Rozdział 3
– Marie, napiszę do ciebie, ale dopiero późnym wieczorem.
– W porządku. Tony, spróbuj zarezerwować dla nas jutrzejsze popołudnie, naprawdę mi na tym zależy.
– Postaram się, ale nic nie obiecuję. – Zakładam pasmo włosów za jej ucho. – A jeśli się uda, dokończymy risotto?
– Mam lepszy pomysł, ale to będzie niespodzianka i, Tony, proszę... naprawdę na siebie uważaj. Nie lekceważ tego, z czym do ciebie dzisiaj przyszłam.
– Mała, nie zamartwiaj się o mnie. – Patrząc głęboko w jej oczy, staram się brzmieć przekonująco. – Dbaj o siebie, ja dam sobie radę.
Przytulam Marie ostatni raz, po czym drzwi taksówki się zamykają i czerwony volkswagen znika w ulicznym gąszczu. Odprowadzam ją wzrokiem i z tęsknotą w sercu. Zbyt miłe chwile przeciekają mi w tym życiu przez palce. Zamykam oczy, unosząc twarz ku zimowemu słońcu, i wyobrażam sobie ciepłą Arizonę oraz naszą dwójkę wypoczywającą na leżakach i sączącą cytrynową lemoniadę. Kolejne życie albo raczej fatamorgana, którą można podziwiać przez opuszczone powieki. Tylko tyle. Los nie będzie w tej sprawie ani trochę hojniejszy.
– Cholera!
Ogłuszony samochodowym klaksonem i krzykiem kobiety otwieram oczy i spoglądam w stronę rozgrywającej się sceny. Wrzeszczy na kierowcę, którego przód auta zatrzymał się na pasach, i wszystko wskazuje na to, że zrobił to w ostatnim momencie, unikając tragedii. Prawie.
Schylam się po jedną z pomarańczy, które najpewniej wypadły z siatki, gdy bliska zawału kobieta machnęła nią w odruchu obronnym. Wącham i podrzucam zimny owoc. Przyglądam mu się, obracając go w dłoniach.
Sławna mechaniczna pomarańcza?
Soczysta, mechaniczna pomarańcza, która tylko z pozoru wygląda naturalnie? Z zewnątrz pomarańcza jak każda inna, za to w środku słodka sztuczność. Autor tego książkowego bestselleru twierdzi, że lepiej być złym z własnej woli niż dobrym z powodu prania mózgu. Lepiej nie być mechanicznym, nie stwarzać pozorów, bo gdzie w tym wszystkim jest miejsce na wolną wolę i wybór, który potrafi nadać ludzkim czynom odpowiednią wagę i kontekst w obliczu powstałego zdarzenia. Zrobiłem coś dobrego czy złego, bo tego chciałem, czy dlatego, że mnie do tego przymuszono za pomocą... nie wiem... panującego systemu? Chyba o to chodzi?
Kobieta, pozbierawszy rozrzucone owoce, oddala się z miejsca zdarzenia. Kierowca obrzucony ostatni raz kwiecistym epitetem odjeżdża z piskiem opon. Zaczynam iść w prawo.
Tony, a czy ty posiadasz wolną wolę? Nie, bo nie istniejesz. Ale gdyby tak było, z całą pewnością byłbyś zły z własnego, świadomego wyboru.
Podchodzę do opustoszałego przystanku i zostawiam na ławce pomarańczę.
– Nie chcę cię oceniać, ale czasami, chłopie, po prostu mi cię szkoda.
I smacznego komukolwiek, choć przy tych mrozach z pomarańczki zrobi się sorbet.
Nasuwam szalik na nos i opuszczam przystankową wiatę. Garbię ramiona, bo intensywność promieni słonecznych wcale nie wpłynęła na osłabienie mroźnego wiatru. Siepie po kościach policzkowych aż miło, ale uparcie idę dalej. Dokładnie tak, jak chciał tego Caruso. Pewnie zaraz się ze mną skontaktuje, więc trzymam dłoń w kieszeni, na telefonie.
– Aaa! Cholera!
– Złapię pana! – krzyczę.
Podbiegam do starszego mężczyzny stojącego na drabince, która zaczęła się niebezpiecznie osuwać w bok po restauracyjnej witrynie. W ostatniej chwili chwytam staruszka pod pachy, a drabina upada na chodnik.
– Bardzo panu dziękuję... – mówi zdyszanym głosem, podpierając się jedną ręką o moje ramię, drugą zaś trzymając się za serce.
– Nic się panu nie stało? Dobrze się pan czuje? – pytam.
Obserwuję jego zachowanie. Mam nadzieję, że nie jest bliski zawału. Jakiś przechodzień podnosi leżącą drabinę, spogląda na mnie oraz na starszego pana i bez słowa odchodzi. Co za znieczulica.
– Nie, nie... – Macha dłonią. – Dziękuję młody człowieku. Zakręciło mi się lekko w głowie, nawet nie wiem, kiedy straciłem równowagę. Och, ta starość.
Uśmiecham się i zauważam jego szary beret leżący przed wejściem restauracji, który po chwili podnoszę, otrzepuję i mu podaję. Giuseppe. Tak, stwierdzam, że to imię mu pasuje, gdy patrzę na ten długi i siwy wąs.
– Proszę na siebie uważać, a mycie tych okiennic najlepiej zlecić firmie. Pomóc panu wejść do środka? Może zadzwonić po kogoś?
Zaprzecza, więc kiwam głową i dopytuję po raz ostatni, czy na pewno wszystko w porządku. Po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi odchodzę.
– Młody człowieku!
Odwracam się.
– Zaczekaj... – Giuseppe unosi trzęsącą się dłoń i wchodzi do restauracji.
Miły człowiek, ale każda chwila zwłoki jest mi teraz zupełnie nie na rękę. Wyjmuję telefon z kieszeni i sprawdzam połączenia. Caruso nie dzwonił i nie mam pojęcia, co kombinuje. Nie lubię nie mieć kontroli nad tym, co się dzieje. Szczególnie teraz, w zaistniałej sytuacji, kiedy muszę mieć oczy tam, gdzie się genetykom nawet nie śniło.
– Już do pana wracam! – słyszę.
Zerkam na staruszka zmierzającego do mnie posuwistym krokiem. Daję kilka swoich w jego stronę i opuszczam wzrok, gdy wysuwa dłoń z dwoma kolorowymi drukami.
– Proszę, mam ostatni wolny stolik na stand-upowy występ mojego wnuka. Louis Loo, taki ma pseudonim artystyczny. Znasz Louisa Loo?
– Przykro mi, ale niestety nie.
– Och! To musisz poznać! Ma ogromny talent, rozbawia do łez, a mnie serce rośnie, gdy go oglądam – ekscytuje się, potrząsając ulotkami. – Bardzo proszę, to prezent ode mnie za dobre serce i pomoc. Będzie mi naprawdę miło.
– Bardzo dziękuję, uwielbiam stand-upy. – Z uśmiechem przyjmuję zaproszenia. – Ale jeżeli to stolik dla dwóch osób, to niestety, ale jedno miejsce się zmarnuje... – Mrużę oczy. – Chociaż... – Spoglądam ponownie na ulotki ze zdjęciem młodego mężczyzny na scenie. – Może nie będzie tak źle. – Śmieje się. – Może i nawet ktoś się na to drugie miejsce znajdzie – dodaję, wkładając papierki do kieszeni, po czym ściskam rękę hojnego Giuseppe. – Dziękuję bardzo i naprawdę proszę na siebie uważać.
Pożegnawszy się, ruszam dalej chodnikiem. Chucham raz w jedną pięść, raz w drugą, próbując rozgrzać je do temperatury podobnej do tej, która obejmuje serce. Akcja prawie jak w nastoletniej młodości. Mam na karku trzydzieści jeden lat, a wywraca mi się w brzuchu, jakbym po raz pierwszy miał się na poważnie umówić z dziewczyną. Ogarnia mnie śmiech z samego siebie. Aż muszę przystanąć za rogiem kamienicy i zapalić.
– Nie rzucę tego cholerstwa – mamroczę z papierosem między zębami. – Nie da się, non stop jakieś nerwy. – Uparcie próbuję wyzwolić ogień z zapalniczki. – Kurwa!
Wyjmuję fajkę z ust i zaczepiam mijającego mnie młodego mężczyznę.
– Przepraszam! Ma pan ogień? – pytam, gdy wyciąga słuchawki z uszu, więc intuicyjnie ponawiam pytanie.
Kiwa, klepiąc się po kieszeniach dresów, i po chwili podaje mi zapalniczkę. Odpalam papierosa i dziękuję za użyczenie, po czym opieram się o ścianę budynku i układam w myślach trudną dla mnie męską kwestię:
Marie, może miałabyś ochotę wyskoczyć gdzieś w sobotę? Marie, czy masz ochotę spędzić ze mną sobotnie popołudnie na sporej dawce śmiechu? Marie? Mam zaproszenie na stand-up. Lubisz? Nie? No to szkoda... Ale co mówisz? Że możemy jechać do ciebie? Czy mam coś przeciwko? Absolutnie... Jestem całkowicie za. Jakimś cudem podłożę podsłuch, a potem wiesz... mamy cały wieczór dla siebie. Tylko ty i ja, i czekoladowe gofry. Tak, mam na nie cholerną ochotę. Pytasz, czy będę wtedy udawał? Czy będę NIM? Nie. Raczej nie. Będę sobą. Będę uczuciowo szczery. Co mówisz? Och, nie wierzysz mi... Naprawdę? Dlaczego? Przecież to JA!
Dopalam tytoń do połowy i wyrzucam resztę na brudny śnieg. Mlaskam, przydeptując butem ohydną i zbyt mocną fajkę.
– I bardzo dobrze, Marie, nie wierz. Sam przestaję wierzyć swojemu umysłowi. Nie słuchaj wariata.
W kieszeni wibruje telefon i z ulgą odczytuję, kto dzwoni. Mam dosyć spaceru w ciemno. Nadal opieram się o ścianę i odbieram połączenie.
– No, w końcu – rzucam, nasuwając na głowę kaptur kurtki.
– Gdzie jesteś, Tony?
Pociągam zmarzniętym nosem i spoglądam w górę po ceglastej, czerwonej ścianie sąsiedniego budynku na szare, paskudne gówno zwane niebem.
Boże, zrób coś z tym. Ten widok nie zachęca, by do ciebie pofrunąć. Albo zleć to Penny, niech się uśmiechnie, wtedy na pewno całe niebo się rozpromieni.
Przecieram dłonią zbyt mokre rzęsy, zanim zamarzną.
– Powiedz mi lepiej, dokąd ja, do cholery, zmierzam.
– Do Rose, ale nie dobijaj się do drzwi głównych, bo są zamknięte. Wejdź od razu przez zaplecze.
– Dlaczego?
– Luca wziął się ostro do roboty. Przyjedziesz, to zobaczysz.
Ugniatam twarz dłonią. Co za pacan z Marco.
– Skoro mam jechać do Rose, to dlaczego kazałeś mi wyjść z mieszkania i iść w prawo? Przeszedłem już ponad pół kilometra, a mogłem od razu wsiąść w taksówkę.
Marco śmieje się irytująco, a w tle słychać zgrzyt przesuwanych mebli i brzdęk metalowych, najpewniej, rurek. Zaczęli przerabiać klub na kasyno? Z całą pewnością.
– Zafundowałem ci spacerek, żebyś zdążył ostudzić ptaszka po wizycie Marie.
Schylam się po śnieg i formuję go w kulkę, po czym robię zamach i rozbryzguję ją na ścianie naprzeciwko. Mało brakowało, a przydzwoniłbym nią w głowę blondynce w różowych kozakach.
– Słów brakuje mi na to, jak mnie wkurwiasz!
– Chciałeś rzec, że jestem tak wspaniałomyślny, że aż odbiera ci mowę? Tony! A właśnie, póki pamiętam.
– Czego jeszcze chcesz, panie wspaniałomyślny? – pytam, czekając nabuzowany na zielone światło przy przejściu.
– Luciano próbował się z tobą skontaktować, bo ponoć to twój mercedes stoi już któryś dzień na parkingu przed jego restauracją. Znaczy się to ja mu powiedziałem, że to twój, bo oczywiście rozpoznałem go po tym rozklekotanym radiu na kasety.
– Dojadę do Rose i mu wyjaśnię, o co chodzi. Padł mi akumulator, ale postaram się dzisiaj zabrać auto z parkingu, żeby nie blokować miejsca. Kończę, widzimy się na miejscu.
Rozłączam się, szybko mijając slalomem grupkę ludzi, z którą wystartowałem na pasach.
Kocham kłamać. Kocham cię okłamywać, Marco. A o zostawioną w ewakuacyjnej akcji ramoneskę cię nie pytał? Zależy mi na tym prezencie od Penny dużo bardziej niż na aucie.
– Taksa... Gdzie jest jakaś taksa...
Rozjuszam się jeszcze bardziej, gdy docieram na postój taksówek, skąd odjechała ostatnia wolna. Bez własnego auta jak bez ręki. Wybieram numer z przyklejonej do słupka ulotki informacyjnej i czekam na połączenie. Powoli przekręcam głowę w prawo, śledząc czarnego chevroleta z przyciemnianymi szybami, który wjeżdża na zatoczkę i zwalnia i tuż przede mną. Kierowca opuszcza przednią szybę.
– Wsiadaj.
Machinalnie rozglądam się po otoczeniu, po czym szarpię za klamkę i wskakuję do auta. Rozsiadam się wygodnie na tylnej kanapie, obcinając wzrokiem kierowcę i pasażera. Krzywię się. Marzę o tym, by jak najszybciej wysiąść, bo zapach frytury zmieszał się z lawendowym odświeżaczem. Przysięgam, że zwymiotuję zaraz w kieszeń tej pięknej, granatowej kurtki leżącej obok.
– Brakowało tylko palnięcia drzwiami i zarzucenia mi czarnego worka na łeb. Co wy, do diabła, wyprawiacie?! – Wkurzam się za to idiotyczne złapanie mnie na przystanku.
Matthew, zdjąwszy czarną dżokejkę, przejeżdża dłonią po łysej glacy, na której jeszcze jakieś cztery lata temu gdzieniegdzie były czarne, gęste włosy. Jak widać uciekająca z domu córka kleptomanka zdążyła doprowadzić ojca na skraj znerwicowania.
Nie ubolewam nad tym. Nigdy go nie lubiłem. Gnoił zdolnych, młodych agentów i zasypywał ich stosami papierkowej roboty akurat wtedy, gdy szykowała się akcja w terenie, w której mogliby się wykazać lub poczuć przydatni. To była jego papierologia, której nie chciało mu się odwalić. Pieprzony wyścig szczurów, jaki fundował, był gorszy niż w niejednym korpo. Wszyscy więc odetchnęli z ulgą, gdy wywalili go najpierw do Nowego Jorku, a potem do Bostonu.
A teraz znowu się spotykamy.
– To metody twoich drugich kumpli, niech ci się nie miesza – mówi po chwili, odwracając głowę w moją stronę. – Masz zamiar podzielić się informacją, dokąd konkretnie się wybierasz czy mamy już wolne?
– Jadę do Rose. To klub na...
– Wiemy, gdzie to jest.
Chyba się wkurzył.
– Miałem was poinformować po złapaniu taksówki.
– Po co tam jedziesz?
– Pogadać z kumplami przy dobrym, włoskim obiedzie – odpowiadam sarkastycznie.
Nie rozumiem, dlaczego o to wypytują, skoro cały czas mają mnie na podsłuchu.
Matthew, spojrzawszy na agenta za kółkiem, którego nie znam, a który parsknął na moje ostatnie słowa, ciężko wzdycha, otwiera puszkę pepsi i wypija kilka łyków. Przełykam ślinę przez suche gardło i się rozglądam, czy aby gdzieś obok nie leży kolejna. Czuję się fatalnie.
– I on narzeka na robotę? – Kiwa na mnie, mówiąc do kumpla.
Wywracam oczami i wlepiam wzrok w zamarzniętą rzekę i balustradę mostu, którym przejeżdżamy.
Co za przyjazna atmosfera. Widzę, że tradycja nadal jak żywa.
– A znasz jakiegoś tajniaka, który by nie narzekał? Wożą się furami za kasę biura, jadają z gangsterami obiadki w najlepszych knajpach, też za kasę biura.
Przytakuję, wyginając usta w grymaśną podkowę.
– Dziwki też wam sponsorujemy? – Śmiejąc się, facet zerka na mnie we wstecznym lusterku. – Co, Chester?
– Ta, same najlepsze, złote kurwy.
– Nie irytuj się. – Matthew przejmuje kontynuację żali. – I następnym razem, z łaski swojej, informuj na bieżąco, dokąd się przemieszczasz, bo to my siedzimy już dziesiątą godzinę w aucie, ubezpieczając twój gangsterski tyłek. I na pewno nie pachnie nam tu pod nosem włoskim obiadkiem. – Wystawia rękę z plastikowym kubełkiem z KFC. – Skrzydełko?
– Nie, dzięki.
Wzrusza ramionami, po czym delektuje się kęsem kurczaka i po oblizaniu palców zakańcza ucztę cmoknięciem.
Odwracam wzrok, przełykając żółć w gardle. Niczego bym teraz nie przełknął.
– Macie mnie cały czas na bieżąco, bo uaktywniłem podsłuch zaraz przed wyjściem z domu – tłumaczę, uchylając lekko szybę. – Nie rozumiem więc, w czym jest problem.
Matthew wgniata plastikowy kubek w boczny schowek w drzwiach, wyciera palce w chusteczkę, którą wyjął ze spodni, wyrzuca ją pod nogi i otwiera laptop trzymany na kolanach.
– Powiedz coś.
Zaraz mnie szlag trafi.
– Mówię: coś.
– I co? Słyszałeś się? – pyta z wyrzutem.
Kręcę głową.
– To się nie mądruj, tylko uaktywnij podsłuch, bo następnym razem faktycznie dla ocucenia po prostu palnę cię drzwiami.
Spoglądam na Matthew i bez wdawania się w beznadziejną dyskusję, pochylam się i zabieram laptop z jego kolan. Uderzam szybko palcami w klawiaturę, wykonując coś, co on powinien zrobić, zanim bez pomyślenia zgarnął mnie z ulicy.
– Co robisz?
– Hokus-pokus. – Demonstracyjnie wciskam enter. – Działa. Istnieje coś takiego jak restart nadajnika albo całego urządzenia. – Oddaję Matthew komputer. – Ale rozumiem, że to niezmiernie trudne i wymaga specjalistycznej wiedzy z dziedziny programowania indyjskich rakiet kosmicznych.
– Nic się nie zmieniłeś, Bennett. Nadal pyskaty żartowniś.
A ciebie nadal boli, że potrafiłem się obronić przed twoim gnojeniem. Satysfakcjonujące, nie powiem.
– Świetnie chłopaki! – Uderzam dłońmi o uda. Tracę tylko cenny czas. Oni mają swoją robotę, a ja swoją. Niech każdy pilnuje siebie i wszystko będzie porządku. —To skoro mamy już wyjaśnione, będzie mi niezmiernie miło, jak wyrzucicie mnie przy stacji metra. Zawsze to parę metrów bliżej. A! Właściwie to jeszcze jedno! Macie aktualną lokalizację kukułczego jaja?
Matthew spogląda na mnie zmrużonymi oczami. Chyba nie zrozumiał.
– Mam na myśli Lannera – wyjaśniam zagadkę. – To nasze kukułcze jajeczko.
Nie odpowiada, przytakuje i tym razem robi już to, co do niego należy. Po chwili obserwuję na pulpicie obraz wyglądający na nagranie z kamery o dużej rozdzielczości. Widzę brukowany deptak, fontannę, a za ulicą fragment oszklonego budynku z zielonymi iglakami rosnącymi po obu stronach drzwi wejściowych.
– On tutaj jest? Nie kojarzę otoczenia. Co to za ulica? – pytam, próbując zlokalizować doktorka.
– Franklin Street – odpowiada Matt. – Mamy Lannera na bieżąco, Patrick rejestruje jego kroki. Co się tak przypatrujesz? Czegoś nie widzisz? – pyta, gdy mrużę oczy, próbując skupić wzrok na kilku osobach siedzących przy stoliku zaraz za przeszkloną ścianą restauracji. – O, właśnie, z tego, co pamiętam, nosiłeś okulary – kontynuuje przez śmiech, gdy nie udzielam mu odpowiedzi. – Już tego nie robisz? Dziwki nie lecą na gangsterów w okularkach? Wyglądają na zbyt inteligentnych?
Wnętrze wypełniają śmiechy. Ignorując wcześniejsze idiotyczne pytanie, zakreślam palcem wskazującym kółko na pulpicie w interesującym mnie punkcie.
– Możesz tu przybliżyć?
– A mogę! – odpowiada ochoczo i ekran wypełnia się obrazem, który przyprawia mnie o dreszcze zbiegające po kręgosłupie na same pośladki.
– Kurwa, po prostu nie wierzę... – mamroczę, opuszczając powieki. – To się nie dzieje.
– Coś się tak załamał? – pyta Matthew, gdy ponownie unoszę spojrzenie na trójkę ludzi siedzącą przy stoliku. – Ten łysawy w okularach to Lanner, ale tożsamości czarnowłosego elegancika w marynarce i kobietki nie znam.
Żołądek ściska mi się do rozmiarów ziarnka piasku.
To chore, po prostu chore.
– Facet nazywa się Frederico Salvani. To druga głowa hydry Russo, a przynajmniej oficjalnie się tak o nim mówi, jako o underbossie. Nie widuję go zbyt często, więc na obecną chwilę niewiele o człowieku wiem. Może tyle, że jest nielubiany przez niektórych capo i ma w posiadaniu największy w Bostonie port z jachtami. No i jest jeszcze coś... Córka Russo blednie z przerażenia, gdy go widzi. To ostatnie jest interesujące, prawda?
– Średnio. A kobieta przy stoliku? Kojarzysz?
Odwracam wzrok od Matta i spoglądam przez szybę na miasto. Sięgam do wewnętrznej kieszeni kurtki po papierosy. Odpalam jednego zapalniczką, cudem teraz działającą, i z ciężkim oddechem wydmuchuję dym przez szparę. Chciałbym się teraz ulotnić tak szybko jak on i nie przeżywać dramatu, który aktualnie odgrywa się na deskach teatru nazwanego moim imieniem.
– To Scarlett, moja była żona.
Zasuwam kurtkę i naciągam kaptur na głowę. Nie ma mnie. Znikam jak pod magiczną peleryną.
Co ona, u licha, robi na spotkaniu z Salvanim? Mam nadzieję, że bogaty mężuś po prostu kupuje dla niej wspaniały jacht. Mam taką, kurwa, nadzieję.
– No cóż, Bennett, niewdzięczna robota. Chyba nawet będę ci współczuł, gdy może się okaże, że będziesz musiał wsadzić byłą do pierdla. Też jestem po rozwodzie, ale takiego świństwa to chyba nie miałbym sumienia zrobić. – Mlaska i rzuca mi na kolana zaklejoną kopertę. – Masz tu podsłuchy i lokalizatory, o które prosiłeś.
Zgarniam pakunek i unoszę wnerwione spojrzenie na Matta, po czym mało delikatnie ciskam kopertą na kokpit chevroleta.
– Gdzie mam sobie to teraz wsadzić? Między pośladki? – pytam wściekle. – Wrzuć mi to do skrytki pocztowej. – Klepię kierowcę w bark. – Zatrzymaj auto w zatoczce, wysiadam.
Brudny śnieg skrzypi pod martensami, a w nozdrza uderza smród spalin przejeżdżającej śmieciarki, który miesza się z piekącą przełyk żółcią.
Scarlett, oddałbym teraz wszystko, by ostrzec cię przed ludźmi z otoczenia twojego męża. Jesteś na wyciągnięcie ręki, a jednak tak cholernie daleko. Zawiodłem. Kolejny raz, bo pięć lat temu miałaś rację, że może za szybko się poddałem. Przegrałem. Gdybym zdobył się wtedy na jeszcze jedną próbę leczenia, na co tak mocno naciskałaś, a nie uniósł gorzką urazą do całego świata, nie pogubilibyśmy ścieżek, którymi potrafiliśmy do siebie wracać. Dzisiejsza scena nie miałaby racji bytu. Nie umierałbym teraz z obawy o twój uśmiech i bezpieczeństwo. To wszystko moja pieprzona wina. Dziękuję, Tony, że tak boleśnie odkrywasz przede mną karty moich błędów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro