Rozdział 5
– I co? Pewnie się zastanawiasz, po co ci to było.
– Dbam o swoją dupę, Caruso.
– No to słabo ci to wychodzi, Carlo, słabo. Zobacz, jak skończyłeś. Jak kawał mięsa!
– Ty skończysz gorzej. Już niedługo.
– Tak uważasz, szczurzy fiucie? W takim razie za moment zacznę ci udowadniać, że jesteś w fatalnym błędzie!
Marco ściska rękojeść rzeźnickiego noża, po czym uderza trzonem w twarz Carlo. Raz po raz, w lewy i prawy policzek. Krew z rozciętej wargi i najpewniej złamanego nosa, rozbryzguje się na wiszące wokoło tusze świńskiego mięsa. Z każdym uderzeniem skraca się odległość pomiędzy moją skostniałą od chłodu dłonią a bronią tkwiącą za paskiem.
Do diabła, Marco! Opamiętaj się!
– Przynosisz same problemy! – wydziera się, wbijając palce w jego szczękę. – Wiesz, za co tutaj jesteś?! Ha?! – Potrząsa nim, by ten patrzył na niego opuchniętymi i przekrwionymi oczami. – Wiesz za co?!
Carlo podnosi głowę i z trudem odnajduje mnie wzrokiem, a na koniec spluwa czerwoną śliną wprost na moje spodnie. To chyba znak.
– Wiem...
Podchodzę bliżej i staję zaraz obok emanującego nienawiścią Caruso.
– Kręciłeś się koło Marie i groziłeś, że mnie sprzątniesz. A wszystko przez to, że nie potrafisz jak facet z honorem zacisnąć zębów i pogodzić się z porażką. Przecież to czysty idiotyzm. Marco ma rację, zobacz, dokąd cię to doprowadziło. Po co, Carlo? Po ci to było?
Zgina szyję i kreci głową, śmiejąc się przy tym ochryple.
– Nie powiedziałem, że cię sprzątnę, a tylko, że jesteś martwy, Angel, i możesz mnie tu zatłuc, ale tego niczego nie zmieni. A jeżeli jakimś cudem uda ci się przeżyć, to nie ja będę miał Marie na sumieniu, lecz ty. Zapamiętaj to sobie.
Chwytam w garść jego zakrwawioną koszulę.
– O czym ty pieprzysz?! Co grozi Marie?! Mów!
– Nie. Niech lepiej zamknie mordę i więcej nie szczeka! – Marco, wykrzyczawszy to, szarpie mnie za bark i odtrąca w tył, wprost na wiszące zimne mięso, o które ocieram się wręcz płonącą twarzą.
Dłonią owiniętą w żelazny łańcuch wielokrotnie uderza Carla w brzuch, a on, wisząc na kajdankach przypiętych do haka, próbuje się kulić i kopać. Marco jest jednak znacznie szybszy i skutecznie unika jego ruchów obronnych.
Chłodnia tłumi wszelkie odgłosy uderzeń i stęków konającego człowieka, bo jeszcze kilka ciosów zadanych w głowę i mostek, a Carlo nie przeżyje.
Nie trawię gnoja, ale nie mogę dopuścić do tego, by w mojej obecności zginął ktoś jeszcze. Jeżeli nie przerwę ataków Caruso, zanim dotrą tu federalni agenci, to oni zrobią to za mnie. To będzie koniec infiltracji. Pierwsze aresztowania, które nastąpią zbyt wcześnie, moje zdemaskowanie... Muszę zrobić coś cholernie ryzykownego. Coś, co może kosztować Tony'ego jego reputację, na którą tak ciężko pracował u Marco. Niestety Caruso nie pozostawia mi wyboru, bo zatłucze Carlo na moich oczach.
– Dosyć!
Dopadam do niego, zaciskam garście na jego płaszczu i odrzucam mocno kilka metrów w tył.
– Angel! Co w ciebie wstąpiło?! – wydziera się, gdy staję przed nim i zasłaniam sobą zwisającego bezwładnie Carla.
– Marco, odpuść!
– Co?!
– Wystarczająco już go stłukłeś, a jutro dodatkowo zrobią to inni – mówię z uniesionymi dłońmi, jakby były magiczną barierą nie do przejścia. – Jest fiutem, masz rację, dodatkowo mało rozumnym, ale tym razem może coś do niego dotarło. Dlatego mówię ci: opanuj się!
– Tony, powiem to raz i nie powtórzę. – Celuje we mnie nożem. – To ty odpuść i zejdź mi, kurwa, z drogi. Zaraz dokończysz resztę, nie martw się. Idź i wybierz sobie ostry tasak.
– Stary, przykro mi – staję w rozkroku, obserwując ruchy rąk Caruso – ale nie pozwolę ci go sprzątnąć.
Marco zaciska szczęki i nie opuszcza noża. Jest jak wściekły byk na korridzie, przed którym rozłożono właśnie czerwoną płachtę. To, co wyprawiam, jest czystą partyzantką, skokiem na główkę do pustego basenu. Stawiam się własnemu capo. Przecież to jak proszenie się o czapę!
– Wydaje mi się, że przed czymś cię już dzisiaj ostrzegałem. Tony, ja wiem, że widok odcinanych kończyn może nie być optymistycznym zakończeniem dnia i robisz wszystko, by tego uniknąć. Jednak skoro udało nam się dotrzeć do tego momentu, to ci coś wyjaśnię. Będziesz miał idealną nauczkę. Jeżeli mojej Giannie lub komukolwiek z mojej rodziny dzieje się krzywda, to z łaski, kurwa, swojej, w pierwszej kolejności informujesz o tym mnie, abym nie musiał się dowiadywać na szarym końcu jak kretyn! To aż niewiarygodne, że o tym nie pomyślałeś! To brak szacunku i zaufania! A teraz spieprzaj! – Macha nożem w lewo i daje pewny krok w przód. – Nie chcę cię dziabnąć przez przypadek.
– Marco, odłóż nóż... Nie bądź głupi, bo to się skończy kurewsko źle dla mnie i dla ciebie – mówię z nadzieją, że jakimś cudem posłucha.
Jeżeli tego nie zrobi i na mnie ruszy, poleje się krew, i to na pewno nie z tych wiszących świń. Wiem, że Marco dobrze walczy. Ma nóż, ale ja mam równie niebezpieczne ręce.
Obrzydliwa, rzeźnicza śmierć winnego Bruscetty, a potem poćwiartowanie jego ciała i wywózka miała być dla mnie nauczką za zatajenie ataku Petera na Giannę. Pewnie mógł dostać kulkę, szybką śmierć, ale zawisł tu przeze mnie i będzie długo cierpiał.
Chryste... Co ja narobiłem?
– Ten kutas groził ci śmiercią – mówi Marco z coraz większą pogardą. – Tobie, mianowanemu członkowi Rodziny, a teraz ty, jak ten głupiec, zasłaniasz sobą jego marne truchło? Angel, nie tak cię wychowywałem! Cholernie mnie zawodzisz, chłopcze.
Nie tylko ciebie. Ale tym razem nie dam sobie tego wmówić. Tym razem to JA nie zawiodę. To jest też w twoim interesie, Marco.
– Kurwa! Nie chodzi mi o niego. Jeszcze tego nie zrozumiałeś?
– Tony – ponownie wystawia ostrze noża w moim kierunku – tracę już do ciebie i tak dużą cierpliwość. Odsuń się, bo przysięgam, że oberwiesz rykoszetem, a ja nie będę czuł żadnych wyrzutów sumienia. Nie przeginaj pały, żołnierzu.
– Wiem, ile ryzykuję, ale właśnie dlatego mnie wysłuchasz. Pamiętasz, co mówiłeś o rodzinie? O podziale, hierarchii?
– Angel, do złotej kurwy! Co ci jest?
– Próbuję ci przemówić do resztek rozsądku!
– To nie próbuj! Mam robotę, nie będę sobie teraz z tobą gadek urządzał! A może to przez Billy'ego? Klapnął cię w twarz, ale nie sądziłem, że tak mocno, że aż ci klepki w rozumie przestawił!
Marco zaciska palce na nożu. Z pochyloną głową i zaciśniętymi zębami, przestępuje z nogi na nogę. Mam wrażenie, że za chwilę wyleci w powietrze jak sylwestrowy fajerwerk.
– Mówiłeś, że są ci, którzy zabijają, i ci, którzy zarabiają – ciągnę z uporem maniaka. – Za każdym razem, od samego początku, wbijałeś mi do głowy przykazanie o talentach! Marco, pieprz to! Możesz zarabiać, a nie paprać się we krwi. Po co ci to? Jego i tak dorwą i ubiją, ale niech zrobią to ci mniej utalentowani. Nie ty! – Daję kilka niepewnych kroków w przód. – Bo ty masz rodzinę. Masz, kurwa, RODZINĘ. Dzieci. Pomyśl o tym! Słyszysz? – argumentuję, Jestem już na tyle blisko, by w razie ataku móc wytrącić mu nóż. – Przepraszam, że ci nie powiedziałem, że Peter skrzywdził Giannę. Źle zrobiłem. Wiem o tym i rozumiem, że chciałeś mnie ukarać. Żebym zrobił teraz coś, co wiesz, że byłoby dla mnie koszmarem, ale stać cię na więcej niż pozbawianie życia takich łajz! – Ostatnie słowo wypowiadam resztką sił i głosu, bo gardło mam tak zaciśnięte, jakby ktoś mnie dusił i jednocześnie przyciskał do ściany.
Marco, wiem, że jesteś mądrym gościem. Naprawdę w to wierzę, nie spieprz tego i się wycofaj. Chcę ci pomóc!
Wędruję wzrokiem za wyprostowaną i unoszącą się ręką Caruso. Połyskujące, szerokie ostrze znajduje się na wysokości mojego nosa. Przede mną chłodne milczenie, a za plecami szuranie butów o posadzkę i ciężki oddech Carla wymieszany z torsjami.
– Nie wiem, dlaczego to robię, Angel, ale cię posłucham. A może po prostu nie będę pieprzył sobie udanego dnia patroszeniem tego dupka. Niech będzie zatem na twoje.
Marco otwiera pięść i po chwili po ciemnej chłodni roznosi się głuchy brzdęk. Razem z tym nożem na ziemię spadł też cały stres, który dźwigałem na barkach. Marco mnie mija, staje naprzeciw Carla, który z trudem unosi głowę, i mówi:
– A ty powinieneś wylizać mu buty do czysta. Przedłużył twój śmierdzący żywot może o kilkanaście godzin. Chociaż nie wiem, czy na twoim miejscu nie wolałbym zdechnąć od razu i mieć tego już za sobą, ty nędzna kupo gówna.
Marco, nie spojrzawszy mi już w oczy, opuszcza szybko chłodnię. Moją twarz owiewa zimno, które gasi ogień trawiący ją wcześniej do samych kości. Ulżyło mi. Gdyby jeszcze w klatce ustąpił stan przedzawałowy, uznałbym, że mam już ten sytuacyjny koszmar za sobą.
– Nie łudź się, że mam teraz wobec ciebie dług wdzięczności.
– Gdzież bym śmiał – szydzę, przechylając głowę w prawo, by złapać z Carlem kontakt wzrokowy. – Gadaj, co wiesz o Marie. W tym szambie, które nasrałeś, interesuje mnie tylko tyle.
Spluwa, po czym wyszczerza zakrwawione zęby.
– Poproś. – Odpycha się na nogach, zamachuje i próbuje mnie kopnąć, lecz niestety przecina stopą powietrze.
Mimo wszystko chyba mogę to uznać za atak? Oczywiście, że mogę.
Chryste! I jak tu być opanowanym?!
– Wybacz, mój błąd! Już ładnie proszę!
Szybkim ruchem ręki sięgam za jego plecy, chwytam za pasek, następnie gacie i ciągnę w górę.
– Puszczaj, bo cię zatłukę! Ty mendo!
Carlo rzuca się w lewo i w prawo, jakby coś miażdżyło mu jajka.
– Z tymi skutymi łapami?! – sączę mu wściekłym głosem wprost do ucha. – Marne szanse. Gadaj! Co wiesz o Marie?! – Napinam gumę jego gaci mocniej, a początkowy ryk Carlo zmienia się powoli w żałosny płacz. – Albo za chwilę twój rów w dupie będzie większy niż Mariański!
– Dobrze! Będę mógł się mocniej wysrać na twoje żądania! Jesteście skończeni!
– Salvani?!
– Co Salvani?! Kurwaaa! Przetniesz mi jaja!
– To się tak nie...
– Błagam! Kurwa! Nie ciągnij już!
– To się tak nie rzucaj i grzecznie odpowiadaj! – Wolną dłonią szarpię go za włosy i przechylam jego głowę mocno do tyłu. – Dlaczego Marie się go boi? Wygrażał jej?! Mów!
– Kiedyś zrozumie, że popełniła błąd w wyborze. O ile zdąży to zrobić.
– Jakim wyborze? Świadomie ją, fiucie, narażasz. Zdajesz sobie z tego sprawę? To tak ją kochasz?!
– Narażam? – Ponownie spluwa krwią. – Machina ruszyła, a ta głupia cipa sama wybrała, by wpaść między zębatki.
– Jaka machina?! Otrułeś Vaniero?!
– Otrułem? Masz mnie za frajera, co nie potrafi pociągnąć za spust?
– Odpowiedz!
– Nie... Ale szukaj, szukaj, Angel. Najciemniej jest ponoć pod latarnią.
– A żebyś wiedział, sukinsynie, że będę szukał i znajdę.
Puszczam go i kieruję się do wyjścia z chłodni, po drodze uderzam z impetem pięścią w świńską tuszę. Następnie obrywają drzwi – zamykam agresywnym kopniakiem. Rozglądam się dookoła i przebiegam przez parking sklepu wprost na chodnik, na którym skręcam ostro w lewo. Przystaję na chwilę i spoglądam w czarne niebo usłane gwiazdami.
Nie patrz na mnie, Penny. Wiem, że chciałaś, bym zrobił karierę muzyczną, a nie ganiał za bandziorami po ulicy. Może gdyby tak się stało, mógłbym teraz spokojnie zachwycać się tym diamentowym morzem. Wybacz, że cię nie posłuchałem.
Nabieram powietrza w płuca i powoli je wypuszczam. Spluwam. Narzucam kaptur na głowę, po czym zginam kark i zaciskając pięści, rwę przed siebie. Marco odjechał i bardzo dobrze. Wracanie z nim byłoby teraz jedną z najgorszych rzeczy, którą musiałbym cierpliwie znosić, bez możliwości podjęcia najważniejszego tematu. Jedną, bo inną, bardziej palącą, jest ta, że ten lawirant Carlo nie puścił pary z gęby. No, może nie do końca, bo przez zakrwawione zęby zdołał wypluć wystarczająco, bym dzisiaj drugi raz utwierdził się w przekonaniu, że te morderstwa nie są wynikiem długów powstałych wobec Rodziny. Nie chodzi o pieniądze!
To jest przewrót, a jego machina ruszyła. Likwidacja. Tylko kto stoi za sterami? Marie, jeżeli mi nie powiesz, co wiesz, i czego najpewniej byłaś świadkiem, nie zdołam cię ochronić. A wtedy znienawidzę siebie wraz ze wszystkimi powłokami, którymi się okryłem. Nie ucieknę w żadną tożsamość. Zawiodę pod każdą postacią. I tym razem pogrzebię się ostatecznie. Umrę za życia.
Nie zwalniając tempa marszu, spoglądam w prawo na ulicę. Czarny chevrolet znów utrzymuje się na mojej wysokości od kilkudziesięciu metrów. Dali by już sobie dzisiaj wolne. Mają rodziny, mają do kogo wracać. Ja z chęcią się jeszcze poszwendam. Nie chcę wracać do mieszkania. Cztery ściany zgniotą mnie samotnością i pustką. To znów mnie pchnie, bym zajrzał do butelki. Nie chcę tego.
– Wskakuj, podrzucimy cię. – Słyszę propozycję Matta.
– Dzięki, ale się przejdę.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Chester, nie wygłupiaj się. Jest zimno jak cholera, a do mieszkania masz jeszcze spory kawałek.
Zatrzymuję się, federalni kumple też, i zaczynam gestykulować przy rozmowie, jakbym wskazywał komuś drogę.
– Nie przeszkadza mi to i tak muszę nad czymś dłużej pomyśleć, a przede wszystkim ochłonąć – odpowiadam, zauważając za skrzyżowaniem bar szybkiej obsługi, na co pokazuję ręką.
Zawsze mają gorącą kawę. Idealną, by nie zasnąć i nie popaść w koszmary.
– Jak uważasz. Wyjaśnię ci tylko, że dojechaliśmy najszybciej, jak się dało, i stanęliśmy za budynkiem. Cały czas trzymaliśmy rękę na pulsie, ale nie wchodziliśmy, bo nad wszystkim panowałeś. Mówię, żebyś nie myślał, że cię zostawiliśmy. To był cholerny wypadek, mówię poważnie.
– Przecież o nic nie mam pretensji. Pożar ugaszony – oznajmiam, wyjmując telefon, że niby coś sprawdzam.
– Typ będzie tam wisiał do rana?
A co mnie to obchodzi?
– To sklep któregoś ze współpracowników Marca, więc pewnie mają wszystko dogadane. Tak, Carlo powisi tam do rana.
– Sytuacja robi się gówniana, nie sądzisz?
Wsuwam dłoń wraz z telefonem do kieszeni, jeszcze raz wskazuję ręką przed siebie i kręcę głową.
– Nie mnie to stwierdzać, ale Carlo kopnie w kalendarz. Może jutro, pojutrze, nie wiem. Zróbcie z nim teraz, co chcecie, bo jeżeli mają go zabić, to nie chcę być tego świadkiem. Drugi raz nie wybronię mu dupy, a i tak zbyt łatwo mi teraz poszło.
– To chyba dobrze? Że łatwo?
Kręcę głową.
– Nic z tych rzeczy. Za to, co zrobiłem, Marco zafunduje mi metaliczny posmak na dzień dobry, ale mam to teraz w dupie. Pomyślcie, jak zgarnąć Carlo, bo go zabiją, a ta menda sporo wie. I nie musicie mnie już pilnować, nie straciłem przykrywki.
– Nie my o tym decydujemy.
– Wiem, ale Lanner nie zorientował się, kim jestem, więc wystarczą mi teraz wiadomości o jego przemieszczaniu się. Trzeba skupić się na kilku innych osobach, bo jeżeli nie dotrzemy do informacji pierwsi, wydarzą się gorsze rzeczy. Spadam.
Przechodzę przez pasy, kierując się do baru. Po wejściu dostrzegam wolną kanapę na końcu długiej sali. Mijam grupkę chichoczących nastolatków pijących coca-colę i zajmuję miejsce od strony okna.
Ciekawe, co u Gianny. Jak jej policzek, a przede wszystkim, jak radzi sobie z atmosferą w domu i czego musiała nasłuchać się od ojca, gdy dowiedział się o tym, czego wynikiem jest jej granatowe limo pod okiem. Mam nadzieję, że nie musiała znosić wszystkich jego frustracji związanych z faktem, że o niczym mu nie powiedziałem. Jedyny plus taki, że w bagażniku nie znajdował się Peter. Gdyby to był on, to nie miałbym bladego pojęcia, co robić. Sądzę, że upadłym i zaczął udawać zawał. Serio, raz to w mieszkaniu ćwiczyłem, na wypadek kryzysowych sytuacji.
Opieram łokcie o blat stołu i przejeżdżam dłońmi po głowie. Zamykam oczy, próbując się wyciszyć i skupić na radiowej muzyce. Przenoszę dłonie na twarz i ugniatam ją jak plastelinę z nadzieją, że zdołam uformować na niej miły uśmiech dla kelnerki podchodzącej do stolika.
– Kawy? – pyta, stawiając kubek.
– Poproszę. – Szczerzę się usilnie, więc drobna brunetka uzupełnia kubek po sam brzeg.
Wydaje mi się, że trwa to wieczność. Ten lejący się czarny wodospad. Zaczynam zasypiać. Jestem bardzo zmęczony, ale do domu nie wrócę.
– Coś jeszcze?
– Duże frytki. Najlepiej podwójną porcję.
Dziewczyna notuje, serwuje uśmiech do zamówienia i odchodzi, po drodze zbierając ze stolika pozostałości po grupie dzieciaków. Zostaję w barze już tylko ze śpiewającą Madonną. Zdejmuję kurtkę, a gdy odkładam ją na siedzenie, z kieszeni wypada telefon. Ląduje odwrócony szybką do kafelkowej podłogi we wzór szachownicy. Podnoszę go, modląc się, by ekran był cały.
– Masz szczęście – mówię, otrzepując szybkę z paprochów.
Gapię się chwilę na ikonę z książką telefoniczną, bo przecież obiecałem Marie, że się odezwę. Nieważne, że jest praktycznie przed północą, nie opędzę się od złych myśli i uczucia niepokoju, dopóki jej nie usłyszę. Drżę w obawie o to, co jej zagraża, przez to, co wie i z powodu czego tak rozpaczliwie wołała wtedy w szpitalu pomocy.
Pamiętam o tym, Marie. Nieprzerwanie.
O słowach jej ojca również. Wydaje mi się, że Russo jest choć częściowo świadomy, co się dzieje, i szuka dla córki zaufanej ochrony, której nie może znaleźć wśród ludzi, którymi się dotąd otaczał. Czy ta teoria ma sens?
Wzdycham, zaciskając palce na nasadzie nosa.
Bzdura. Nie ma żadnego, bo Russo nadal współpracuje z Salvanim, a nie robiłby tego, gdyby wiedział, że Federico mógłby skrzywdzić jego córkę. To się nie klei.
Russo Wiesz czy nie wiesz? Co tu się do diabła dzieje?!
Nie, dosyć!
Duszę się z powodu dezinformacji. Potrzebuję tlenu, impulsu wprost do serca, odbicia się od czarnego dna myśli i wypłynięcia na powierzchnię.
Wybieram więc numer, przystawiam telefon do ucha i czekam na ratunek.
– Tony?
Boże, wystarczyło, że wypowiedziała jedno słowo, które równa się setkom rześkich oddechów.
– Obudziłem cię?
– Zazwyczaj późno chodzę spać, ale to był wyjątkowo ciężki dzień...
– Przepraszam. W takim razie zadzwonię jutro.
– Chcę, żebyś został. Choć parząc na zegarek, sądziłam, że już się raczej nie odezwiesz.
– Obiecałem, prawda? Poza tym... przyznaję, że nie się powstrzymałem i miałem gdzieś to, że możesz już spać. Egoistyczne, wiem, dupek ze mnie, ale to było silniejsze... – Zaciskam na moment wargi i powieki. – Po prostu chciałem cię usłyszeć.
Kłuje mnie w żołądku. Niedobrze mi, słabo, na przemian gorąco i zimno. Pić. Podnoszę kubek i wlewam w siebie połowę kawy na raz, ale nie wiem, po co mi ona teraz, skoro Marie sprawia, że moje serce zachowuje się jak młot pneumatyczny.
– Nie sądziłam, że robisz to tak mocno.
– Słucham? – pytam tak rozemocjonowany, że nie potrafię się skupić.
– Tęsknisz za mną.
O rany. Tu mnie ma. Za moment krew odpłynie mi z kończyn.
– Tak, tęsknię za tobą jak za nikim tutaj.
– Nie okłamujesz mnie? Odpowiedz szczerze.
– Dlaczego miałbym to robić?
Boże, kim teraz jestem? Z kim ona rozmawia? Z którym mną? Bzdura, przecież dla niej jestem tylko jeden. A przynajmniej chcę takiego połączenia.
– Bo tego chciałam, pamiętasz? Gdy się spotkaliśmy w restauracji, chciałam, abyś dla dobra naszej relacji założył maskę i udawał. Przypomniałam sobie o tym teraz i żałuję, bo zaczynam się gubić, Tony. Nie wiem, czy ci wierzę, czy też nie. Rozumiesz, o czym mówię?
– Staram się, ale jest zbyt wiele niewiadomych.
– Gubię się w tym, co jest między nami. Chodzi o uczucia. Już rozumiesz?
– Nie oszukuję cię.
Trzęsę się ciałem i duszą. Bolesna świadomość rzeczywistości jest jak krzyż, do którego sam nakazałem się przybić. Boże, będę cierpiał. Już to robię. Boleję, gdy ona milczy, a ja, będąc Tonym, pragnę tylko dać jej z prawdziwego siebie jak najwięcej.
– Marie... o czymś ci teraz powiem i chcę, żebyś to zapamiętała bardzo, ale to bardzo dokładnie. Obiecujesz?
– Chyba nie mam wyjścia, bo pewnie przyjdzie moment, w którym będę musiała przypomnieć sobie o tym, co mi zaraz powiesz. Mam rację?
– Bystra dziewczynka. – Uśmiecham się, przełykając gorzki żal.
– No to zamieniam się w słuch.
Zbieram się w sobie, choć to niemiłosiernie ciężkie, chcieć powiedzieć o wszystkim, a jednocześnie o niczym. By w kilku słowach zawrzeć prawdę, o której mógłbym napisać teraz cały poemat.
Kiedyś go odczytasz, Marie. Przysiągłem to sobie i słowa dotrzymam. Nie zawiodę.
– Nie udaję. Kłamałem w swoim życiu wiele razy, ale nigdy w tym, co do ciebie czuję, i dzieje się to od momentu, w którym cię zobaczyłem. Zapach twoich dłoni, aloesu, chodzi za mną wszędzie. Przenika przez każdą sekundę, jaka mi jeszcze pozostała. Nie wiem, ile ich jest. Wiem tylko, że uciekają, rozpływają się bezpowrotnie, a ja nie mam na to wpływu, nie mogę tego zmienić. A chcę tego za każdym razem, gdy mam cię przy sobie. To jestem JA, tak szczerze, cholernie cały ja, Marie. Zapamiętaj te słowa. – Urywam.
Nie powiem nic więcej, bo podbródek mi się trzęsie i jeszcze kilka sekund, a zacznę uzupełniać kubek po kawie własnymi łzami. Mięczak.
Dziękuję ci, Scarlett, że skutecznie obniżyłaś mój próg wytrzymałości na uczuciowe uderzenia.
– Tony, ja... Ja... Nie wiem, co mam powiedzieć. Wszystko w porządku? Tony?
– Najlepiej nic.
Boże, odsuń ode mnie ten kielich goryczy.
– Nic? Ale to niesprawiedliwe. Ty składasz mi takie wyznanie, a ja...
– A ty nie musisz nic mówić. Chcę, być ten mój list do ciebie zaszufladkowała głęboko w sercu. Tylko tyle. Przyjdzie moment, że sięgniesz po tę kopertę. – Spoglądam na kelnerkę serwującą moje zamówienie. – A przynajmniej mam nadzieję, że tak będzie. Dziękuję.
– Mnie? Za co?
Uśmiecham się i sięgam po keczup, który po chwili wylewam na stos frytek. Z głodu żołądek przywiera mi do kręgosłupa.
Boże, w imię czego sam siebie fizycznie wyniszczam? Czy ja naprawdę aż tak siebie nienawidzę, że podświadomie się katuję?
– To akurat było do kelnerki, ale ty też zasługujesz na podziękowania.
Zaczynam jeść, delektując się przy tym przyjemnym głosem Marie. Cudowna chwila, lecz gdzieś z tyłu głowy słyszę brzydki głos mówiący, że to nie będzie długo trwać.
– Jeszcze niczego takiego nie uczyniłam, by to usłyszeć. Chyba zrobiło się chwilowo za słodko. Co, Tony?
Cmokam i sięgam po kubek, z którego wypijam zimne resztki.
– W sam raz do mojej barowej i gorzkiej kawy.
– Barowej? Tony, gdzie teraz jesteś? Dziwnie mi się z tobą rozmawia. Mam wrażenie, że jesteś rozbity. To przez Marco? Czego on od ciebie chciał?
– To nie jest rozmowa na telefon – odpowiadam, rzucając frytkę z powrotem na tackę.
Znowu to samo. Nigdy w spokoju nie mogę skończyć jeść.
– Czyli standard. Większość rozmów z wami nie jest na telefon i to jest takie wkurzające.
Wiem, mnie też to dokucza, ale Tony'emu nie powinno.
– Nie bądź zła. Nie urodziłaś się dziesięć minut temu.
– Nie ironizuj.
– Muszę. Poczucie humoru to jedyna rzecz, dzięki której stres nie konsumuje mnie żywcem.
– No tak. Czarne, humorystyczne sitko. Po prostu nie rób tego o tej porze, bo próbuję skupić się na czymś ważnym, o czym nie chcesz mi powiedzieć. W sensie na czytaniu między wierszami.
– Obiecuję, że pogadamy, ale jutro. Bo się widzimy, tak? Nic się w tej kwestii nie zmieniło?
– Po południu.
– Jezu... – Przeciągam palcami po twarzy. – Dlaczego tak późno?
– Rodzice wylatują do Włoch na pogrzeb. Odprowadzam ich na lotnisko.
Pogrzeb? Pewnie chodzi o zmarłego dona, o którym mówił Caruso. To byłby idealny moment do podłożenia podsłuchu w domu Russo.
Pukam się pięścią w czoło.
Jestem wobec niej gnojem. Jestem cholernym gnojem...
– Zostajesz sama?
– Tak.
Zaciskam powieki. Groźby, które słyszałem od Carla, wracają jak bumerang.
– Nie powinnaś zostawać sama.
– Tony, jak już zdążyłeś zauważyć, jestem dużą dziewczynką. Nie boję się zostać sama w domu.
– Powtarzam, że NIE POWINNAŚ.
– Tony, o co chodzi? Na pewno wszystko u ciebie okej?
– Nic nie jest dobrze, Marie.
– Zaczynasz mnie przerażać...
Przygryzam knykcie.
Opanuj nerwy, głos, myśli. Po prostu się opanuj, chłopie, i weź się w garść.
– Nie chcę tego robić, ale proszę, wróć z lotniska prosto do domu. Nigdzie się po drodze nie zatrzymuj. Nie sama. Możesz to dla mnie zrobić? – pytam, sięgając po pusty kubek, który po chwili miażdżę. – Marie, proszę.
– Dobrze. Zrobię tak.
– Zjawię się po ciebie. Zamówimy taksówkę i pojedziemy tam, dokąd zaplanowałaś nas zabrać. Możemy się tak umówić?
– Tak, myślę, że tak... Ale w takim razie ja też chcę cię o coś prosić.
– O co tylko chcesz.
– Wróć teraz do mieszkania. Muszę wiedzieć, że jesteś w swoim łóżku, a nie gdzieś na mieście. Dopiero wtedy po tym wszystkim spokojnie zasnę.
Kłóci się to z moją niechęcią do obcowania dzisiaj z czterema ścianami, ale zrobię to dla niej i swojego czystego sumienia, które nie potrzebuje teraz dodatkowych balastów w postaci oszustw. Mógłbym powiedzieć: „tak, wrócę" i zostać na mieście, ale obiecałem sobie, że będę wobec niej szczery na tyle, na ile będę mógł.
– Masz moje słowo – oznajmiam i sięgam do kurtki po portfel.
– Cieszę się. W takim razie dobranoc. Mam jutro ważne zajęcia na uczelni, a jeśli się nie wyśpię, to będę całować czołem blat. Do dupy, akurat u tego profesora to nie przejdzie.
– Jasne, wyśpij się porządnie. Dobranoc – żegnam się z nią, podchodząc do baru.
W słuchawce zalega już cisza, więc spoglądam ostatni raz na ekran i w oczekiwaniu na kelnerkę ustawiam zdjęcie Marie jako tło. Żywię nadzieję, że kiedy przyjdzie na to odpowiednia pora, a ona sięgnie po list ode mnie, to treść, teraz pewnie dla niej zawiła, połączy się z minionymi zdarzeniami.
Jeżeli tylko będzie mi to dane, zawalczę o jej wybaczenie. O miłości nie mam co marzyć, bo wątpię, by mogła być z kimś, kto wrzuci jej ukochanego ojca za kartki. Zawsze jednak będę o niej pamiętał. O dziewczynie, która przywracała mi iskrę do życia i przyspieszała bicie serca. Dziewczynie, którą chciałem chronić. To przysięgałem jako agent specjalny i z tym wytrwam do końca.
– Coś panu podać?
– Rachunek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro