Rozdział 1
Marie
Cześć... Robisz coś po południu? Jeżeli nie...
Beznadzieja, do skasowania.
Cześć. Kończę właśnie zajęcia, więc może miałbyś...
To jest jeszcze gorsze. Od nowa.
Tony, przepraszam za moje ostatnie zachowanie. W ramach tego...
W ramach tego skasuję tę wiadomość. Kolejną, chyba już dwudziestą, którą nasmarowałam w tym nudnym oczekiwaniu. Pochylam głowę i włosami zakrywam telefon, by ciekawski Osamu nie przeczytał moich wiadomości albo - co gorsza - nie zobaczył ich adresata. Ciekawe, kiedy minie mu złość na mnie i Tony'ego za nasze ostatnie przedstawienie. Do tej pory nie mogę mu wyperswadować, że wcale nie byliśmy upaleni. Po prostu... chłonęłam radość z tych ciemnobrązowych oczu i jego szczery uśmiech. Leciałam do tej błogości jak szara ćma do światła. Cóż innego mogę sobie w tej chwili powiedzieć? Nie jestem poetką i nie ubiorę tego w metaforyczne słowa; nie opiszę emocji, które się we mnie gromadzą, gdy na niego patrzę. Pewnie dzieje się we mnie to, co w każdej kobiecie, gdy jest blisko mężczyzny, który wpadł jej w oko. Wirujące gorąco i serce tłukące się o żebra. Ale nie chodzi tylko o fizyczne pożądanie. Tony stał mi się bliski w doskonałym udawaniu, że tego brudnego świata nie ma, że do niego nie należymy. Jesteśmy obok. Szczęśliwi, uśmiechnięci i bez krwi na rękach. Oboje. Romantyczni oszuści zjadający codziennie na śniadanie własne sumienie, jego gorzki smak do ostatniego okrucha.
„Mój numer znasz i nie patrz na to, która będzie godzina. Wystarczy sygnał". Pamiętam te słowa. Tony, pamiętam je doskonale, dlatego też co wieczór ściskam w dłoni telefon.
Chciałabym powiedzieć mu tak wiele. Nie wołać pomocy między wersami. Wszystko byłoby wtedy takie proste... Gdybym tyko wiedziała, po której stronie stanie.
Zaciskam mocno powieki, bo to znów się dzieje; wraca przeklęty obraz mew wzbijających się w niebo. Ich głośny skrzek i ten cholerny jacht...
Opuszczam wzrok na kolana i strzepuję z nich kłębki włosów, które spadają do otwartej torebki, wprost na opróżnioną butelkę. Przełykam ślinę przez zaschnięte gardło i się schylam, by wsunąć torebkę pod ławkę. Nie chcę na to patrzeć.
Poświęciłam część siebie, ale uratowałam znacznie więcej.
Znów spoglądam na kolana, gdy siedzący obok mnie Osamu podrzuca mi papierowe coś. Podnoszę origami na wysokość oczu i oglądam wnikliwie to z prawej, to z lewej strony. No, muszę przyznać, że nigdy nie wpadłabym na to, że z origami da się zrobić...
- Penis - stwierdzam, spoglądając z uniesioną brwią na kolegę.
- Wiem, że to o nim ciągle myślisz - szepcze mi do ucha - więc ci złożyłem.
Rozchylam wargi i wkładam w nie kilka razy papierowy eksponat.
- Jesteś nienormalny - bełkoczę przez śmiech.
- Ja? A kto obciąga teraz kartonikowego peniska?
Odsuwam go od ust i żartobliwie przystawiam do serca.
Osamu żarty trzymają się nadal.
- Tylko nie obśliń, bo oklapnie.
- Osamu-chan! - Ciągnę go za ucho. - Widzę, że już ci złe humorki przeszły?
Pociera czerwonym uchem o ramię i wstaje. Zasłania mi sobą drzwi do sali, w której Elizabeth zalicza ostatni materiał. Coś długo jej schodzi i nie wróży to zbyt dobrze. Jeśli tym razem nie zaliczy, to wyleci na amen.
Osamu unosi dłonie i złącza środkowe palce z kciukami. Zamyka oczy i unosi podbródek.
- Tak, przeszło mi. Nie będę plamił umysłu gniewem. Wiara mi na to nie pozwala.
Prycham i wciskam papierowe przyrodzenie do jego plecaka.
- Dobrze, w takim razie przypomnę ci o twojej wierze, gdy znowu będziesz zaliczał trasę z baru do domu od krawężnika do krawężnika. O, wielki Buddo! - intonuję na cały korytarz. - Nie patrz na rzygi tego nieszczęśnika!
Uchyla powiekę i prostuje środkowy palec.
- Nienawidzę cię, Marie-chan. Sczeźnij w piekle.
Masz to jak w banku.
Przeczesuję palcami włosy i ciężko wzdycham, bo drzwi do sali pozostają zamknięte. Elizabeth powinna wyjść już kwadrans temu, ale niestety zanosi się na to, że znowu będzie smarkać w rękaw mojej bluzki.
Osamu w reakcji na moje zniecierpliwienie rusza energicznie do drzwi i przystawia do nich ucho. Wykrzywia usta i potrząsa głową, po czym wraca, podrzucając piłeczkę do ping-ponga.
- Nic nie słychać. Może ona siedzi pod biurkiem, dlatego tak długo to trwa?
Z uśmiechem podchodzę do Osamu i układam dłoń na jego ramieniu.
- I pytasz o to bez nuty zazdrości w głosie? - wysuwam pytanie do jego małego ucha, gdy on wykonuje ostatni podrzut piłki i mruży oczy.
- O co ci chodzi?
Szczypię go w brzuch i puszczam do niego oczko.
- Nie ściemniaj. Dobrze wiem, że się pieprzycie.
Przygryzam wargę, opierając plecy o ścianę.
Osamu patrzy na mnie wnikliwie, gdy robię wielkie oczy i kręcę głową.
No! Eureka! Ale się wydało!
- Skąd o tym wiesz?
Chichoczę, gdy widzę jego zakłopotanie wywołane zadanym pytaniem. Uwielbiam się z nim drażnić do tego stopnia, że nie wytrzymuje i zaczyna jazgotać wyzwiska po japońsku, trzepiąc tą swoją czarną grzywką na wszystkie strony.
- Na imprezie pożegnalnej Dorothy Eli wypiła o jednego drinka za dużo... - Trzepoczę rzęsami. - A może dwa?
Osamu zgrzyta zębami.
- Pepla.
- I po co ta złość? Nie rozumiem, dlaczego nie dacie sobie szansy. Bo nie uwierzę, że chodzi tylko o seks.
Elizabeth na pewno tak o tym nie myśli. Kocha Osamu od dawna, ale tradycyjnie i chyba dziwnie naiwnie czeka na pierwszy ruch z jego strony. Wyczułam więc idealną okazję, by kopnąć Osamu w tyłek, aby się w końcu do tego ruszył. A jeżeli tego nie zrobi, to natychmiast wbiję Eli do głowy, żeby przestała się angażować w tę idiotyczną relację i poszukała odwzajemnionej miłości.
- Asu no hyaku yori kyō no gojū - mówi Osamu.
Marszczę czoło.
- Bierz dzisiejsze pięćdziesiąt zamiast jutrzejszych stu? Dobrze zrozumiałam?
Osamu przytakuje.
- Dlaczego? Co wam może nie wypalić?
- Wszystko - odpowiada, stając obok mnie. Opiera plecy i głowę o ścianę, robiąc wielkiego balona z gumy, który po chwili pęka. - Zrozum: jest seks, jest przyjaźń, nie ma kłótni o pierdoły i zazdrosnych wyrzutów. - Wzrusza obojętnie ramieniem. - Mnie to pasuje. Związek tylko wszystko skomplikuje.
Dziwne. Elizabeth przedstawia zupełnie inne stanowisko. Osamu jest albo bardzo ślepy, albo celowo udaje, że nic nie widzi, lub po prostu jest niedojrzały.
- Rozmawialiście? Czy to tylko twoje wnioski?
- Nie twój interes, Marie.
Unoszę dłonie, bo się poddaję. Osamu zaczyna strzelać grubym śrutem.
- Okej... Już słyszę, że się wkurzasz, a przecież tylko pytam. Pieprzcie się, kochajcie się, róbcie trójkąciki...
- Łapiesz się? - wtrąca, poruszając zrośniętymi ze sobą brwiami.
- Nie, dzięki. - Cmokam. - Nie interesuje mnie twój mały japoński fiutek.
- Cha! Cha! Oczywiście! Bo pewnie twój chłoptaś - klepie dłonią w udo - ma pałę jak moja noga.
Zaciskam wargi i strzelam go dłonią w czuprynę. Odpłaca mi się lekkim kuksańcem w żebro.
- Sama zaczęłaś. - Wytyka mnie palcem.
Dmucham mocno w grzywkę i próbuję powstrzymać napad śmiechu. Dotykam policzków dłońmi, bo wywołany do tablicy Angel zadziałał ze znanym mi już skutkiem.
I co teraz? Będzie tak za każdym razem? Przecież się zamęczę... A może faktycznie Osamu ma rację? Że uczucia komplikują coś, co bez nich jest warte dużo więcej? Dużo prostsze? Tak, to szaleństwo. Po prostu, za dużo sobie wyobrażam i sama sprowadzam na siebie tego typu problemy. Ale trudno jest mi tego nie czynić, gdy jakaś siła pcha mnie w jego stronę z całym tym bagażem zdarzeń, który wciąż ciąży na moich barkach. Światło, on jest jak cholerne światło w czarnym tunelu.
- Ej! - Osamu, pstryka palcami przed moją twarzą. - Gdziekolwiek jesteś, wracaj i opanuj brzuch, bo mam wrażenie, że twój żołądek wyskoczy i połknie mnie w całości.
Kładę dłoń na dołku pod piersiami. To nie z głodu burczy, to przez szalejące emocje.
- Co masz dzisiaj dobrego w knajpie? Mam ochotę na ramen.
- Znajdzie się. O, Marie, właśnie sobie przypomniałem.
- Co?
- Jak wyszło?
- Co jak wyszło?
- Kulinarne próby. Ojciec chciał, żebym zapytał, jak ci wyszły. Ponoć poprosiłaś od niego sztukę surowej fug... - Urywa i wyrzuca ręce w górę. - O, kurwa! Nareszcie! - wydziera się, gdy z sali w końcu wypełza Elizabeth.
Wycieram dłonie o spodnie i idę za biegnącym do niej podekscytowanym kolegą.
- Osamu! - wołam. - O czym mówiłeś, bo nic nie zrozumiałam!
Macha dłonią.
- Nieważne!
Wydymam usta i pokręciwszy głową, wyjmuję spod ławki torebkę i zarzucam na ramię. Docieram do Elizabeth, która blada i z trzęsącym się podbródkiem przyciska do piersi stos notatek. Chyba jej jednak nie poszło...
- No, powiedz coś! - ponagla ją Osamu.
- Stara, no gadaj, bo ja nie chcę się tutaj zestarzeć - dołączam się.
Spierzchnięte wargi Elizabeth drgają i za chwilę cały budynek wypełni się jej lamentem. Sięgam do torby po chusteczki, by zatamować wodospad łez, który lada moment spłynie po tych rozgrzanych policzkach.
- Oblałam...
- Ja pierdolę! - wydziera się Osamu, po czym zamachuje się i zatrzymuje zaciśniętą dłoń przed samą ścianą.
Podaję Eli chusteczkę i przejmuję od niej notatki. Smarka, spoglądając załzawionymi oczami na wściekłego przyjaciela, który kontynuuje:
- Laska! Ty nie jesteś zwyczajnie głupia, ale po prostu wybitnie tępa! Jak mogłaś znowu oblać ten sam egzamin?
- Osamu, ogarnij się... - mówię, powstrzymując się, by nie przyłożyć mu za ten wybuch.
- „Ogarnij"?! - Wyrzuca ręce.
Elizabeth wyje na cały korytarz. Przytulam ją.
- Siedziałem z nią całe trzy popołudnia, choć ojciec potrzebował mnie w robocie! Miała wszystko wykute na blachę, a teraz wychodzi po godzinie i mówi, że gówno z tego jest?! Jak mam inaczej reagować? Jestem wściekły!
- Powiedział, że zastanowi się nad jeszcze jednym terminem, więc przestań się na mnie wydzierać... - Eli szlocha, siadając na ławce.
Osamu nie reaguje na jej wyznanie, a tyko krąży, mamrocząc coś pod nosem. Odkładam trzymane papiery obok przyjaciółki i przykucam, by potrzymać ją mocno za drżące dłonie. Biedna dziewczyna...
- Stara, za chwilę coś ci powiem, tylko uważnie mnie posłuchaj.
- Wiem, że to będzie okrutna prawda, ale Marie, daruj sobie dzisiaj tę swoją złotą bezpośredniość. Proszę cię.
- Żyjesz z nią od pięciu lat, więc minuta dłużej cię nie zbawi. Eli, to nie ma sensu... - mówię twardo, patrząc jej w oczy. - To nie ma dalej sensu. Ten kierunek nie jest dla ciebie i dobrze wiesz, że kolejne podejście skończy się tym samym. Po co ci takie nerwy?
- Bo nie chodzi tylko o mnie?
- A powinno... - Ściskam mocniej jej dłonie. - Komu chcesz coś udowodnić? Rodzicom?
- To najlepsza uczelnia. Byli tacy dumni, że się dostałam...
- „Dumni"? Poważnie? - wyrzucam. - Wciskają w ciebie własne niespełnione ambicje, a gdzie w tym wszystkim jesteś ty? Dziewczyno, zaorasz psychikę w wieku dwudziestu lat. W imię czego?
- Posłuchaj jej, bo dobrze mówi. Ja pieprzę... Trzy razy, trzy razy! Szok! Kurwa! Szok! - wtrąca się Osamu, wrzucając drobne do automatu z colą.
- Nie rób tego, Eli... Nie podchodź czwarty raz, bo to nie będzie koniec. Z roku na roku jest coraz trudniej, a ty nie jesteś umysłem ścisłym.
Jest mi jej cholernie szkoda, bo wiem, że potrafi walczyć, ale nie robi tego z myślą o sobie, dlatego efekty są marne.
Elizabeth wyciera z twarzy kilka łez, wygładza dłońmi sukienkę i wziąwszy trzy głębokie, ale i drżące wdechy, wstaje z ławki.
- Muszę iść do biblioteki - mówi pewnie, schylając się po notatki. - Wypożyczę więcej zbiorów z zadaniami i będę pracować dzień, noc, dzień i noc. Jeżeli odpuszczę ten ostatni raz, wiem, że będę żałować. To będzie dla mnie dużo gorsze niż kolejne oblanie.
- Twój wybór. Uważam, że jest idiotyczny, ale twój, więc nie będę cię na namawiać, abyś zmieniła zdanie - mówię, owijając szyję szalikiem.
Osamu dopija napój, zgniata puszkę i z impetem celuje nią do kosza. Zasuwa kurtkę i zarzuca torbę z laptopem na ramię, po czym podchodzi do Elizabeth i obejmuje ją mocno, a nawet chyba czule.
Uśmiecham się. Czyżby serce poczuło zew natury? Och, chyba im tylko przeszkadzam...
Naciągam czapkę na głowę i zasuwam kurtkę.
- Dobra, ja znikam. Trzymajcie się.
- Pa, Marie! - Elizabeth, nadal wtulona w Osamu, przesyła mi buziaka, po czym nie zwracając już na nic uwagi, całuje go, i to namiętnie.
Osamu właśnie wziął jutrzejsze sto zamiast dzisiejszych pięćdziesięciu i chyba tego nie żałuje, bo zaraz połknie usta Eli w całości. I dobrze. Życzę im powodzenia. Będę karmić się ich szczęściem, wyglądając własnego, ale najpierw powyglądam wolnej taksówki i zapalę papierosa.
Wychodzę przed budynek uczelni na ten siarczysty mróz. Południowy wiatr przeszywa do szpiku kości, więc przechodzę za filar i opieram się o niego plecami. Spokojnie sobie palę i myślę, że tak cudownie się mądrzyłam do przyjaciółki w kwestii wychodzenia naprzeciw ambicjom rodziców. Och, jak łatwo jest komuś doradzać, prawda? A co zrobię ze sobą? Ojciec niecierpliwie czeka na odpowiedź w kwestii współpracy z doktorem Lannerem, ale mnie się kompletnie nie spieszy dzielić z nim swoim ostatecznym stanowiskiem. Nie czuję żadnej sympatii do Lannera ani nie wróżę nam wspólnej linii porozumienia i jak dotąd mój nos w tych sprawach się nie mylił. Kocham ojca nawet bardziej niż matkę i wiem, że potrafię przystać dla niego na wiele, ale pozostałą cząstkę siebie, którą zdołałam ocalić, pragnę zabrać stąd jak najdalej.
Muszę porozmawiać z ojcem, zanim wyleci z mamą do Włoch na pogrzeb przyjaciela rodziny - naszej czy tej drugiej, niewiele mnie to obchodzi - bo może ciepła aura Sycylii pomoże mu przetrawić moją stanowczą odmowę. Oby.
Pociągam szybko dym z papierosa, butem zgniatam pet i spycham go do deszczowej studzienki. Wychylam się zza filaru i zauważam taksówkę skręcającą na uniwersytecki parking. Po chwili wysiada z niej pasażerka.
Idealnie, nie będę musiała dłużej marznąć.
Poprawiam czapkę i zakładam rękawiczki na zdrętwiałe palce, ale gdy tylko daję krok, z kimś się zderzam.
- Jezu, przepraszam... - Podnoszę wzrok. - Albo i nie - rzucam szorstko.
Chcę minąć Carlo, ale on łapie mnie za łokieć i zatrzymuje.
- Marie, proszę, porozmawiajmy.
- Spieszę się - syczę, próbując się wyszarpnąć. - Puść mnie.
- Nie proszę o godzinę, wystarczy mi kilka minut.
Nie patrzę mu w oczy, nie potrafię. Serce za to łomocze mi w klatce, bo on jest jedną z ostatnich osób, którym pragnę poświęcać swoje cenne sekundy.
- Czego ode mnie chcesz?
Carlo luzuje uścisk na mojej ręce, ale to w żaden sposób nie poprawia mi nastroju. Nienawidzę go i on dobrze o tym wie, więc dlaczego kolejny raz zakłóca mój spokój? Nie bierze pod uwagę, ile przez to ryzykuje? Wydaje mi się, że ojciec wysłał go ostatnio na przymusowy urlop...
Nie podoba ci się na wczasach, Carlo?
- Chcę cię przeprosić - zaczyna, wyjmując zza pleców bukiet czerwonych róż.
Jeżeli myśli, że ten gest cokolwiek zmieni, to jest w fatalnym błędzie. Spoglądam na kwiaty z grymasem niezadowolenia i wsuwam dłonie w kieszenie kurtki. Odwracam spojrzenie na taksówkę, która za chwilę zniknie z parkingu.
- Miło, ale nie musiałeś się kosztować na kwiaty i stroić w garnitur. Wystarczyło napisać wiadomość.
- Zmieniłaś numer.
- No co ty nie powiesz? - drwię.
- Wiesz, że nie lubię się tak nosić, ale wracam z pogrzebu mamy i stąd ten niecodzienny ubiór.
Gdy Carlo robi krok w przód, uparcie unosząc kwiaty, odsuwam się, bo zdecydowanie narusza moją przestrzeń osobistą. Tylko raz mu na to pozwoliłam i cholernie tego żałuję.
- Moje kondolencje.
- Mama chorowała na raka, byłem na to przygotowany. Marie...
Wbijam w niego wzrok, gdy zawiesza głos, próbując mało przekonująco udawać żal. Nie działa to na mnie, bo patrzę na niego tak chłodno, jak chłodne jest to grudniowe popołudnie.
- Określ się wreszcie, bo zaraz ucieknie mi taksówka. Po co bezczelnie zaczepiasz mnie pod uczelnią?
- Chcę prosić cię o wybaczenie i szansę.
Śmieję się, bo nie wiem, czy jest tak zdesperowany, czy po prostu tak głupi. Wydaje mi się, że na swoich urodzinach wyraziłam się bardzo jasno.
- Szansę na co? - Wzruszam ramionami.
- Szansę dla nas.
- Carlo, przestań. Ja naprawdę nie lubię się powtarzać.
- Marie, ale ja się zmienię!
Napiera na mnie, więc się odwracam i zaczynam iść w kierunku taksówki. Carlo rusza za mną, ale nie odwracam głowy i mówię głośno:
- Nie obchodzi mnie, co będziesz robił, i przestań za mną iść!
- Dlaczego we mnie nie wierzysz?! Nie potrafię sobie poradzić z tym, co do ciebie czuję! Rozumiesz to?!
Jednak się zatrzymuję, Carlo prawie na mnie wpada.
- Ty się nie zmienisz! - Uderzam dłonią o jego klatkę piersiową. - Jesteś agresywnym, uzależnionym od amfy draniem! Już nie pamiętasz, co zrobiłeś barmanowi w klubie pod wpływem tego gówna? Widziałam ostatnio tego młodego chłopaka, któremu poharatałeś twarz rozbitą butelką tylko dlatego, że skomplementował mój uśmiech! Czułam się podle! Przez ciebie! Bo jesteś niezrównoważony!
- Fakt, jestem uzależniony, ale od ciebie! Kocham cię. Jak mam ci udowodnić, że potrafię się zmienić?! Jak, skoro zaczęłaś mnie od jakiegoś czasu odrzucać?! - krzyczy, zwracając na nas uwagę przechodzącej grupki studentów.
Uciekam wzrokiem w bok.
- Nie ufam ci... - cedzę, patrząc prosto w jego szalone oczy. - Nie. Ufam. Ci - powtarzam, akcentując każde słowo z osobna.
Carlo poważnieje i unosząc podbródek, opuszcza bukiet.
- Sądzę, że nie masz już innego wyjścia i musisz to robić.
- Sądzę, że powinieneś zejść mi z drogi raz na zawsze, a jeżeli nie, to poradzę sobie z tobą w inny sposób.
- Grozisz mi, Marie? - pyta, mrużąc oczy.
- Och... - wzdycham i zwilżam usta językiem. - I to jeszcze jak, Carlo. - Staję na placach i zbliżam się do jego twarzy. Czuję jego ciepły i szybki oddech. - Wypierdalaj, cwaniaku - szepczę.
Carlo wytrzeszcza oczy i ponownie chwyta mnie za łokieć, ale tym razem zdecydowanie mocniej. Jego pociągła twarz czerwienieje i to na pewno nie z zimna.
- Nie irytuj się tak, bo nic nie rozumiesz.
- Rozumiem więcej, niż wam się wydaje, a teraz puszczaj.
- Myślisz, że byłbym takim idiotą i narażał się teraz twojemu ojcu? - syczy, przyciskając mnie do siebie mocniej.
Odchylam głowę w tył, nie chcąc czuć jego ust przy swoim uchu.
- Z nikim się nie liczysz, więc tak, sądzę, że jesteś takim idiotą, by narażać się nawet jemu.
Przestaję się szarpać, nie chcąc robić niepotrzebnych scen na oczach wychodzących z uniwersytetu profesorów, ale zapamiętam to sobie i oddam mu każdą sekundę bólu, który mi sprawia, gdy wbija palce w moje ramię.
- Bo nie ma już z czym ani z kim się liczyć. Nic nie rozumiesz, ponieważ nie jesteś niczego świadoma, ale posłuchaj mnie, do jasnej cholery. Tylko ja mogę cię ochronić. Ja! - Unosi głos. - Ja! To wszystko niedługo się skończy, ale ja nie chcę, by skończyło się w taki sposób również dla ciebie. Ochronię cię.
- Wystarczy! - Wyrywam się, mając już dosyć jego nieskładnego bełkotu. - Masz rację, kończy się, ale nasza rozmowa. I tak już za dużo czasu ci poświęciłam. Nie potrzebuję twojej łaskawej ochrony przed tym, co roi się w twojej głowie! Uświadom sobie, że mam już kogo trzymać za rękę, gdy potrzebuję pomocy, i coś mi się wydaje, że ta ręka obiła ci ostatnio gębę. Było tak czy się mylę, Carlo? - pytam z szyderczym uśmiechem, choć lekko żałuję, że mieszam w to Tony'ego. Już i tak miał dosyć problemów przez tego popaprańca.
- Tak ci tym zaimponował? - pyta z wyraźną wściekłością w głosie. - Robi ci się mokro, jak na niego patrzysz? Bardziej niż wtedy, gdy pieprzyłaś się ze mną w kiblu w klubie? Co, Marie? Bardziej? Bo mnie się wydaje, że jęczałaś tak głośno, że już głośniej nie mogłaś.
- Jesteś żałosny... - komentuję, pogardliwie lustrując go od góry do dołu. - Byłam pijana na umór i całe szczęście mało co z tej... wątpliwej przyjemności pamiętam - ironizuję. - Nie wykorzystuj tego, bo to nic dla mnie nie znaczy.
- Mała, głupiutka Marie... - podśmiewa się.
Krzyżuję ręce na klatce i unoszę wysoko podbródek, bo jego obelga jest jak paproch, który strzepuję z kurtki.
- Jeżeli myślisz, że twój aniołek rozłoży nad tobą skrzydełka, to muszę cię, kochanie, rozczarować, bo niestety tego nie uczyni. A powiedzieć ci dlaczego? Jesteś ciekawa?
- Dam ci tę satysfakcję uraczenia mnie jeszcze jedną bzdurą.
Carlo pochyla się do mnie i ponownie unosi bukiet z kwiatami, który w mojej opinii może zanieść na grób swojej matki. Przynajmniej się nie zmarnuje.
- Bo twój Angel, Marie - ciska kwiatami przed moje stopy - jest już martwy. - Zaciska dłoń przy szyi i pokazuje, jakby ciągnął w górę za sznur. - Martwy.
Boże, oni go powieszą...
Rozchylam drżące usta, gdy Carlo, odwróciwszy się, zaczyna się oddalać w kierunku swojego auta. Obejmuję się rękoma i niepewnie ruszam przed siebie, a paniczny strach sprawia, że chce mi się wymiotować. Policzki mnie palą, a serce łomocze już w gardle. Dobiegam do przejścia dla pieszych, gdzie światło od razu zmienia się na zielone. Wyrywam ile sił w przód, mijając slalomem idących ludzi. Zieję, wciągając w płuca lodowate powietrze, i przecieram rękawem kurtki pot z czoła. Przyspieszam, zaciskając dłonie na pasku zsuwającej się z ramienia torebki. Mam w głowie tylko jeden kierunek - adres Tony'ego. Rozpinam kurtkę i luzuję szalik, po czym niewiele myśląc, wybiegam przed maskę jadącej taksówki, która hamuje z piskiem. Kierowca wychyla głowę przez szybę, puka się w czoło i krzyczy, że oszalałam, gdy podpierając się drżącymi dłońmi o karoserię, okrążam auto i dopadam do tylnych drzwi.
- Prawie panią przejechałem! - denerwuje się, kiedy wsiadam do auta.
- Bardzo przepraszam. Proszę jechać na Waverly Street najkrótszą trasą, jaką pan zna! - dyszę, sięgając do kieszeni po telefon, na którym od razu wybieram numer Tony'ego.
Przystawiam słuchawkę do ucha, a drugą ręką ściągam z głowy czapkę i odlepiam mokre włosy z czoła i twarzy.
- Wszystko w porządku? - pyta młody kierowca, więc nerwowo potrząsam głową.
Auto rusza, a ja opieram się o kanapę i zaciskam powieki.
Proszę, no dalej, proszę, aniołku, odbierz!
Wycieram rękawiczką łzę.
Odbierz, muszę wiedzieć, że nic ci nie jest.
A jeżeli go tknąłeś, Carlo, i choć kropla krwi spadła mu z nosa... to bądź pewien, że sprawię, że szybko zapytasz matkę, czy za tobą tęskniła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro