Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6

Grzebiąc w fusach porannej kawy, szukam magicznej odpowiedzi na pytania, przez które kolejną noc z rzędu spędziłem na twardym, kuchennym taborecie. Marnie to wygląda... Bliżej nieokreślona, czarna masa, w której końcówką łyżeczki rzeźbię znak zapytania. Czarna beznadziejność. Pozostaje tylko głośno westchnąć, odwrócić się i wyrzucić sztuciec do zlewozmywaka. Zaraz za nim ląduje filiżanka, bo przyspieszone bicie serca alarmuje, że trzeciej dawki kofeiny już nie zdzierży. Układam dłonie na blacie i wpatruję się w pustą szarą ścianę.

Może powinienem podejść i zaryć w nią mocno czołem, a wtedy dzięki odrobinie szczęścia strzępki myśli ułożą się w klarowną całość?

Otwieram oczy i spoglądam przez szybę na pusty i nieodśnieżony plac zabaw.

Co mam dalej robić? Sumienie nakazuje mi trzymać się blisko ciebie, Marie, mieć oczy dookoła głowy, reagować na każde grożące ci niebezpieczeństwo... Ale co wtedy z dalszą inwigilacją? Jak mam to ze sobą pogodzić? Obie te rzeczy są równie ważne. Gdybym naprawdę był Tonym, wszystko byłoby zdecydowanie łatwiejsze. Wybór byłby podany na tacy. Grałbym według jednych reguł, a propozycja twojego ojca dodałaby mi tylko skrzydeł. Byłbym wyłącznie z tobą i dla ciebie, a Carlo skończyłby wczoraj jako trup. Ochraniałbym cię, dziewczyno, objął skrzydłami, nie będąc rozdartym między jednym światem a drugim.

– Między piekłem a niebem... – mamroczę, kierując wzrok na sąsiedni pokój, skąd słyszę dzwoniący telefon.

Wstaję z miejsca i szurając odrywającą się podeszwą skórzanego kapcia, przechodzę do pomieszczenia.

Jest do dupy. Komplikuję sobie wszystko na własne życzenie. McKinsey ma rację. Nie nadaję się.

Podnoszę telefon i głośno kicham.

Mam już na ciebie uczulenie, Kellan?

Przysuwam fotel i usiadłszy, odbieram telefon.

– Tak?

– Cześć, zajmę ci tylko kilka chwil.

– Nigdzie mi się nie spieszy, ale słabo cię słyszę.

– Jestem na lotnisku. Zaczekaj. Wchodzę do budynku!

– Mhm...

Opieram głowę o fotel i przymykam powieki.

Andrew ponownie wybiera się na urlop? A proszę bardzo, choć zanim to zrobi, chcę od niego usłyszeć, jak się mają sprawy z Carlem, bo nie mam ochoty wypytywać o to Marco. Teraz jest to dla nas obu drażliwy temat.

– Dobra. Teraz mnie słyszysz?

Przeciągam się i ziewam.

– Słyszę... Co jest?

– Wczoraj mieliśmy spotkanie z kilkoma grubymi rybami. Dokładnie to z koordynatorami z Nowego Jorku i New Jersey. Klepali dwa tematy przez trzy godziny. Odsłuchali każdą minutę z twoich ostatnich nagrań, a później powiedzieli swoje. A w zasadzie to machnęli kilka szybkich podpisów i przypieprzyli się do paru rzeczy...

Przecieram oczy. Jeszcze tego brakowało.

– A teraz w efekcie tego lecę do Bostonu i będę tam całe trzy tygodnie.

Zapada między nami cisza zakłócana jedynie hałasem dochodzącym z lotniskowej poczekalni. Stukam palcami o kolano, czekając na podsumowanie tej słownej tyrady. Mdli mnie, bo gdy tylko ci z górnych stołków wtrącali swoje „ale", sprawy stawały na głowie. Cyrk. Zawsze wiedzieli wszystko lepiej niż ludzie pracujący bezpośrednio przy sprawach, nie wspominając już o tych, którzy fizycznie siedzieli na ulicy.

– Sam mam sobie dopowiedzieć resztę? – pytam po chwili.

– Jedyne, co musisz, to pojawić się w Biurze między siódmą a ósmą wieczorem. Wydaje mi się, że powinienem być już wtedy w Bostonie.

Ugniatam twarz dłonią.

Coś jest bardzo nie tak.

– Będę wtedy z Marco w Red Dragon.

– Powiedz mu, że masz prywatne sprawy do załatwienia.

Przewracam oczami.

– To tak nie działa. Skończyła mi się u niego taryfa ulgowa zwana żałobą. Poza tym wczoraj mu podpadłem. Co z Carlem? Wiesz, co z nim?

– Żyje.

– Macie go?

– On nie jest teraz najważniejszy.

– No oczywiście. W ogóle! – Podśmiewam się nerwowo. – Na darmo ryzykowałem życiem. Nie słyszeliście, co do mnie powiedział?

– A ty nie usłyszałeś, co ja powiedziałem teraz do ciebie?

Zaciskam palce na podłokietniku fotela. Nie mogę się wkurzać. Nic mi to nie da, a tylko przysporzy kłopotów.

– Sądziłem, że go przyskrzynicie dla jego własnego dobra, ale przede wszystkim po to, by wyciągnąć z niego, co wie, a jestem przekonany, że wie dużo, nawet to, kto bezpośrednio stoi za śmiercią Vaniero i Amantiego. – Biorę głęboki wdech. – Te rozwleczone wątki miałyby szansę na tymczasowe zamknięcie, dzięki czemu nie zaprzątałyby mi głowy. To tyle i aż tyle.

– A mnie się wydaje, że oczekujesz informacji co do nazwisk, których obawia się rozpieszczona córka Russo. Chester, nie widzisz, że wariujesz na punkcie tej dziewczyny i wszystkiego, co jej dotyczy? Źle to działa na tok sprawy, bo nie jesteś tam dla niej, więc nie baw się w Jamesa Bonda.

– Andr...

– Wiesz, że mam rację.

Zamykam w porę usta.

Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia, Andrew. A ja siedzę na fotelu w mieszkaniu w Bostonie i styczność z Marie i tym, co mi przekazuje, nie może nie oddziaływać na kierunek moich działań. Uczucia to osobista kwestia. Wiem, że muszę sobie z nimi radzić i nie pozwalać, by wpływały na trzeźwość osądów. Tego się trzymam. Poza tym kto powiedział, że te dwie sprawy nie są ze sobą połączone? Obawy Marie, śmierć mafiosa i jego współpracownika?

– Tak, masz rację. Odezwij się, gdy dolecisz, ale nie obiecuję, że będę pod telefonem.

– Chester, to nie jest prośba, tylko polecenie służbowe. Masz się pojawić w Biurze.

– Andrew, ja MOGĘ pojawić się w Biurze. I zrobię to, jeżeli spotkanie z Marco skończy się przed ósmą. W innym razie nie mam zamiaru przeginać pały, a teraz powiedz mi, o co chodzi. Przez cztery lata nie ściągaliście mnie na miejsce.

– Muszę kończyć. Mam odprawę.

– Zamykacie sprawę.

– Pogadamy na miejscu.

Rozłącza się. Zaciskam pięść.

– Jest za wcześnie.

Rzucam telefon na łóżko.

– Kretyni.

Spoglądam za okno, na uciekający czas.

Trzeci stycznia dwa tysiące jedenastego roku.

Przykro mi, Tony, ale dzisiaj najprawdopodobniej poznasz datę śmierci, choć na odejście, stary, jesteś zdecydowanie zbyt młody.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro