Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13

Cholera by to wzięła!

– No zasuń się!

Warczę sam na siebie, siłując się rozporkiem. Nie dość, że na wariackich papierach kupowałem dzisiaj wymagany strój, to jeszcze przez wyjątkowo nierozgarniętą doradczynię od mody męskiej nie zdążyłem na występ dzieciaków. Jestem na siebie o to wściekły, bo na pewno na mnie czekały. Na swojego Mikołaja, który się nie pojawił, ale nadrobię to. Z samego rana pojadę do sierocińca i z ręką na sercu przeproszę te wszystkie zawiedzione oczy. Żywię głęboką nadzieję, że mi tę nieobecność wybaczą. Bo inaczej...

Marco, ty w pierwszej kolejności oberwiesz za ten rozwój wydarzeń!

– Dobra, daję ci ostatnią szansę, nie mogę iść z gaciami na wierzchu, no... Zasuwaj się!

Ciągnę suwak w górę i w końcu wędruje na swoje miejsce. Co za ulga... ale jestem tak czerwony na twarzy, że zebrane tam krople potu za chwilę zaczną parować. Ochładzam się zimnym strumieniem wody i przecieram twarz ręcznikiem, który chwilę później odrzucam mokry na suszarkę. Obserwując w lusterku swoje odbicie, poprawiam czarną muszkę. Nie spuszczam wzroku z siebie, a raczej z Tony'ego, bo mam teraz wewnętrzną potrzebę przeprowadzenia poważnej rozmowy z tym gościem.

Podpieram dłonie o umywalkę i postaram się brzmieć naprawdę znacząco.

– Dobra... Zanim stąd wyjdę, chcę powiedzieć, że to jest bardzo ważny wieczór, wręcz można rzec, że punkt kulminacyjny sprawy. Co mam na myśli? – Chwilowo przerywam, jakbym oczekiwał od Tony'ego, że pokręci głową, sugerując Chesterowi, że nie domyśla się, o czym on mówi. – Ano to, że jeżeli się nie dogadamy, to będzie, stary, bardzo źle, więc uważaj, co mam ci do powiedzenia. Masz się słuchać Chestera – przykładam wskazujący palec do powierzchni szkła – rozumiesz, Tony? Masz się, kurwa, słuchać Chestera! – Wytykam palcem swoje odbicie. – A wiesz dlaczego? Bo on jest ten rozsądniejszy i mądrzejszy, a ty jesteś... Nie no, nie powiem, że jesteś głupszy, bo nie jesteś, tylko... – Wciągam mocno powietrze i po chwili zastanowienia powoli je wypuszczam. – O! Ty jesteś ten bardziej porywczy i żądny krwi, co się bardzo Chesterowi nie podoba. Bardzo, Tony! – Chryste, wydzieram się sam do siebie we własnej łazience. – Ty coś odwalasz, bawisz się, popuszczasz hamulce, a potem to jego męczy sumienie! To jest bardzo niefajne, Angel, bo nie jesteś tutaj sam. – Pukam się w czoło. – Więc z łaski swojej spróbuj znaleźć z Chesterem kompromis, co oznacza, że nie możesz starać się go przekrzyczeć i uciszać jego zdrowego rozsądku, bo to sprawi, że będzie później bardzo wkurwiony, że... – Zatrzymuję potok słów, krzyżując wzrok z gościem w białej koszuli i czarnej muszce. – Chryste... To jest chore. – Opuszczam głowę, wzdycham głęboko i podnoszę wzrok. – Przecież ja gadam sam do siebie.

Bo to moje odbicie i mój głos unoszący się po pomieszczeniu.

Próbuję oddychać spokojnie i bez nerwów, kończąc tę beznadziejną jazdę w głowie. Sam doprowadzam do awantury, której nie da się wygrać. Dopóki przebywam w mieszkaniu, jestem sobą, ale gdy tylko przekraczam próg i wychodzę na zewnątrz, pojawia się on. To jak nieprzerwany krąg, przeklęta symbioza, konieczna konieczność uwarunkowana wszystkim, co jest dookoła, więc, Chester, przestań mieć pretensje do Tony'ego, bo to on tu mieszka i prowadzi życie, nie ty... Więc może właściwie to ty powinieneś się dostosować i zaakceptować w końcu jego popieprzoną naturę?

– Potrzebuję psychologa – stwierdzam głośno. – I to cholernie dobrego, bo jeszcze trochę, a wygoogluję sobie objawy schizofrenii.

Dzwoni telefon Tony'ego. Widzę numer Marca, więc kończę behawioralny kołowrotek i odbieram:

– Marco?

– Miałeś być o siódmej.

Rozszerzam oczy.

– Sądząc po twoim tonie... Jestem spóźniony? – pytam, wybiegając z łazienki.

– Całe pieprzone dwadzieścia minut! – skrzeczy, próbując krzyczeć na mnie szeptem. – Kurwa, Tony. Nie jesteś królową angielską, żeby na ciebie czekać.

– Przepraszam! – Trzymając telefon między uchem a barkiem, zakładam marynarkę. – Miałem małe problemy z... z popsutą spłuczką w kiblu.

– Co?!

– Nic! – odpowiadam, zawiązując sznurówkę prawego oksfordu.

– To się pospiesz, do złotej kurwy! Nie przynoś mi wstydu, Tony!

– Ja? – Prostuję się z powodu szoku. – Czy ja ci kiedykolwiek przyniosłem wstyd? Marco, przeginasz.

– Masz dwadzieścia minut! I ani sekundy więcej!

– To mnie nie zagaduj! Kończę! – Podrywam się i chwytam za kołnierz czarnego płaszcza wiszącego na krześle.

Jaki on wyczulony na spóźnienie. Poczuj się teraz, Marco, jak ja, gdy za każdym razem muszę na ciebie czekać!

Otwieram drzwi z zamiarem opuszczenia mieszkania i powrotu do niego najwcześniej po północy, gdy do moich uszu dociera dźwięk telefonu Chestera. To Kellan. Też sobie wybrał moment! Wystarczająco podenerwowany spóźnieniem podbiegam do biurka i odbieram kolejny telefon. Jestem jak pieprzona sekretarka.

Halo! Tu rezydencja Tony'ego! Halo, tu rezydencja Chestera!

– Co jest? – pytam, dysząc. – Tylko szybko, bo nie mam czasu.

– Pliki są puste.

Ugniatam czoło palcami. O czym on mówi?

– Jaśniej. Które pliki?

– Z twojego podsłuchu. Te, które przesłałeś ostatnio, gdy wróciłeś po kokainowej imprezie.

– Na gorszej w życiu nie byłem i niemożliwe, że są puste.

– A jednak, totalne zero.

– Włączyłem podsłuch. – Dłonią przecieram spoconą twarz. – Jestem tego pewien, musiało się coś nagrać.

– Pilnuj tego, co robisz, bo zaczynam mieć dosyć twoich cholernych pomyłek. Nie będę się z nich tłumaczył.

– Życie, Kellan, samo życie. Nie zawsze jest pasmem sukcesów i już ci mówiłem, ile kosztuje mnie pomyłka tutaj, a jak widzisz, nadal ze mną rozmawiasz. Mówiąc inaczej: nie popełniłem błędu.

– Więc gdzie są nagrania rozmowy Marca Carusa i Luki Sancheza?

– Nie wiem, kurwa. Nie mam czasu teraz rozmawiać – informuję, kierując się do wyjścia. – Jutro sam to sprawdzę i spróbuję odzyskać pliki. Być może... – zamykam mieszkanie na klucz – coś się niefortunnie usunęło.

– Kurwa, samo? Samo się niefortunnie usunęło?

– Powiedziałem, że to sprawdzę... – mówię tonem przypominającym syczenie węża. – Nie mam teraz na to czasu, bo wychodzę na bal do Russo. Jesteśmy w kontakcie.

Cholera.

Wracam do mieszkania i zostawiam tam telefon. Po wyjściu opieram się plecami o drzwi i miarowo oddycham. Muszę się uspokoić, nie dać ponieść emocjom. To tylko pieprzony kawałek plastiku z wbudowaną elektroniką i prostym softem. Rzecz awaryjna i nie ma innej opcji niż beznadziejny, techniczny błąd. Zaciskam powieki i odliczam od dziesięciu w dół. Nikt nie dotykał mojej hawajskiej dziewczyny.

– Stek bzdur. To nie miało miejsca.

Ruszam schodami do wyjścia, odruchowo łapiąc się za muszkę, którą znowu poprawiam, mimo że leży idealnie. Stek bzdur, bo choćby wpadła w niepowołane ręce, nie wyśpiewałaby tak łatwo swojej zawartości. Gorzej, gdyby ją ktoś rozebrał, wtedy nie dałoby się ukryć, że to prosty podsłuch, dlatego dzisiaj zapalniczka odda swoją pracę przypince od koszuli.

Docieram do przejścia dla pieszych i przechodzę na drugą stronę. Stawiam kołnierz płaszcza i wsuwam dłonie do kieszeni. Płatki intensywnie padającego śniegu roztapiają się na moich rozpalonych policzkach. To wszystko przez stres. Reaguję na niego bólem żołądka lub wyrzutem ciśnienia. Dzisiaj zdecydowanie to drugie.

Za rogiem ogrodzenia placu zabaw skręcam w lewo. Dosyć mroźny powiew wiatru wywołuje lekkie dreszcze i marzę już tylko o tym, by znaleźć się w ciepłym aucie. Przystaję jednak na chwilę, bo mój wzrok zwabia iskrząca się dziesiątkami kolorów ogromna choinka. Uśmiecham się, ale po chwili smutnieję, przypominając sobie, że pewnie o tej porze ubierałbym swoją, może zdecydowanie mniejszą, ale tę jedyną w swoim rodzaju, bo rodzinną i domową.

Nienawidzę gwiazdki.

Bo jestem samotny.

– Wesołych świąt!

Potrząsam głową, wybity z zamyślenia. Odwracam głowę w lewo i widzę parę trzymającą się za ręce, która mijając mnie, złożyła mi życzenia. Chyba mi, choć raczej na pewno. Nikogo innego tu nie widzę.

– Wesołych... – odpowiadam. – I spokojnych – dodaję, odwdzięczając się uśmiechem. Obserwuję ich chwilę, gdy odchodzą wtuleni w siebie, ale nie wiem, dlaczego to robię, skoro czuję wtedy drzazgę w sercu. Zbyt wiele wspomnień.

Chester, przestań się nad sobą użalać. Przekroczyłeś już próg swojego mieszkania.

Macham dłonią na zbliżającą się do mnie taksówkę. Mercedes się zatrzymuje, więc wsiadam do ciepłego środka. Cieszę przy tym oko kolejnym wspaniałym klasykiem tej marki. Brodaty mężczyzna w podeszłym wieku może się poszczycić dobrym gustem.

– Gdzie jedziemy? – pyta, włączając radio.

– Medfrod Street dwadzieścia siedem – przekazuję adres, chuchając w dłonie.

– Bardzo się panu spieszy? – pyta, ruszając z miejsca.

– Skłamałbym, jeżeli odpowiedziałbym, że nie – mówię, obserwując w szybie kamienicę, w której mieszkam. – A dlaczego pan pyta? – dodaję, widząc, że z tego wszystkiego nie zgasiłem światła w kuchni. Cholera.

Ale żelazko wyłączyłem?

– Jest niewielki objazd, wiem, bo dopiero stamtąd wróciłem. Awaria hydrantu, na ulicy dosłownie lodowisko do jazdy figurowej.

Szlag by to trafił, nie dojadę na czas. Marco zabije mnie na wejściu samą ilością złotych kurew.

– No trudno, nie wszystko można przeskoczyć. Rodzina poczeka z otwarciem prezentów.

Albo z fajerwerkami, które mi, Caruso, obiecałeś.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro