojej jedynej córki i można rzec, że ta data to będą również twoje drugie urodziny, Anthony. – Śmieje się, otwierając pudełko, które wyjął wcześniej z szuflady. – Przepraszam, ale zorientowałem się właśnie, że jesteś moim imiennikiem i przypomniało mi się moje własne zaprzysiężenie.

– W takim razie miło mi, że polepszyłem panu nastrój.

I korzystaj z niego, dopóki możesz.

– Zdecydowanie – odpowiada, trzymając wyjęty z pudełka srebrny szpikulec. – Anthony, lista naszej rodziny od bardzo dawna jest już zamknięta, ale zdecydowałem się, by przyjąć cię pod mój dach, by przyjąć cię do kręgu moich przyjaciół. Do rodziny, Anthony. Rodziny, która od dzisiaj będzie z tobą i dla ciebie, i tego samego oczekuje w zamian. Od dzisiaj twoi wrogowie są naszymi. Od dzisiaj twoje problemy będą również moim zmartwieniem. Gdy upadniesz, podniesiemy cię. Gdy poczujesz, że brakuje ci sił, zwrócisz się do nas, a my zaopiekujemy się tobą. Od dzisiaj, Anthony, obowiązuje cię omerta, zmowa milczenia. Za jej złamanie poniesiesz najsurowszą z kar. Rodzina to honor i niech będzie dla ciebie cenniejsza niż twoje życie. Podaj mi prawą rękę, Anthony.

– Jestem leworęczny. – Spoglądam na broń leżącą obok obrazka ze świętym. – Strzelam z lewej ręki, więc chcę, aby to była ta.

– Doceniam twoją dojrzałość, Anthony. W takim razie podaj mi lewą.

Robię to, czując po chwili nieprzyjemne ukłucie we wskazujący palec. Spoglądam na wybrzuszającą się kroplę krwi, gdy Russo podnosi kolejny symbol.

– To święty Benedykt Massari, patron naszej rodziny – mówi, podpalając obrazek, a gdy ogień zajmuje już jego połowę, kładzie mi go na dłoniach. – Niech twoją duszę pochłoną ognie, jak tego świętego, gdy zapragniesz kiedykolwiek wyrzec się rodziny. Pocieraj obrazek w dłoniach i powtarzaj za mną.

Nieprzyjemny żar drażni moją skórę. Rozcieram dłoń o dłoń, a sypiący się spomiędzy nich popiół jest moim własnym, bo czuję się, jakbym spalał swoje życie.

Tylko które?

– Niech piekło pochłonie mnie już na Ziemi – powtarzam za Russo, wpatrując się w stojące na biurku zdjęcie Marie. – Jeśli zdradzę rodzinę.

– Od teraz, Anthony, należysz do rodziny. Zostajesz w niej na zawsze. Będziesz dla niej żył i dla niej umrzesz, choćby ta śmierć miała być zadana z naszej ręki.

Opuszczam powieki, czując wypaloną wewnętrzną pustkę.

Chryste.

Wołam do Ciebie! Nie odbieraj mi za to skrzydeł.

_________

Przypisy:

[1]  Capo di tutti capi – szef wszystkich szefów. Po wojnie klanów, zwanej wojną castellamaryjską (1929 –1931), stanowisko szefa wszystkich szefów zostało zniesione w strukturach mafii. Uznano je za negatywne i niszczące wspólne interesy mafijnych rodzin. Bossowie, którzy stali na ich czele, byli sobie równi i żaden z nich (po utworzeniu Komisji Syndykatu, która była wypadkową wojny klanów) nigdy nie posiadał wiodącego głosu decydującego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro