Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Święcący na czerwono napis „Rose" dzisiaj wyjątkowo stracił żywotność. Poszarzały i bez blasku nie kusi, by przepuścić w tych murach kilkaset dolców z wypłaty. Okrążam budynek i docieram do podwójnych drzwi prowadzących na zaplecze. Zsuwam szalik z twarzy i rozglądam się wzdłuż ulicy. Nie widzę czarnego chevroleta, ale mimo to mam pewność, że Matthew widzi mój gangsterski tyłek w czarnych wranglerach znikający za drzwiami lokalu.

Przemierzam korytarz, słysząc męskie śmiechy i głośne rozmowy, które będzie w stanie zagłuszyć tylko burczenie w moim żołądku. Ciążąca przy pasku kabura przypomina mi o naładowanym glocku. Naprawdę nie chcę go dzisiaj używać.

Dobra, wchodzę na salę, przekonując sam siebie, że tych sześciu wspaniałych odwracających wzrok w moją stronę nadal ma mnie za dobrego kumpla, czyli cwaniaka Tony'ego furgoneciarza. Nie będę ściemniał. Boję się. Zbliżam się do nich obsrany jak mały chłopiec.

– Cześć – rzucam do niskiego typka z szerokim nosem i siadam obok niego na hokerze.

Koleś kiwa podbródkiem na przywitanie, gdy układam ręce na dębowym blacie i splatam dłonie. Reszta męskiego towarzystwa obrzuca mnie spojrzeniem i wraca do rozmów przy piwie lub whisky. Poza nimi są totalne pustki.

Przykryte malarską folią meble, rozłożone rusztowanie, nieużywane krzesła oparte o stoły mówią, że się nie pomyliłem – wielkimi krokami zbliża się mój etat księgowego w kasynie Luki. Jego też już zauważam. Rozmawia przez telefon i kiwa do mnie dłonią, utrzymując zadowolenie na twarzy.

No ok, ale gdzie jest Marco? Byłoby mi przyjemniej, gdyby w końcu wyjaśnił, o co chodzi. Chcę się utwierdzać w przekonaniu, że wszystko jest jak dawniej. Musi.

Smętnie wijąca się przy rurze tancerka w białych stringach uśmiecha się powabnie, po czym podchodzi do mnie wybiegowym, wolnym krokiem. Spoglądam na nią, drapiąc się w czoło, a wtedy przykuca. Rozszerza nogi, a dłonie układa na kolanach. Majtki ma tak opięte, że zaraz pękną. Nie sposób tego nie dostrzec, gdy jest na wysokości moich oczu.

Opieram podbródek o dłoń i uśmiecham się delikatnie, siłą odrywając wzrok od... no cóż... przyjemnego widoku. W końcu przyglądam się jej twarzy, a ona mojej. Ładna dziewczyna, choć ma zrobione piersi i nie więcej niż dwadzieścia lat. Blondynka. Legalna czy też nie?

– Ty jesteś Tony? – pyta.

Od razu rozpoznaję wschodnioeuropejski akcent.

– Tak, a co?

Siada bokiem i zakłada jedną zgrabną nogę na drugą.

– Jestem Natasza – przedstawia się, świdrując wzrokiem moją twarz, klatę oraz ręce.

– Bardzo ładne imię. – Puszczam do niej oczko. – Takie nietutejsze.

– Marco polecił mi się tobą zająć, gdybyś się zjawił i na niego czekał – mówi, zaczynając bawić się sutkiem.

Przestaję szorować palcem po czole. Opuszczam dłoń na blat i rozglądam się po lokalu za Caruso. No tak, jak zwykle jest spóźniony, a ja mam wrażenie że robi to celowo.

– To bardzo hojne z jego strony, ale nie ma takiej potrzeby. Nie nudzę się, możesz mi wierzyć na słowo.

Blondynka unosi wyrysowane brwi w zdziwieniu i łapie mnie za podbródek, wbijając długi paznokieć kciuka w dolną wargę. Kipi mi w czaszce pod wpływem nagłego uderzenia gorąca.

Boże, ratuj mnie od tego sukuba!

– Na pewno? – mruczy.

Rzucam okiem w prawo, na drzwi z napisem „WC". Gówno prawda, jest potrzeba i to w tym momencie tak silna, że za chwilę blat przy którym siedzę, zacznie się podnosić.

Łapię Nataszę za nadgarstek i wstaję z hokera.

A co mi szkodzi? No co mi szkodzi choć raz w ciągu czterech lat porządnie sobie ulżyć?!

– Chodź – rozkazuję.

Przytrzymuję dziewczynę za biodra, a ona oplata rękoma moją szyję, gdy zsadzam ją ze stołu. Patrzy mi chwilę w oczy, wbijając lekko paznokcie w skórę, jednocześnie próbując mnie przyciągnąć, by dosięgnąć do ust. Blokuję ten ruch. Chyba oszalała, że będę ją całował. Domyślam się, co wcześniej trzymała w ustach.

– Bez takich czułości. – Puszczam do niej oczko, bo raczej wie, o co chodzi.

Przytakuje i wziąwszy mnie za rękę, prowadzi w kierunku schodów na piętro. Idę za nią, hipnotyzowany podrygującymi w takt kroków pośladkami. To tylko minutka, góra dwie. Nie zejdzie mi dłużej, a może nawet i krócej, bo jest bardzo prawdopodobne, że skończę radośnie, zanim ona zacznie cokolwiek majstrować przy moich spodniach.

Powoli wspinamy się po długich schodach.

Natasza odwraca się do mnie, a podniecenie maluje mi w tym momencie euforię na twarzy.

– Masz ładny uśmiech, Tony – mruczy, ściskając zachęcająco krągłą pierś dłonią.

– Och, dziękuję – odpowiadam, wchodząc na ostatni stopień schodów.

Prowadzony przez Nataszę do jednego z pokoi, lustruję jej ciało. Sunę wzrokiem od smukłej szyi, przez ramię, trącam wyobraźnią jej sutek, po czym zniżam się do brzucha. Puszcza moją rękę, gdy docieramy pod same drzwi.

Angel, dałeś się zwieść na pokuszenie.

Natasza, odwróciwszy się do mnie przodem, daje krok w głąb lekko oświetlonego pokoju, po czym chwyta mnie za koszulkę, zwabiając tym mój wzrok na kilka złotych bransoletek skrzących się na jej nadgarstku.

Bransoletek... Biżuteryjnych bransoletek...

Rozszerzam oczy i staję jak wyryty. Czuję się tak, jakbym dostał właśnie kilka razy w twarz dłonią pachnącą aloesem!

Boże, co ja wyprawiam?!

– Nie, przepraszam... Nie mogę. – Zapieram się ręką o futrynę, gdy Natasza próbuje wciągnąć mnie do środka.

– Tony, możesz... – Mrużąc kocie oczy, przesyła mi drobnego całusa. – Możesz wszystko. Zaoferuję ci naprawdę wiele i nie musisz za nic płacić. Full serwis, misiaczku.

Ujmuję jej rękę i odsuwam od siebie.

– Nie. Mówię poważne, nic z tego. Nie będę cię pieprzył.

Spogląda na mnie zaskoczona, więc się cofam i uciekam wzrokiem w bok. Walczę z pokusą. Całe podniecenie przestaje mnie rozgrzewać, a na jego miejsce pojawia się palący wstyd.

– Dlaczego? – Przypiera mnie do barierki i gładzi dłonią mój policzek. – Nie podobam ci się?

– No coś ty – podśmiewam się. – Masz perfekcyjne ciało, ale nie o to chodzi. – Chrząkam w pięść. – Zrobiłbym komuś straszne świństwo, a przynajmniej takie mam odczucie.

– Uuu... – nęci, nakreślając palcem wskazującym esy-floresy na mojej klatce. – Masz dziewczynę?

– Tak.

Tak? Mam? Nieważne. Formalny status jest nieważny. Czuję coś mocnego do Marie, a to świństwo nie pozwoliłoby mi później spojrzeć jej w oczy.

– Oj, Tony, tam na dole co niektórzy mają żony, a to jeszcze gorzej. No i jakoś nie reagują na ten próg jak wampir na czosnek.

– No widzisz? – Zaciskam dłonie na barierce, śmiejąc się z zakłopotaniem. – Taki ze mnie nieudacznik...

Natasza unosi palec i trąca czubek mojego nosa, a gdy się pochylam, szepcze mi do ucha:

– E tam...

Zaciskam powieki w reakcji na jej ciepły oddech.

– Szczęściara z niej.

– Alleluja! Angel!

Bogu dzięki! Pieprzony Caruso!

Otrząsam się i w nagłym przypłynie energii odsuwam od siebie sukuba. Natasza chichocze, gdy Marco wbiega po schodach, a ja drapię się po potylicy, latając wzrokiem po wszystkich ścianach. Chyba pierwszy raz tak bardzo się cieszę, że Caruso mi przerwał. No bo, do jasnej cholery, jak mogłem dać się tak podejść? Aha, i świetnie! Jeszcze Matthew z kumplem wysłuchali zaproszenia do niedoszłego seksu. Strach nawet iść się wysrać, żeby za głośno nie pierdnąć, ale wolę już, by usłyszeli uroki toalety, niż żeby nie słyszeli tego, że zaczynam mieć kłopoty. Lecimy z audycją na żywo. Po prostu muszę o tym nie myśleć. Pełen luz.

– Jak tam, Angel? – Marco wita się z dziewczyną buziakiem w policzek, po czym podchodzi do mnie i zarzuca ramię na mój kark. – Postawiłeś do pionu archanielską różdżkę? – pyta, potrząsając mną lekko, więc w reakcji krzyżuję ręce i głośno wzdycham.

– Jak zwykle cię rozczaruję – odpieram, szczerząc się od ucha do ucha.

– Dlaczego?! – Odskakuje ode mnie, szeroko rozkładając ręce, po czym składa dłonie. – Przysięgam, że podstawiłem ci najmilszą pupcię w Rose. Angel, w czym znowu jest problem?

Już mi się odechciało jego towarzystwa, co okazuję brakiem odpowiedzi i przewróceniem oczami. Natasza podchodzi do Caruso i splótłszy palce dłoni na jego ramieniu, unosi łydkę i kręci lekko biodrami.

– Marco, nie męcz chłopaka. – Spogląda na mnie z uśmiechem. – On jest po prostu zakochany.

Boże, uchowaj.

Tak entuzjastycznego śmiechu Caruso nie słyszałem chyba nigdy. Dosyć. Scena jak z głupkowatej komedii. Naprawdę nie płacą mi za to, by grać klauna.

– Marco, pogadamy? – odzywam się po chwili.

Caruso potakuje i klepie Nataszę w pupę.

– To skoro nie zrobiłaś mu lodzika, to zrób, złotko, kawusię, a nawet dwie. – Ponownie zarzuca ramię na mój kark i kieruje się ze mną schodami w dół. – Tony, no już, już! Nie złość się tak. Potraktuj to jako... O! Teścik na wierność! I ciesz się, bo nie oblałeś.

– Dziękuję, panie profesorze Caruso, za przydzielenie mi tego życiowego egzaminu – sarkam i siadam z Marco przy barze.

Dzwoni jego komórka, więc odbiera i chwilowo zajmuje się rozmową. Natasza pojawia się za barem, odziana już w koronkowy stanik, i raczy nas aromatem świeżo mielonej kawy. Częstuję Marco papierosem i sam również zapalam. Skupiam wzrok na obracanej w dłoni zapalniczce, by nie patrzeć na dziewczynę, której spojrzenie czuję na sobie cały czas. W końcu Caruso chowa telefon do kieszeni skórzanego płaszcza i przysuwa miedzianą popielniczkę, o którą jednocześnie strzepujemy popiół z fajek.

– Natasza studiuje zarządzanie – oznajmia Marco, odrzucając płaszcz za biodro.

Przestaję bawić się zapalniczką, podnoszę głowę i wybałuszam oczy. Krzyżuję wzrok z tematem rozmowy, a on podsuwa mi pod nos kremową filiżankę z czarną kawą z grubą warstwą bitej śmietany.

– Co? Zaskoczony? – pyta.

Prawie zachłysnąłem się w tym momencie własną śliną.

– Nieco tak... W życiu bym o tym nie pomyślał. – Śmieję się, prostując plecy.

Natasza lustruje mnie wzrokiem i unosi brew.

– To znaczy nie do końca... Nie tak to miało zabrzmieć. Każdy może zarabiać, jak chce, nawet ciągnąć laski. Praca jak praca, żaden tam wstyd. – Znów śmieję się głupkowato, unosząc dłonie. – Dobra, już się nie odzywam. Serio, ani słowem. Milczę.

Natasza się odwraca i zdejmuje z półki puszkę z orzeszkami, po czym stawia ją na blacie i bez słowa odchodzi.

– Luca nie wywalił laluni na ulicę, bo ma dobrą głowę do liczb. Pamięta nawet, ile razy mu ciągnęła – mówi Caruso, dzióbiąc się palcem w czoło. – Będziesz z nią pracował. Przyda ci się mała pomoc w prowadzeniu finansów kasyna, sam tych machloi nie ogarniesz. Potraktuj to jako prezent, takie ładne towarzystwo w pracy.

– Skoro tak... Ale chyba słabo zacząłem współpracę – mówię, zdejmując kurtkę.

Odrzucam ją na stolik obok, zerkając na Nataszę, która podaje chłopakom piwo i chwilowo krzyżuje ze mną wzrok, po czym odwraca go, zadzierając podbródek.

– To znaczy na pewno. Chyba obraziła się na mnie za sugestię, że studiująca dziwka to oksymoron.

– E tam! To dobra dziewczyna, a teraz drażni się z tobą dla zabawy. – Macha dłonią, dopala papierosa i gasi go w popielniczce. – Co u ciebie, Tony? Układa się, jak należy? Uleczyłeś smutek?

– Bywało lepiej, ale do przodu.

– Mimo wszystko dobrze to słyszeć. To jak? – Kiwa podbródkiem, ciesząc gębę. – Ty i Marie już tak na poważnie? Wiedziałem! – Zwija dłoń w pięść i szturcha mnie w bark. – Od początku wiedziałem, że wasze serduszka w parze cza-czę zatańczyły.

Sięgam po puszkę z orzeszkami i otwieram wieczko.

– Zadałeś pytanie i sam sobie odpowiedziałeś – stwierdzam, wrzucając kilka orzeszków do ust. – I nie dopytuj o więcej, bo im mniej wiesz, tym zdrowiej dla twojej niekończącej się ciekawości, a i przy okazji dla mnie.

– Chcę być pierwszym drużbą. To rozkaz, Tony! Rozkaz! – Śmiejąc się, celuje we mnie palcem.

Niestety, Marco, ale obawiam się, że nie będzie mi go dane wykonać i nawet trochę mi z tego powodu smutno. Ale koniec tego, porozmawiajmy o przydatnych sprawach.

– Będę pamiętał, Marco. Co jest? Zacząłeś przez telefon jeden temat, który nie brzmiał przyjemnie, a teraz co? Nic nie było, nic nie pamiętam?

– Na wszystko przyjdzie odpowiednia pora.

Jezu, jak ja tego nienawidzę.

– Jak masz mnie zjebać, to uważam, że to najlepsza pora, więc nie przeciągaj. Wiem, o co ci chodzi. O Giannę.

– Marco! Przyjechał! – słyszę za plecami.

Naszą uwagę od rozmowy odciąga typ, z którym przez chwilę siedziałem przy stole, zanim Natasza owinęła mnie kokonem pokusy.

Marco wstaje z hokera i upija łyk kawy. Spogląda na mnie, po czym wyciera chusteczką śmietankowe wąsy i mówi do Nataszy:

– Dziękuję, złotko, była pyszna. – Otrzepuje dłoń o dłoń. – Nie lubię się powtarzać, Angel. I pierwszy raz widzę kogoś, komu by się tak do opieprzu spieszyło. – Śmiejąc się, kiwa na mnie ręką, bym szedł za nim.

– Chcę mieć święty spokój.

Wypijam jednym chlustem kawę i zabieram ze sobą kurtkę. Doganiam Marco, który pędzi na zaplecze napięty jak żyłka.

– Poza tym podskórnie czuję, że na opieprzu się nie skończy. Dasz mi tak popalić, że mi się żyć odechce. Mam rację?

– Aleś ty marudny, Angel, aleś ty marudny. – Kręci głową. Śmieje się i klepie mnie mocno po plecach. – Czy ja powiedziałem, że zrobiłeś źle? – pyta, otwierając drzwi.

– No, nie do końca...

– A co powiedziałem?

– Że zrobiłem to za twoimi plecami.

– No właśnie. – Szczerzy się. – Więc zamknij dziób i skup się na tym, co jest teraz, bo mamy coś do obgadania. – Wskazuje dłonią na samochód dostawczy, którego nie było tutaj wcześniej.

– Jak pan każe.

Nie podoba mi się to. Nie lubię, gdy Marco jest zbyt tajemniczy. To zawsze oznacza wdepnięcie do szamba i radosne taplanie się w nim ze słowami na ustach: „Mmm, malinka, jak przyjemnie!". Mam nadzieję, że nie dorwał Petera, choć nie sądzę, aby to miało miejsce, bo inaczej już bym wiedział, że chłopak miał z niedoszłym teściem pogawędkę, która w najlepszym przypadku skończyła się dla niego połamaniem kończyn. W takim razie co on kombinuje?

Narzucam kurtkę i kaptur, bo znów sypie śnieg. Wsadziwszy dłonie w kieszenie, między ulotki, podchodzę do ciężarówki. Marco i Luca otwierają lewe i prawe skrzydło. Badam wzrokiem drewniane skrzynie ustawione na paletach. Nie mają żadnych oznaczeń czy stempli.

Co to, do cholery, jest?

– Spóźnione prezenty od Mikołaja? – żartuję, podchodząc bliżej.

Marco zdejmuje płaszcz i zarzuca go na mój bark. Wykręca mi nos od nadmiaru duszących perfum.

– A byłeś grzecznym chłopcem, Tony?

Cmokam.

– Ani trochę.

Rozbawiony Caruso wskakuje na przyczepę, a Luca zaraz za nim, choć akurat jemu chwilę to zajmuje, zanim podniesie nogę ważącą ze sto kilo. Nie no, przesadzam, z pięćdziesiąt.

– W takim razie należy ci się prezent – komentuje Marco, po czym zabiera się z Lucą za otwieranie jednej ze skrzyń.

Coś ukradli lub przemycają, to więcej niż pewnie, a w mojej gestii leży pociągnięcie ich za język, by rozgadali się o łupie.

Chłopaki, życzę miłej audycji.

Przytrzymuję się drzwi i wskakuję na przyczepę. Marco wyciąga z wnętrza skrzyni butelkę i potrząsa nią z taką radością, jakby w ręku trzymał co najmniej płynne złoto. Fakt, kolor cieczy dosyć do niego zbliżony. Etykietki również znajome. O resztę nie pytam. Entuzjazm Marco nie pozwoli mu na to, by się nie pochwalić interesem.

– Luca! – Całuje butelkę. – Ty cwany fiucie! Ty cwany, florydzki fiucie!

Florydzki fiut krzyżuje ramiona na wystającym brzuchu. Koszula w palmy ledwo go obstaje, a krótkie rękawki wręcz wżynają się w pulchne ramiona. Ja tu zamarzam na kość w kurtce i szaliku, a on prezentuje się jak na Hawajach.

– Przecież zapewniałem, że przyjedzie. – Luca opiera się o skrzynię, która niebezpiecznie trzeszczy. – Uwielbiam, gdy ludzie mają u mnie długi. Nie ma lepszego interesu.

– Mówiłeś, mówiłeś! – Marco odkręca butelkę i wącha zawartość. Wręcz się nią delektuje.

– Co to za szajs? – pytam.

– Whisky de Luca!

Obaj się śmieją, więc dołączam do ich entuzjazmu. Marco daje mi powąchać zawartość butelki i wtedy w moje nozdrza uderza duszący zapach spirytusu. Przecieram nos dłonią i wykrzywiam usta.

– To bezakcyzowe podróbki szkockiej, w dodatku gówniane. Luca, kto ci wcisnął ten szajs, który teraz ty wciskasz nam? – pytam.

Zaryzykowałem zbytnią bezpośredniością, ale dla Marco nie powinno być to zaskoczeniem. Zapracowałem sobie u niego na ten przywilej, więc teraz, Luca, florydzki ważniaku, pozwól mi pić ze źródła informacji.

– Jak załatwisz lepsze, to będziesz mógł grymasić na mój towar. – Luca podnosi się ociężale ze skrzyni i wyjmuje kolejną butelkę. – Spróbuj i więcej mnie nie obrażaj.

Kurwa, nie wypaliło. Nie sypnął.

Nie mam ochoty na alkohol, ale trudno, nie będę się stawiał. Przechylam butelkę i upijam kilka łyków, które rozgrzewają spięty żołądek i sprawiają, że wstrząsa mną lekki dreszcz, gdy przecieram wilgotne usta wierzchem ręki.

– Smakuje lepiej, niż pachnie. – Oddaję butelkę Luce. – Całkiem niezłe – dodaję szczerze.

Gdybym nie wiedział, że to przemycany towar, i spróbował go w jakimś drinku, przysięgam, że mógłbym się pomylić.

– Złazimy! – oznajmia Caruso i zeskakuje jako pierwszy.

Ja robię to na końcu i w ostatniej chwili łapię Marca za materiał koszuli, krzycząc przy tym gromkie: „O, kurwa!". Gdyby nie ona, roztrzaskałbym sobie łeb o ziemię, bo poślizgnąłem się przy zeskoku tak, że padłem na klęczki.

– Dzięki. Za śliskie podeszwy. – Podnoszę się i otrzepuję kolana.

Marco wkłada płaszcz, a Luca częstuje nas papierosami. Oparci o ścianę palimy w totalnej ciszy. Caruso z jedną dłonią w kieszeni, a drugą zgiętą w łokciu, trzymając papierosa między dwoma palcami, najpewniej intensywnie o czymś myśli. Wpatrzony w furgonetkę z pietyzmem wciąga dym i go wypuszcza, po czym przenosi na mnie wzrok. Doszedł chyba do jakiegoś wniosku. Aż boję się go poznać.

– Tony! – wymawia żwawo.

– Co?

– Zajmiesz się tym.

– W jakim sensie?

Zaciskam wargi, by się nie roześmiać, bo wygląda jak gangster dowcipniś wyjęty z serialu o sławnej mafijnej rodzinie Soprano. O, już wiem, co zaserwuję sobie na wieczorny seans.

– W takim sensie, że upłynnisz – wyjaśnia. – Będziesz sprawował nadzór nad dystrybucją, bo ja mam teraz za dużo innych rzeczy na głowie. Zrobisz to jutro lub pojutrze. Spotkasz się z kilkoma osobami na mieście.

– Skąd mam wziąć kontakty?

– Umówię cię. Zadzwonię tu i tam. Do paru znajomych właścicieli klubów.

Dopalam papierosa i wgniatam pet w śnieg. Splatam ramiona na klatce i się prostuję. Grajmy dalej.

– Ile mi z tego odpalisz?

– Widzisz, jaki pojętny? – Marco wskazuje na mnie kciukiem, spoglądając na Lucę.

– Einstein normalnie – odpowiada mu, po czym wraca do Rose.

– Wkurwiłem go? – pytam. Marco kręci głową. – No to ile?

– Towar zejdzie w całości pięćdziesiąt procent taniej za butelkę niż koncesjonowana, a wiadomo, że w smaku nie do odróżnienia. Tylko dureń by nie wziął. Będzie cię z tego interesować twoje... – mruży oko, zataczając dłońmi okręgi – ...piętnaście procent zysku. Mnie z twoich piętnastu procent będzie interesować dwanaście procent i tak dalej, i tak dalej... – Klepie mnie w policzek. – To już masz zajęcie, bo ostatnio coś kiepsko, Angel. Nic się nie odzywasz w sprawie furgonetek. Cichutko jak makiem zasiał. Jakieś problemy?

– Znajomi stracili pracę na lotnisku, więc i ja kontakty. Ale bez stresu – zapewniam. – Mam już coś na oku. Będziesz naprawdę zadowolony. Węszę grubą forsę.

– Pochwal się.

Chętnie, ale nie mam czym!

– Jeszcze nie teraz. Muszę wykonać parę telefonów. No wiesz, tu i tam. Po prostu dopinam sprawę na ostatni guzik. – Otwieram drzwi do lokalu. – Wchodzimy? Zamarzam. Chętnie się czegoś napiję i w końcu wrzucę coś na ruszt.

Marco, skinąwszy głową, rusza przodem. Idę zaraz za nim w kierunku stołu, przy którym zasiadają pozostali mafiosi. Odsuwam powoli krzesło i zajmuję miejsce pomiędzy Lucą a Caruso. Nie odzywam się. Obserwuję tylko, jak Natasza ubrana w czerwoną minisukienkę zastawia stół włoskim żarciem.

Wzdycham, mając chwilę na odpoczynek. Słabo wyszło, ale chyba jakoś z tego wybrnąłem, bo Marco nie dopytywał o więcej. Widocznie to, co powiedziałem na temat rzekomego interesu, który kręcę, w zupełności mu wystarczyło. Biuro skończyło z podstawianiem sprzętu do handlu z mafiosami, bo jeszcze trochę, a puściliby nas z torbami, ale Tony mimo to nadal musi zarabiać. Tylko o to im chodzi, o dojenie z każdego, wszędzie i o każdej porze. Możesz nawet handlować kradzionymi jabłkami z ogródka sąsiadki. Forsa, forsa, forsa. Tylko to się liczy, bo gdy jej nie przynosisz, jesteś bezużyteczny. Odstawią cię od cycka Rodziny i nikt po tobie nie zapłacze, kiedy przestaniesz marnować powietrze. Nie mogę na to pozwolić. Biuro musi coś dla Tony'ego wymyślić.

Boże, muszę się rozluźnić.

Co by tu zjeść? Jest tego tyle, że stół się ugina. To robota Luciana, poznaję sposób podania lasagne; na półmisku, w koronie z koktajlowych żółtych pomidorów i czarnych oliwek.

Ciekawe, czy taką samą kompozycję zjadł Vaniero, zanim odwalił kitę. A co u Russo? Nie odzywa się od czasu naszej feralnej kolacji. Czy powinienem go przeprosić za to nagłe wyjście? Sądzę, że tak. Teraz bez obawy mogę to uczynić, skoro wiem, że moja tożsamość nie została ujawniona. Niestety będę potrzebował też dobrej wymówki, dlaczego zrobiłem takie przedstawienie przy jego hojnym stole, ale coś wymyślę, jak zawsze zresztą.

– Minestrone?

Spoglądam na trzymaną przez Marco wazę, a zapach unoszący się z warzywnej kompozycji dyryguje moimi kubkami smaku, by produkowały zbyt dużo śliny.

– Jeszcze pytasz?

Nalewam zupę do talerza i zaczynam konsumpcję, tak jak pozostali. Nie wszystkich przy tym stole znam, ale oni znają mnie. Nie są to zwyczajni żołnierze, a raczej kapitanowie Russo. Dobre kontakty z Marco i to, że mogę się określić jego człowiekiem, pozwalają mi wpieprzać żarcie, i to nie byle jakie, razem z tymi szychami.

Oni naprawdę kochają to robić. Mafiosi kochają jeść. Luca, który już ledwo mieści się w drzwiach, jest tego doskonałym przykładem. Marco też zaczyna dorabiać się fałdek na brzuchu. Mnie to całe szczęście nie grozi, więc z czystym sumieniem mogę nałożyć sobie kolejną porcję wyśmienitej zupy.

– Costello wyszedł z paki! Marco, masz pozdrowienia! – rzuca facet siedzący naprzeciw mnie.

– Fantastycznie! – ekscytuje się Caruso. – Dlaczego więc nie ma go tutaj z nami na obiedzie? Masz z nim kontakt?

– Nic z tych rzeczy. Costello unika kontaktów z ulicą jak ognia. Policja cały czas siedzi mu na ogonie. Wywinie jeden numer i wraca, a nie kwapi się do tego, bo ma dziesięcioletnią córkę. Powiedział, że chce pobyć jeszcze ojcem, zanim młoda zwinie manatki i tyle ją będzie widział.

– Rozumiem.

Nabieram ostatnią łyżkę zupy i sięgam po chusteczkę, by wytrzeć usta. Kątem oka obserwuję Caruso, który po słowach kumpla jakby odpłynął. Wlepił wzrok w splecione dłonie i tak tkwi, obojętny na to, co się wokoło niego dzieje. Wnioskuję po jego reakcji, że myśli o Laurze i dzieciach.

Jest bez zmian? Nadal koczuje u Luki? Pali go ta sytuacja? Zapytałbym o to, ale nie przy tym towarzystwie. Poza tym nie wiem, czy jest jakikolwiek sens, bo przecież Marco i tak wie najlepiej, co czuje i myśli. Ale w porządku, nie będę się nad nim pastwił w myślach, bo na pewno nie byłbym pierwszym, który mógłby rzucić w niego kamieniem. Również jestem diabelsko uparty i czasami cholernie mi to przeszkadza.

Wysłuchując gwaru opowiastek z pierdla i ulicy oraz stukania sztućców o talerze i szklanki, spoglądam znów na Nataszę, która stawia na stole boskie risotto. Ależ mi się robi ciepło na sercu. I lekko przykro też. Tak bardzo lubię spędzać czas z Marie, bo jest namiastką czegoś normalnego, czego zwyczajnie mi tutaj brakuje. Z drugiej strony wiem, że angaż emocjonalny to moje przekleństwo. Przekonałem się o tym wielokrotnie, ale ją tak trudno mi traktować jako kolejny pionek w grze. Nie potrafię i dlatego muszę zrobić wszystko, by uczucie do niej pozostało tylko w mojej głowie i nigdy więcej nie dotarło do uszu dyrektora McKinseya.

Opieram się wygodnie o krzesło i kierowany nieodpartym impulsem wyjmuję telefon i robię zdjęcie risotto. Wysyłam do Marie z dopiskiem, czy mam wziąć trochę na jutro, a gotowanie sobie darujemy, pożytkując czas na seans Rodziny Addamsów. Pytam również, co teraz robi i czy jej nie przeszkadzam.

Po chwili dostaję wiadomość zwrotną:

Jestem po kąpieli, rozczesuję włosy. A co do gotowania to już ci przecież powiedziałam, że mam lepszy pomysł. Nie pamiętasz?

Krzywię się, jakbym zjadł cytrynę. Faktycznie, mówiła, ale wyleciało mi z głowy. Chowam telefon pod stół, by Caruso nie zapuścił żurawia, i szybko odpisuję.

Czy mogę cię prosić byś zrobiła sobie teraz zdjęcie?

Marie: Zrobiłam.

Uśmiecham się skrycie. Nie powstrzymam się, więc odpisuję:

A podzielisz się nim?

Nie muszę długo czekać, by je dostać. Przez jakiś czas wpatruję się intensywnie w ekran telefonu, jakbym widział na nim esencję zmysłowości. Lekko kręcone, ciemnobrązowe i wilgotne włosy okalają jej rumiane policzki. Nie ma teraz ani grama makijażu, przez co jeszcze wyraźniej widzę fenomenalną doskonałość w brązowych, migdałowych oczach i wydatnych ustach.

Jesteś cudowna, Marie. Żałuję, że ta bajka tak źle się dla nas skończy.

– No, teraz widzę, że faktycznie miałeś się dla kogo zapierać w progu.

Blokuję szybko telefon i odwracam głowę w prawo.

– Jest śliczna. Jak ma na imię? – pyta Natasza.

– Marie – odpowiadam, wrzucając telefon do kieszeni kurtki.

Natasza uśmiecha się przyjaźnie i pozbierawszy brudne talerze, odchodzi.

Sympatyczna osoba, tylko wplątała się w fatalne towarzystwo. Mam nadzieję, że nie zdąży zamoczyć palców w nieodpowiednich interesach bo niestety w więzieniu fakultetów z zarządzania nie ma. Z jej wykształceniem czeka ją co najwyżej więzienna pralnia.

Dobra, jeśli nie Marie, to zadowolę się słodkim cantuccini. Nakładam na talerz na początek pięć sztuk, gdy nagle Marco podrywa się z krzesła i pędzi z rozpostartymi rękoma do mężczyzny, który podpierając się o kule, wchodzi właśnie na salę.

– Cwany Billy! – wydziera się.

– Caruso, ty draniu!

Marco i Cwany Billy poklepują się z werwą po plecach, okazując sobie w ten sposób wyrazy szacunku. Podnoszę się z krzesła tak jak pozostali, gdy Caruso wraz z przybyszem, wymieniając między sobą dalsze uprzejmości, dołączają do naszego towarzystwa. Cwany Billy, oprawszy jedną z kul o krzesło Luki, wita się z nim dwukrotnym pocałunkiem w policzki.

O rany, zaczyna się.

Tradycyjny mafijny gest wymienia też z resztą kapitanów, aż w końcu dociera do mnie. Wtedy entuzjazm z jego twarzy wyparowuje ze skutkiem natychmiastowym. Chwyta za daszek piaskowego beretu i unosi go wyżej, odsłaniając czoło pokryte zmarszczkami. Przez brązowożółte szkła okularów przygląda mi się wnikliwie, zapewne zadając sobie pytanie...

– A to, kurwa, kto?!

O, właśnie takie.

Marco obejmuje mnie ramieniem i poklepuje w klatkę piersiową, jakby chciał podkreślić moją wartość w oczach tego dziadka. Tak, dziadka. Obstawiam, że facet jest dobrze po siedemdziesiątce i musi być kurewsko ważną osobistością, skoro Marco od początku tak mu nadskakuje.

– Billy, to jest Tony Angel. Były współpracownik, a teraz należy już do Rodziny.

Marco przedstawia mnie najjaśniej, jak tylko się da, ale odnoszę nieodparte wrażenie, że Billy'emu coś we mnie nie pasuje. Nienawidzę, kiedy ogarnia mnie przeświadczenie, że ktoś, kto patrzy na mnie tak chłodno, robi to dlatego, że wlazł do mojej głowy i właśnie zagląda w jej najczarniejsze zakamarki. A Billy tak właśnie wygląda. Jakby doskonale wiedział, że życzeń urodzinowych nie należy mi składać fałszywie w lutym, ale prawdziwie w marcu.

– Tony Angel! – Wyrywa mu się przez ochrypły śmiech, a następnie Cwany Billy kiwa lekko głową i robi krok w przód.

Nie odzywam się, tylko twardo patrzę mu w oczy. Fatalny dyskomfort. Coś jest stanowczo nie tak.

– Tony cwaniak Angel... – mówi z coraz większą drwiną w głosie.

Unoszę podbródek i już chcę się odezwać, że w chuj miło mi go poznać, ale wtedy Billy zamachuje się i wali mi z otwartej ręki w twarz.

– Ty kutasie! – Chwytam go za poły skórzanej kurtki i zaciskając zęby i pięści, potrząsam, ile sił.

Marco interweniuje, próbując odepchnąć mnie, ale im bardziej stara się to zrobić, tym mocniej zaciskam pięści.

– Tony! Puść kapitana!

– Nie! Niech najpierw powie, za co wyrwałem w pysk!

– Angel, do złotej kurwy, puść go!

Pięści pobielały mi od siły uścisku, ale twarz czuję, że mam purpurową. Spoglądam po pozostałych, jak z kamiennymi spojrzeniami obserwują sytuację, a Natasza, stojąc za barem, ucieka ode mnie wzrokiem. Dlatego rozluźniam spięte mięśnie i wypuszczam z garści poły kurtki Billy'ego. Awantura Tony'ego z capo byłaby dla niego najgorszą rzeczą, jakiej mógłby się teraz dopuścić, i choć wrze we mnie wręcz patologiczna agresja, to odpuszczam.

Marco spogląda na mnie wściekle, gdy Billy poprawia kurtkę, po czym celuje we mnie palcem.

– Nigdy tego nie rób.

– Czego? – pytam go, kiwając podbródkiem. – Nie mam pojęcia, o co ci, kurwa, chodzi!

– Nie ukrywaj się, cwaniaku – chrypi.

Parskam.

– Że co?

– Ogol się! – Ponownie dźga palcem, ale tym razem nie w powietrze, a odważniej, w moją klatkę. – Prawdziwy gangster nie chowa twarzy za gównianym zarostem. Chyba że się wstydzi, że jest mafijnym cwaniakiem. Więc co? Wstydzisz się, Tony? Wstydzisz się tego, kim jesteś, że zapuszczasz zarost? Tfu! – Spluwa. – Co za gówno – dodaje pogardliwie, podnosi kulę i odchodzi do baru.

Stoję jak wmurowany z piekącym policzkiem i oczami wielkości dna wazy, w której pływa minestrone. Przez te cztery lata nic nie zdołało mnie zaskoczyć tak, jak odegrana przed chwilą akcja, nawet ostatnia rozmowa z Russo. Ci ludzie mają wiele popierdolonych odchyleń, z którymi na co dzień się mierzę, ale to?! No ja pieprzę! Dziadek jest grubo kopnięty.

Biorę głęboki wdech i spoglądam na Marco, który podaje mi piwo w kuflu.

Cholera, muszę przyznać, że nigdy nie widziałem go z zarostem. Reszta towarzystwa również gładka jak pupki niemowlęcia. Czyżbym coś przeoczył z mafijnych lekcji?

– Nie wychodziłem z domu przez trzy dni, a dzisiaj przed wyjściem tak mnie pogoniłeś, że nie zdążyłem zgolić krzaka z twarzy. – Przechylam kufel i wypijam na raz pół piwa. – To przez ciebie, do jasnej kurwy, wyrwałem, i to za nic – pieklę się, obserwując Billy'ego, gdy po zdjęciu beretu z głowy wkłada między zęby cygaro.

Flirtująca z nim Natasza podaje mu ogień i uśmiechając się, spogląda mi w oczy. Zwiewam spojrzeniem w drugi kąt, bo mam wrażenie, że czerwienię się teraz na obu policzkach.

Ja pierdolę, co za wstyd.

– No nie tak za nic, Billy miał rację – odzywa się po chwili Caruso. – Świeży jesteś, przywykniesz i się wyrobisz. Ale wiedz jeszcze jedno, Angel, że gdyby mnie tutaj nie było, to za taki wyskok do capo zbierałbyś teraz wszystkie ząbki w o tę – wskazuje palcem na stół – porcelanową filiżankę. Tym razem ci się udało, ale następnym już tak pięknie nie będzie, bo jak tu stoję, Tony, tak masz to jak w banku, że sam ci wpieprzę. Co lepsze, zrobię to z przyjemnością.

– Wiem o tym, dlatego spasowałem, ale nadal uważam, że ten stary cwaniak nie miał prawa mi przypieprzyć bez twojego pozwolenia, bo jestem pod twoimi rozkazami. Albo zwyczajnie tej popierdolonej hierarchii nie rozumiem. – Zeruję piwo kilkoma potężnymi łykami, bekam i spoglądam na pusty kufel. – Kurwa, miałem dzisiaj nie pić.

– Daaaruj mu. Billy to muzeum, żywa legenda. Siedział za mnie, za niego, za tamtego – kiwa głową na wszystkich po kolei – za Lucę, a nawet i za ciebie.

– Łaskawca, dziękuję.

– Pół życia spędził w pace za haracze, paserstwo i kradzieże. Gdyby John Gotti nadal żył... – Spogląda na mnie badawczo. – Wiesz o kim mówię, Tony? Wiesz, kim był John Gotti?

– Tak, mam Internet.

Marco śmieje się z mojej odpowiedzi.

– No to gdyby Gotti żył dłużej na wolności, stary Billy byłby jego consilgiere i może gdyby tak się stało, teflonowy Don nie utonąłby w blasku jupiterów i nie wpadł do kompotu gotowanego przez federalnych. Billy to mądry gość. Potem, gdy boss Gotti poszedł siedzieć, a złoty czar rodziny Gambino prysł, Cwany Billy pracował dla nas. To znaczy dla nich – kiwa głową na mafiosów, którzy ponownie rozsiedli się przy stole – bo ja wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o czymś takim jak mafia. Co to jest mafia? A no tak, Don Corleone! Znałem film Ojciec chrzestny i na tym się moja wiedza kończyła. – Wsuwa dłonie w kieszenie i wypina klatę. – A taki Billy, co z niejednego pieca jadł? No spójrz na niego.

Spoglądam i widzę degenerata pykającego cygaro.

– Niedługo wyciągnie kopyta, a zamiast przejść spokojnie na emeryturę, nadal twardo wgryza się zębami w tę brudną, bostońską ziemię. Dla niego nie ma już innego świata, to całe jego życie. Wszystko. Jeden się urodzi, by być lekarzem, noblistą, filozofem, a taki Billy się urodził, by być cwaniakiem. I jest z tego dumny! Bo spójrz, Angel. – Szturcha mnie łokciem. – Co on trzyma w dłoni?

Mrużę oczy i skupiam wzrok na rękach gangstera.

– Mam to na końcu języka... Jak to się nazywa? Ten gruby zwitek banknotów?

– Sęk.

Pstrykam palcami.

– O, właśnie!

– Kiedyś to było nie do pomyślenia, by gangster używał karty kredytowej albo nosił portfel. O prawdziwym prestiżu i randze świadczył właśnie ten zwitek banknotów. Na wierzchu zawsze znajdował się ten banknot, których było w sęku najwięcej. Miałeś tam Benjamina Franklina? Byłeś grubą rybą. Piękne czasy, choć większość nadal nosi forsę w taki sposób jak stary Billy.

– A ty?

– Miałem taki tylko raz. Moje pierwsze zarobione tysiąc dolców w mafii. Z dumą pokazywałem Franklina, gdy płaciłem za wszystkich kumpli w knajpie, i... – Urywa i wyjmuje z paczki papierosa.

– I?

– I tego samego wieczoru go zgubiłem! Wyklinałem siebie pół nocy, a Laura zwyzywała mnie od świrów, bo zgubiłem urojone pieniądze po pijaku – mamrocze z fajką między zębami.

Śmieje się, gdy ją odpala, i kiwa głową, byśmy siedli przy stole z pozostałymi.

Wracam na miejsce mocno rozbawiony. Swoją drogą lubię słuchać takich historyjek. Opowiadają o nich jak o tych szkolnych czy z podwórka, często sprawiając wrażenie, jakby stali obok, będąc tylko żartobliwym narratorem, a te wszystkie złe rzeczy po prostu ich nie dotyczyły albo były czymś zupełnie normalnym i codziennym, jak koszenie trawnika przed domem dla zwykłego zjadacza chleba. Ich świadomy wybór bycia złym. Odrzucenie mechanicznej pomarańczy, pełna akceptacja tego świata. A ty, słuchając ich, musisz to po prostu zrozumieć. Nie oceniać, ale przyjąć do wiadomości, że tacy właśnie są i to robią. Jesteś po drugiej stronie, więc po prostu słuchaj, jeżeli przyszedłeś tylko po to. To fascynujące i jednocześnie przerażające.

– Billy! Jak zdrowie? – Marco zrywa się po zgaszeniu peta.

Wyciągam pod stołem nogi i krzyżuję je w kostkach, po czym zakładam ręce na brzuchu. Po tym obżarstwie i wypitym piwie zaczynam przysypiać. Chyba mogę na choćby parę minut? Chłopaki i tak mają wszystko na żywo.

– Mam jeszcze tydzień rehabilitacji, ale kość piszczelowa nie zrosła się za dobrze. Pies by to drapał! Stare kości, Caruso! I ślepy człowiek, żeby ciężarówki nie zauważyć! A tfu!

– Złego diabli nie biorą, Billy. Dobrze, że inny sprzęt jest w całości! – Caruso się śmieje.

Unoszę wtedy powiekę i mamroczę:

– Co mu się stało?

– Wypadek. Odwiedzał brata w domu starców. Zdążył wyjść z budynku, ruszył na pasy i trachnęła go ciężarówka. Zbierali go z ulicy jak worek z grzechoczącymi kośćmi. Był w krytycznym stanie, prawie zszedł, ale jak widać, diabeł stwierdził, że Billy wygryzłby go z tronu, i mu darował. Niech sobie dziadek jeszcze poutyka! Nie, Billy?! Mam rację?!

– Może?! Bo nie wiem, co pierdoliłeś. Rozmawiałem z Lucą. – Billy wstaje z miejsca i sięga ręką do wnętrza kurtki, skąd wyjmuje napęczniałą kopertę. – Dla bossa. – Rzuca pakunek na czysty talerz Caruso, który przed momentem podała mu Natasza. – Moja dola i forsa od pizd z West Endu. Caruso, nie mam już nerwów tam jeździć. Zapłacili z wielkim grymasem niezadowolenia na ryjach, że za dużo od nich ciągniemy, a oni ledwo co zarabiają na tej chujowej trawie. Chcą handlować tam czymś grubszym, czyli żebyśmy poluzowali im kaganiec, a nie sami obszczekujemy całą dzielnicę. Słucham tego pierdolenia za każdym razem i następnym poważnie któregoś odwalę. Skończy się skomlenie. Nie doceniają długości łańcucha, który mają? – Rozkłada ręce. – To powinni dostać krótszy.

Marco, prychnąwszy, sięga po kopertę.

Obserwuję sytuację oczami wąskimi jak dwie wykałaczki. Wydaje mi się nawet, że przez moment chrapałem. Nie mam już siły.

– Przeliczyłeś te ich ochłapy? – pyta Caruso, wertując pobieżnie banknoty.

– A zdarzyło się kiedyś, bym wziął mniej, niż trzeba?

Marco milczy, nadal wpatrując się w kopertę. Wygląda, jakby jednak nie ufał staremu przyjacielowi i się zastanawiał, czy powinien przeliczyć. Unoszę powiekę i widzę rozmyty czerwony kształt przypominający Nataszę. Wchodzi po schodach na piętro, gdzie na pewno są łóżka, na których można by wygodnie legnąć...

– Jest porządku. Przekażę bossowi. Dzięki, Billy, nadal jesteś w formie.

Ależ oni kochają się komplementować. Okej, śpię. Niech sobie dalej pieprzą, o czym tylko mają ochotę.

– Caruso, zanim się zmyję, to jedna rzecz, bo mało co do mnie docierało, gdy leżałem pod respiratorem. Myślałem, że to jakieś halucynacje od tych specyfików, co mi lali w kroplówkach, gdy oznajmiono mi, że Amanti... – Imituje z palców pistolet. – Puff! Kaplica! Pytam więc: co się, do jasnego groma, odstawiło?

– Nie miałeś omamów. Nicolo został sprzątnięty. Taka zapadła decyzja.

– Za co dostał w czapę?

– Nie płacił tyle, ile trzeba. Chyba nie muszę ci więcej wyjaśniać?

Ziewam. Mlaskam. Znowu ziewam. Tyłkiem zjeżdżam z krzesełka coraz niżej.

– Caruso...

– Co jest, Billy?

– Co ty mi tu, do diabła ciężkiego, pieprzysz?

Otwieram powieki jak na zawołanie, rozcieram szybko twarz i siadam prosto na krześle. Pobudka. Ta fraza Billy'ego zabrzmiała zbyt ciekawie.

– Billy... – Marco opiera przedramiona na stole i się pochyla. – Chciałeś wiedzieć, to ci wyjaśniłem. Nie zachowuj się tak, jakbyś się dzisiaj narodził i nie wiedział, o co chodzi. Nie każ mi się podejrzewać o demencję.

– Rozliczałem Amantiego.

– Ja pierdolę! Na wspominki mu się zebrało! – przerywa mu Marco.

Uderza plecami o krzesło i spogląda w sufit, mając już chyba dosyć dziadziusia.

Słucham, rozglądając się po reszcie, z której przy stole pozostała oprócz nas już tylko dwójka.

– Rozliczałem Amantiego – powtarza Billy, cedząc słowa. – Pobierałem jego dolę w każdy poniedziałek kolejnego tygodnia i o tej samej godzinie. Czy kiedykolwiek po tym spóźniłem się na spotkanie z bossem, by przekazać mu pieniądze od Niccolo?

Sięgam po miskę z oliwkami i zaczynam jeść, udając, że nie interesuje mnie to, o czym mówią.

– Nie, nie spóźniłeś się.

– Czyli wiesz, co to znaczy.

– Może i wiem, tylko jest jeden problem, Billy. Boss miał stan przedzawałowy, więc ostatnie trzy płatności przekazywałeś Salvaniemu w jakiejś hotelowej dziurze na końcu miasta i...

– ...i na te spotkania również przybyłem punktualnie! – Dźga sztywnym palcem w stół. – A to oznacza, że kasa od Amantiego zgadzała się co do centa! – unosi się tak głośno, że aż przebiega po mnie dreszcz. – Co do jebanego, załamanego centa, bo gdyby się nie zgadzała, to nie wyszedłbym z jego przybytku rozkoszy, aż nie zapłaciłby wszystkiego! I nie byłbym wtedy punktualny! – Podrywa się nagle z krzesełka. – Masz mnie za oszusta, Caruso?! Twierdzisz, że łżę?

W żółwim tempie przeżuwam ostatnią z oliwek i kątem oka spoglądam na Marca, który siedzi na krześle z zaciśniętymi szczękami. Znam ten wyraz twarzy i tę rysującą się na skroni żyłę. Jest kurewsko wściekły.

– Kiedy miałeś wypadek? – wtrącam się, czym skupiam na sobie spojrzenie Billy'ego.

Marco również uraczył mnie swoim, nie zmieniając ekspresji twarzy. Skamieniał.

– Po chuj o to teraz pytasz?

– Odpowiedz, to się dowiesz.

– W listopadzie. Pogruchotała mnie pieprzona ciężarówka.

– Kierowca nawiał?

– Angel, wychodzimy! – rozkazuje Marco.

Chwyta mnie za rękaw kurtki i pociąga za sobą. W ostatniej chwili zabieram ze stołu sztukę cantuccini i wpycham do ust. Połykam ciastko w biegu, gdy Caruso, trzymając mnie cały czas za rękaw, otwiera z wściekłością drzwi i wypycha mnie na zewnątrz. Kopie w wyjściowe skrzydło, które zatrzaskuje się z hukiem, po czym dopada do mnie, szarpie za kurtkę i przypiera do ściany. W życiu nie patrzył mi w oczy z takim niepokojem, choć ja staram się zachować maksymalne skupienie na tym, co powinien teraz ode mnie usłyszeć. Bo ja już wiem, a on jeszcze nie do końca. Albo wie, ale nie chce w to uwierzyć lub głośno tego przyznać.

– Tony, co to miało być? – Potrząsa mną. – Co ty, do złotej kurwy, insynuujesz?

– Czemu myślisz, że to robię?

– Nie graj ze mną! Mów! Dlaczego pytałeś Billy'ego o datę wypadku?! – Przysuwa pięść do mojego podbródka, przez co tył mojej głowy ociera się o chropowatą ścianę.

– To nie był wypadek, Marco.

– Gówno prawda, Angel!

– Zawsze to jakaś. Ta jest taka, że ktoś chciał go sprzątnąć. Puść mnie.

Marco przestaje przypierać mnie do ściany, więc otrzepuję tył głowy z sypiącego się tynku. Robi krok w tył. Jest blady, jakby polano go wybielaczem, ale mu się nie dziwię. Ma pewnie taki sam kocioł w głowie jak ja, gdy Kellan mówił, że Amanti oznajmił, iż rozliczał się z mafią uczciwie, a na wieść o rozkazie wydanym przez Vaniero, by go sprzątnąć, okazał szczere zaskoczenie. Nie wierzyłem w to wtedy, bo trwałem przy słowach Caruso, że Niccolo Amanti nie wywiązuje się z umowy. Sądziłem, że kłamie FBI. Teraz dostałem jasne potwierdzenie, że jednak mówił prawdę. Kellan miał rację. Marco nie znał prawdziwych powodów, dla których kontynuował rozkaz wydany przez Vaniero. Nigdy nie chodziło o pieniądze z rozliczeń, to fałszywa wymówka. Byłem w błędzie.

Kto w takim razie do ciebie strzelał, Niccolo? Kto zaserwował ci ostatnią wieczerzę, Roberto? I najważniejsze pytanie: dlaczego?

– Czyli Billy wiedział, że Amanti jest czysty... – zaczyna Caruso.

– Dlatego ktoś próbował go zdjąć. Billy'ego. By nie istniał świadek, który mógłby zaprzeczyć i ręczyć, że Amanti płacił tyle, ile powinien, więc rozkaz jest bezzasadny.

– Stary może łgać!

Nie, Marco, nie łże. Nie wiesz tyle, ile ja, ale musisz mi uwierzyć na słowo! Musisz!

– Daleki jestem od tego stwierdzenia. Pamiętaj o Juniorze Whicie. Ktoś za plecami bossa wpuścił go na nasz teren. To jest według mnie powiązane, ale wciąż nie chcesz mnie słuchać.

– Mamy sabotującą kurwę w szeregach?

– Mamy, ale kłopoty. To wiedz na pewno.

– Stek bzdur! – wypluwa wściekle.

– Zrobisz, jak uważasz. Ale jeżeli mogę cię o coś prosić, to tylko o jedno.

– Co?

– Marco... – spoglądam pewnie w jego oczy – nie daj się sprzątnąć.

Nie wiem, co Marco tak naprawdę o tym wszystkim teraz myśli, ale zaczyna nerwowo wydeptywać okrąg na śniegu. Mnie obchodzi jedynie to, by się ocknął i zaczął spoglądać za siebie. Niech pociągnie nosem i poczuje, że z którejś strony zawiewa do nas smród gnoju, a nie pachnące róże. Sprawa zmierza ku jednemu – ku aresztowaniom i osądzeniu, ale zanim się to stanie, w obliczu wypływających faktów Marco, jego rodzinę oraz Marie może spotkać jeszcze wiele zła. Nie pragnę tego. Caruso ma szansę się uratować i zacząć z bliskimi od nowa, a Marie... Oby potrafiła odnaleźć kiedyś spokój, z daleka od Bostonu i przy boku kochającego faceta. Życzę jej tego z całego serca.

– Marco... – mówię, ale on kompletnie nie zwraca na mnie uwagi, nadal krąży jak sęp ze wzrokiem wbitym w ziemię. – Marco!

Gwiżdżę, więc w końcu się zatrzymuje i na mnie spogląda.

– Wracamy? – pytam, dając kilka kroków w jego stronę.

– Nie.

Unoszę brwi i omiatam wzrokiem okolicę. Ściemnia się.

– To co robimy?

– Wybierzemy się – kiwa głową w kierunku swojego auta – na malutką przejażdżkę.

– Dokąd chcesz jechać?

– Tu i tam! – odkrzykuje, otwierając drzwi hondy. – Andiamo, Tony! Nie mamy czasu!

Chucham w dłonie i spoglądam w niebo.

Boże, odpuść mi kolejne rewelacje na dzisiaj. Chcę wrócić i się wyspać.

– No idę! Co się tak pieklisz?! – krzyczę, gdy Marco miga dwukrotnie światłami.

Rozglądam się dyskretnie w poszukiwaniu federalnego chevroleta. Dostrzegam moich po wejściu do auta. Są po drugiej stronie ulicy, na parkingu przed supermarketem.

Zapinam ze spokojem pasy, wpatrując się w przednią szybę nieco zasypaną śniegiem. Po chwili wycieraczki przecierają obraz i widzę, jak światła chevroleta się zapalają, gdy Marco wycofuje i wyjeżdża z parkingu na jezdnię.

Chłopaki trzymają się jakieś dwieście metrów za nami, a ja jadę z Caruso sam. Nie wiem gdzie i po co. Jednak gdyby coś się zaczęło, wiem, że ich interwencja w postaci zepchnięcia nas na pobocze będzie ekspresowa. Ale co w sytuacji, gdy Marco nagle przystawi mi naładowany pistolet do skroni, zupełnie jak kapusiowi? Pocę się na samą myśl o tym. Pozostanie mi wtedy już chyba tylko sprowokować wypadek. Szarpnąć za kierownicę, by auto przypieprzyło w krawężnik. Poobijam się, ale jest szansa, że nie zginę od kulki.

Zauważam we wnęce pod radiem paczkę miętowych gum do żucia. Odbija mi się zupą. Ze stresu mnie muli.

– Mogę jedną?

– Bierz.

Sięgam po paczkę i wyjmuję dwie drażetki. Zaczynam żuć, co przynosi mi ulgę w przełyku.

Dokąd on nas, do cholery, wiezie?

Naciągam szalik na nos, po czym krzyżuję ręce na klatce piersiowej, zsuwam się nieco niżej i chowam głowę w ramionach. Czekam. Nie wiem jeszcze na co, ale czekam.

– Daleko jeszcze? – pytam.

Marco wkłada między zęby papierosa i odpala go po tym, jak uchyla szybę.

– Nie.

Pociągam zmarzniętym nosem i zaczynam przebierać skostniałymi palcami u stóp.

– Podkręć ogrzewanie i powiedz mi, dokąd jedziemy. Nie wiem, po co, u diabła, robisz z tego taką tajemnicę.

Nie odpowiada.

– Marco! Kurwa, mówię do cieb... – Urywam, gdy na tyłach auta rozlega się hałas, dosłownie jakby ktoś kopał w siedzenia.

Odwracam głowę. W tylnej szybie widać uciekającą ulicę i kilka jadących za nami samochodów osobowych, pośród których, niestety, ale nie widzę czarnego chevroleta.

Kurwa, zgubili mnie?

– Caruso, mówię coś do ciebie. Zatrzymaj się, chce mi się lać.

– Jeszcze pięć kilometrów. Wytrzymasz.

Spoglądam w boczne lusterko. Na trasie pusto.

Co jest grane?! Mieli być zaraz za naszą dupą! Muszę nas jakoś spowolnić.

– Przeziębiłem pęcherz. – Wiercę się. – Lepiej wiem, czy wytrzymam, czy nie. Zleje ci się ma siedz... – Nie kończę, bo znów na tyłach rozlega się ten sam hałas. – Co to było? – pytam, spoglądając za lewe ramię.

– Nic, Tony. Zaraz się odlejesz, naprawdę wytrzymaj, bo zachowujesz się jak mój Christopher. Tata! Tata! Siku! Siku!

Mmmhmhhhmm! Mhmmmmm!

– Słyszałeś?!

– Co?

– Tam. – Wskazuję palcem. – Z tyłu.

– Może zawieszenie stuka! – Śmieje się.

– I jęczy, bo je boli?!

– Najwidoczniej! Ach, te japońskie samochody! Czego to oni nie wymyślą?

Marco poklepuje kierownicę, podczas gdy ja, ledwo utrzymując spokojny oddech, nie odrywam wzroku od tylnych siedzeń samochodu.

– Caruso, do złotej kurwy... – Przenoszę powoli spojrzenie na Marco.

– Słucham, Angel.

– Czy ty wieziesz kogoś w bagażniku?

Mmmmhmhmmmm! – słyszę znowu.

Zaciskam powieki. Więcej dowodów już nie potrzebuję.

– Patrz! Idealnie się fiut wybudził! No z zegarkiem w ręku!

– „Fiut"? – cedzę, czując telefoniczną wibrację. – Trzymasz tam Petera? – pytam.

Wyjmuję telefon z kieszeni i odczytuję wiadomość: Guma.

Ja pieprzę! Jeszcze tego brakowało, by moich spowolniło!

Marco zmniejsza prędkość i wrzuca kierunkowskaz. W klatce serce tłucze mi niemiłosiernie, zupełnie tak, jak ten ktoś w zatrzaśniętym bagażniku.

Caruso nadal nie odpowiada, tylko zatrzymuje się przed długim budynkiem z przebiegłym uśmiechem malującym się na twarzy. Pochylam się, by odczytać z brudnego i ledwo oświetlonego ulicznym blaskiem szyldu nazwę „Rzeźnik i sklep mięsny". Przełykam ślinę i wciskam głowę w zagłówek, a plecy w siedzenie.

Marco bez słowa opuszcza auto i okrąża je od strony maski.

Mam już wymioty w gardle, czyli zgodnie z tym, co zapowiadał przez telefon, że porzygam się przy robocie, co też powinno mi dać nauczkę.

– Wysiadka, Tony! – rozkazuje po otwarciu drzwi od mojej strony.

Zaciskam zęby, ale wykonuję polecenie. Staję naprzeciw Caruso i patrzę mu prosto w oczy.

Jeżeli każesz mi tu kogoś poćwiartować, to klnę się na Boga, że cię zastrzelę, Marco. Nie zmuszaj mnie do tego, przyjacielu, bo to będzie mój psychiczny koniec.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro